Za twarz i do krainy uśmiechu Tuska. Oto „szczęśliwa Polska”.
pch/za-twarz-i-do-krainy-usmiechu-tuska
(Oprac. GS/PCh24.pl)
„Szczęśliwa Polska”, której czas rzekomo nastaje wraz z premierostwem Donalda Tuska, zostanie oktrojowana podobnie, jak Polska liberalna po 1989 roku. Polacy zostaną wzięci za pysk i wepchnięci do „krainy uśmiechu”. Pierwsze dni sprawowania władzy przez szefa Koalicji Obywatelskiej pokazują nam bowiem jedno: to będzie okres bardzo brutalnych rządów, w którym uśmiech i szczęście zostaną nam narzucone siłą.
2023 rok to w polskiej polityce przede wszystkim czas radykalnej zmiany politycznej. Oto rządy Zjednoczonej Prawicy odeszły do historii, a w ich miejsce przyszło nowe – totalne przeciwieństwo, czyli władza Donalda Tuska i jego konfratrów.
Żeby było ciekawiej, nie mówimy wcale o jakiejś istotnej korekcie merytorycznej w aspekcie kierunków polityki państwowej. Owszem, wydaje się, że główne różnice pomiędzy obydwoma ugrupowaniami pojawią się na płaszczyźnie zapowiadanej przez Tuska rewolucji obyczajowej, choć tu – przyznajmy – kierownictwo PiS raczej niechętnie definiuje swoją tożsamość postrzegając kwestię in vitro, aborcji czy związków partnerskich jako problematyczną w walce o centrowego wyborcę.
Jednak wobec najważniejszych wyzwań politycznych stojących dzisiaj przed Polską, Tusk ma taki sam plan, jak z grubsza Mateusz Morawiecki z Jarosławem Kaczyńskim: płynąć głównym nurtem polityki europejskiej, nie wychylając się zbytnio, bo kto się wychyla, ten być może wypije szampana, ale może też oberwać cios. A to drugie nie jest miłym doświadczeniem. Tuskowa zmiana, skoro nie może zostać wypełniona żadną merytoryczną treścią, niesie ze sobą coś, co powinno wzbudzać przerażenie każdego trzeźwo myślącego obserwatora polityki: nagą siłę, która w myśl liberalnej logiki przymusi nas do tego, byśmy podporządkowali się państwowemu lewiatanowi. A jeśli komuś się to nie podoba to, proszę bardzo, niech sobie przypomni rządy „strasznego Kaczora”.
Badajoz Tuska
Jeśli wrócimy do expose nowego-starego premiera, to nie sposób pominąć okrągłych słów o “potrzebie odbudowania wspólnoty”. Tusk chętnie szafuje tym pojęciem i – jakby na dowód czystości swoich intencji – wkleja sobie w klapę biało-czerwone serduszko. Nie jest jednak przypadkiem, że za tą deklaracją nie poszły żadne konkrety poza propagandowymi zachwytami „dziennikarzy” TVN czy „Wyborczej”.
A w kilka dni później zobaczyliśmy już brutalny spektakl w budynkach TVP, Polskiego Radia i PAP. To właśnie była, w sporej pigule, zapowiedź kolejnych miesięcy (a może lat?) rządów Donalda Tuska.
Akcja z przejęciem TVP – abstrahując już od tego, że mało komu chyba jest żal Adamczyków, Rachoniów czy Holeckich – została obliczona rzecz jasna na zapewnienie igrzysk wyborcom „Koalicji 15 października”, ale też, czego nie wolno bagatelizować, ostrzeżenie dla politycznych przeciwników „uśmiechniętej Polski”. Wiemy już bowiem, że ze stu konkretów zostanie nam sto bzdur, wie to także sam Tusk, który zaczął premierowanie od wycofywania się z podniesienia kwoty wolnej od podatku, rezygnacji z tzw. podatku zdrowotnego czy kasowego PiT-a.
W zamian zostaje zatem użycie nagiej siły, by nakarmić lud pracujący miast i wsi nawalanką w budynku znienawidzonej przez wielu TVP, wyłączyć sygnał, wprowadzić na telewizyjne korytarze „ludzi z miasta” i pokazać, jak się rozlicza “autorytarną władzę”. I jak rozliczeni mogą być ci, którzy przestaną szczerzyć zęby w uśmiechu przypomniawszy sobie wynik ostatnich wyborów.
Za tym pokazem siły kryje się zapewne jeszcze coś: szef KO pokpiwając literę prawa, dokonuje dość spektakularnego gwałtu na swoich poplecznikach demonstrując, że nie ma zamiaru spełniać ich estetycznych oczekiwań. To on jest panem sytuacji i doskonale wie, że chociażby dzisiaj zdecydował o zawieszeniu konstytucji i rządzeniu dekretami, TVN położy po sobie uszy, a dziennikarze „Wyborczej” nazwą to bolesnym co prawda, ale koniecznym „wyrywaniem zęba”.
Wreszcie, jest to również rytualny gwałt na Hołowni, Kosiniaku-Kamyszu oraz Czarzastym.
To akt brutalności, który można odnieść do niepisanej reguły obowiązującej w XVIII i XIX-wiecznej Europie, gdy wojsko zdobywszy twierdzę, której załoga nie zgodziła się zawczasu poddać, plądrowało wszystko, dopuszczając się wyjątkowo odrażających aktów swawoli. Przykładem może być zdobycie Jaffy przez wojska Napoleona czy twierdzy Badajoz przez armię brytyjską. W tym ostatnim przypadku admirał Wellington musiał stawiać szubienice, by ostudzić rozbuchane nienawiścią i żądzą dzikiej zemsty żołnierskie głowy. Koalicjanci Tuska padają ofiarą podobnego gwałtu, zmuszeni przystawać na grubiańskie i bezwzględne metody szefa rządu. Skoro nie zgodzili się poddać jego dominacji przed wyborami, lider KO zrobi teraz wiele, by odpowiednio poniżyć partnerów. Walka o TVP i planowane „odbijanie” z rąk PiS innych instytucji państwowych będzie zatem odbywało się w logice nieustannego lekceważenia i pogardy dla autorytetu państwa, by urządzać Hołowni i spółce wspomniane Badajoz, tak długo aż ich wyborca zapomni, że coś takiego jak Trzecia Droga (i trzecia droga) w ogóle istnieje.
Logika tej „rozwałki” wydaje się jasna: skoro Trzecia Droga doszła do władzy z hasłem podnoszenia demokratycznych standardów, to standardy te muszą zostać spektakularnie zniszczone przy aprobacie koalicjantów. I to właśnie się dzieje. Nie wiem, w jaki sposób Hołownia wyobrażał sobie robienie polityki między Tuskiem a Kaczyńskim, ale ze swoją wesołkowatą miną, zapatrzony w prezydenturę jak kot w spyrkę, trafił w strefę zgniotu tak silną, że jedyne co mu pozostało to odrobina błazenady w „Dzień dobry TVN”. Obraz wyłania się z tego dość oczywisty: kiedy twardziele bawią się w politykę, mięczaki uciekają w kabaret i śmiesznostki.
Innym symbolicznym aktem wasalizowania zaplecza politycznego przez Tuska było wreszcie przeczytanie listu samobójcy, Piotra Szczęsnego, który odebrał sobie życie – jak twierdził – w proteście przeciwko polityce PiS. Tamto tragiczne zdarzenie z pewnością było wynikiem problemów psychicznych człowieka, który targnął się na swoje życie, co wręcz domaga się odpowiedniej dozy empatii a na pewno stronienia od tromtadracji. Zwłaszcza współcześnie, gdy problem samobójstw jest coraz większą społeczną bolączką szczególnie wśród młodych. I choć lewicowy komentariat zwykł słowo „empatia” odmieniać przez wszystkie przypadki, Tusk postanowił spektakularnie zlekceważyć jakiekolwiek zasady zalecane w takich przypadkach przez psychiatrów, stawiając Piotra Szczęsnego na piedestale niczym narodowego bohatera.
Gdyby podobną rzecz zrobił Kaczyński, najpewniej zostałby zmieszany z błotem, ale Tusk… no cóż, tez zebrał pochwały za godny akt upamiętnienia „ofiary” pisowskich rządów. W ten sposób lider KO powiedział swojemu zapleczu społecznemu „dzień dobry”, masakrując w najlepsze obietnicę „wrażliwej polityki” i „szczęśliwej Polski”. A to przecież dopiero początek.
Test na katolickość
Oczywiście dług zaciągnięty u rozmaitych koterii trzeba będzie w swoim czasie spłacić, ale Tusk nie jest specjalnie chętny by robić to na warunkach dyktowanych mu przez zaplecze. Częściowo zatem spłacać będą musieli też Hołownia z Czarzastym, wprowadzając obyczajowe nowinki czy implementując w najlepsze kolejne reguły ekologicznej agendy.
Wszyscy znamy Tuska z tego, że nie lubi kiedy polityka psuje mu psychiczny komfort. Po co zatem miałby się babrać w lepkiej cieczy społecznego konfliktu? Dla siebie zarezerwował rolę PiS-owskiego pogromcy, liberalnego terrorysty, który ku uciesze unijnej socjety wyzwala Polskę spod dominacji „populistycznych” autokratów. In vitro, związki partnerskie czy aborcja to wdzięczny temat, by trochę potrząsnąć PiS-owskim truchłem i przypomnieć, że nadal sypie się z niego kurz, ale już mniej wygodny w konfrontacji z nastrojami społecznymi. To dlatego oddał lewicy Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej, edukację czy tekę de facto fikcyjnego na razie resortu ds. równości. W przypadku bowiem gdy temat obyczajowej rewolucji zostanie przez rząd „przegrzany”, „król Europy” może umyć ręce i pokazać palcem na koalicjanta.
Zmiany obyczajowe – jeśli faktycznie ruszą z kopyta – będą zresztą testem tego, jak zmieniła się Polska przez ostatnich osiem lat. Czy faktycznie katolicka tkanka jest w nas nadal silna, czy też „europeizacja” ruszyła już pełną parą i do głosu doszły nowe pokolenia libertynów. Co na to polski Kościół? I czy katolicy faktycznie są na tyle zmobilizowani, by stanąć w obronie podstawowych wartości? We współczesnej demokracji daleko ważniejsza od liczb jest sprawność i zdolność do organizowania debaty. Dlatego jeśli Tusk da lewicy zielone światło, katolików czeka swoisty stres test na ile tym razem będą zdolni zabezpieczyć Polskę przed postępującą demoralizacją. Czy uda się to tak skutecznie, jak w czas rządów koalicji PO-PSL? Oby, choć możemy też boleśnie przekonać się, jak wiele na poziomie społecznym zmienili się Polacy w ostatnich kilku latach i jak wiele zjawisk przegapił polski Kościół zajęty albo blatowaniem się z władzą, albo samym sobą.
Kto jest wrogiem?
Nadciągająca rewolucja obyczajowa to jeden z wielu istotnych tematów, które często są bagatelizowane w ogniu konfrontacji pomiędzy Tuskiem a Kaczyńskim. To kwestia naszej duchowej suwerenności, wcale nie mniej istotnej niż ta materialna. Gra toczy się bowiem o dusze nie tylko każdego z nas, ale także naszych bliskich.
Innymi ważnymi tematami, które dzisiaj często wydają się mniej istotne niż rozliczanie PiS, pozostają kwestia wojny na Ukrainie oraz przyszłość Unii Europejskiej. W obydwu tych tematach przedstawiciele koalicyjnego rządu nabierają wody w usta, choć – uczciwie to trzeba przyznać – mało kto stawia im o to trudne pytania.
W tej chwili Tusk zdaje się korzystać trwającej medialnej nawalanki pomiędzy tefałenami a broniącymi „wolności słowa” niektórymi pracownikami TVP, nie odnosząc się właściwie w ogóle do kwestii relokacji uchodźców, którą usiłuje narzucić nam Bruksela. W tle pobrzmiewa pytanie o politykę migracyjną, czego PiS nie potrafił rozstrzygnąć miotając się między presją ze strony Brukseli a prywatnego biznesu, skarżącego się na brak rąk do pracy. Skutek tej szamotaniny był opłakany.
Z kolei w przypadku Ukrainy, sprawa ma znaczenie kluczowe dla naszej suwerenności i to na wielu poziomach. Pierwszym jest oczywiście ten związany z obroną polskich granic. W jaki sposób pomagać Ukrainie w wojnie z agresywną Rosją, by z jednej strony zachować zasoby konieczne do obrony kraju, a z drugiej – oddalić niebezpieczeństwo od Polski tragedię wojny? Wydaje się, że skończył się już etap, w którym mogliśmy oddawać Kijowowi sprzęt wojskowy, tłumacząc, że to jedynie stare, postsowieckie uzbrojenie. Obecnie – tu wierzę w wypowiedziane kilka miesięcy temu mimochodem słowa Morawieckiego – nie możemy już wysyłać sprzętu naszym sąsiadom. Podobnie w kwestii gospodarki – nie sposób dzisiaj wspierać Ukrainę, która dycha jedynie dzięki przelewom z Zachodu, bez przekonania Polaków do ponoszenia konkretnych i bardzo wymiernych kosztów. A wydaje się, że społeczna mobilizacja w tej sprawie mocno osłabła, co zresztą było jedną z przyczyn porażki PiS. Nie przekonują mnie w tym przypadku zaklęcia powtarzane przez Katarzynę Pełczyńską-Nałęcz z Polski 2050, która uważa, że musimy nadal wspierać Ukrainę, nawet za cenę bolesnych kosztów społecznych. Kłopot w tym, że to zetlałe hasło, pozbawione konkretów.
Innymi wymiarem „kwestii ukraińskiej” jest perspektywa poszerzenia Unii Europejskiej i związane z tym radykalne ograniczenie możliwości sprzeciwu Warszawy w Radzie Europejskiej. Tu znów stajemy przed ważnym pytaniem: czy przystąpienie Ukrainy do Unii Europejskiej faktycznie jest w naszym interesie? Czy nie powinniśmy wreszcie odbyć rzetelnej debaty na ten temat? I jak stosunki polsko-ukraińskie w obecnej dekadzie postrzega szef resortu spraw zagranicznych, Radosław Sikorski?
Bądźmy wreszcie poważni: suwerenność Polski jest dzisiaj poważnie zagrożona w jej wymiarze duchowym i politycznym. Rząd Tuska w pierwszym wymiarze planuje ją faktycznie pogrążyć, zaś w drugim – zdaje się kompletnie ów problem lekceważyć. Piekło, które niedługo po objęciu władzy, lider KO rozpętał w siedzibach TVP, to z pewnością próba przykrycia kluczowych problemów z punktu widzenia dalszego istnienia naszego państwa i jego kondycji duchowej. Ale nie lekceważyłbym także i tych spraw. Bo przecież zamordystyczny styl sprawowania władzy wcale nie jest jakąś marginalną kwestią czy jedynie mierną przykrywką. Dzisiaj bowiem chodzi o zepsutą już wcześniej przez PiS instytucję, ale jutro władza może przyjść po każdego z nas. Taka jest bowiem logika współczesnych liberalnych rządów: nie ma tolerancji dla wrogów rewolucji. A kto jest wrogiem rewolucji, zdecyduje rząd. Czołem uśmiechniętej Polsce!
Tomasz Figura