„Zero waste”
Izabela BRODACKA
Dopóki „zero waste” jest zabawą starszych znudzonych pań albo nastolatek, które ze starych swetrów robią kubraczki dla psów i kotów wszystko jest w porządku. Zasada, żeby nic nie marnować wydaje się być bardzo rozsądna w świecie zawalonym niepotrzebnymi rzeczami niskiej jakości. Tych rzeczy nie opłaca się konserwować ani naprawiać więc są wyrzucane na śmietnik. Śmietniki puchną i zajmują coraz więcej miejsca na Ziemi.
Podam przykład rzeczy na których się dobrze się znam. Kiedyś siodło sprawiało się sobie na całe życie, a służyło często dla kilku pokoleń. Oczywiście było drogie ale dbano o nie, smarowano, czyszczono i trzymano w suchym , przewiewnym miejscu. Teraz w znanej firmie sportowej kupuje się tanie siodełko, które nie wytrzymuje nawet jednego sezonu. Zaczyna się pruć, rozłazić i nawet nie warto go naprawiać. To samo dotyczy ogłowi, kantarów, lonży i innych jeździeckich akcesoriów. Są szyte maszynowo, tańsze i stokroć gorsze od tych zachowanych jeszcze, przedwojennych. Do specjalnych celów, na przykład na pokazy koni czystej krwi czyli arabów, zamawia się ogłowia u nielicznych już i bardzo drogich rymarzy.
To samo dotyczy mebli, samochodów, lodówek, pralek czy sprzętu elektronicznego. Stare egzemplarze wymiata na śmietnik nie tylko postęp techniczny i moda. Projektuje się je specjalnie tak żeby czas ich życia był krótki. Ideolodzy „zero waste” wydają się nie rozumieć, że współczesna gospodarka opiera się na produkowaniu wielkiej liczby nikomu nie potrzebnych rzeczy.
Do produktu krajowego brutto wlicza się przecież nie tylko usługi prostytutek, agencji reklamowych i firm doradczych oraz wszelkie ulotki wrzucane do kosza przed przeczytaniem. Ślepi wyznawcy „zero waste” nie chcą zrozumieć, że kiedyś luksusowa konsumpcja była dostępna dla dość wąskiej warstwy uprzywilejowanych, a zapewniała ją cała armia pracujących, żyjących na nierównie niższym poziomie. Czasami było to wręcz minimum egzystencji. Inaczej mówiąc- producent karet nie jeździł sam karetą.
Współczesna ekonomia oparta jest na zupełnie innej zasadzie. Producent jest jednocześnie konsumentem i gdyby Jan Kowalski czy John Smith nie kupowali wytwarzanych przez siebie tandetnych towarów produkcja stanęłaby i zapanowałby kryzys. Dlatego budził zastrzeżenia szlachetny zryw przysyłania paczek z darami w czasach stanu wojennego a obecnie niezadowolenie producentów wywołuje funkcjonowanie tak zwanych „lumpeksów”. Kupując za grosze bawełnianą bluzkę w lumpeksie odbierasz dochody krajowemu producentowi podobnych bluzek.
Oczywiście, że to uproszczenie i proszę nie podejrzewać mnie o naiwność Wiadomo że nastąpiła specjalizacja różnych przemysłów, nie wszyscy muszą produkować bawełniane bluzki, dlatego też coraz częściej jedynym miejscem pracy dla szarego człowieka są szeroko rozumiane usługi. Wyobraźmy sobie, że przejęci zasadą „ zero waste” nic nie wyrzucamy, i jak po wojnie przerabiamy stare spódnice na sukienki dziecięce. Wtedy wynikało to z braków a nie z ideologii, poza tym ludzie zajęci byli odbudową kraju po wojennych zniszczeniach więc mieli co robić. Obecnie restrykcyjne stosowanie zasady „zero waste” doprowadziłoby do krytycznego bezrobocia.
Naprawdę poważnym a nie wydumanym problemem jest natomiast bezprzykładne marnotrawstwo żywności. Pamiętam czasy gdy pan z wiaderkiem zabierał z restauracji czy z domu wczasowego tak zwane zlewki dla świń. Od czasu pojawienia się choroby Creutzfeldta-Jakoba żywienie świń resztkami zawierającymi białko zwierzęce jest surowo zakazane.W każdej restauracji, barze, gospodzie, a także w pensjonatach, domach wczasowych , sanatoriach a przede wszystkim w szpitalach i szkołach codziennie wędrują do kubła tony wysokiej jakości żywności.
Organizatorzy zjazdów i sympozjów wiedzą, że dobrym i opłacalnym rozwiązaniem jest tak zwany „bufet szwedzki”. Nieliczne łasuchy, mające swobodny dostęp do koryta zawsze zjedzą w sumie mniej niż w przypadku porcjowania żywności wyrzuca się po niejadkach. Ktoś powinien pomyśleć jak zorganizować bufet szwedzki również w szpitalach i sanatoriach. choć niewątpliwie byłoby to trudniejsze. Pacjenci mają diety bilansowane pod kątem ich dolegliwości i trudno sobie wyobrazić, że przebierają w potrawach jak klienci hotelu czy spa. Poza tym ze względów sanitarnych nic z kuchni szpitalnej nie powinno opuszczać szpitalnych murów. Uważam jednak, że przy dobrej woli można by dawać pacjentom do wyboru dozwolone dla nich potrawy zamiast bezdusznie stawiać na stoliku całą porcję nawet dla mało przytomnych czy słabo kontaktujących osób. Oczywiście można oczekiwać oporu ze strony personelu medycznego i tak nadmiernie obciążonego pracą. Trzeba byłoby jakoś umotywować ten personel do oszczędzania. W szpitalu nie oszczędza się środków czystości, nikt nie oszczędza na przykład gumowych rękawiczek, bo takie oszczędności mogłyby być fatalne w skutkach, również ekonomicznych.
Tak czy owak rozsądne zapobieganie marnowaniu żywności jest o wiele istotniejsze niż prucie starych swetrów i wytwarzanie z nich kołderek czy kubraczków dla piesków. Zasada „zero waste” jest dobrym przykładem słusznych na pozór zasad, których nie da się jednak zrealizować bez przymusu czyli bez totalitarnego zarządzania społeczeństwem. Bardzo szlachetna wydaje się na przykład zasada żeby wszyscy ludzie byli równi nie tylko przed Panem Bogiem i wobec prawa lecz tak na co dzień, en masse.
Fakt, że wszelkie próby zrealizowania tej zasady okazały się jak dotąd chybione i zapłaciły za nie życiem miliony ludzi powinien dać jej zwolennikom do myślenia i skłonić ich do rezygnacji z programu, który okazał się utopią. Warto zapewne propagować nie wykluczanie osób starszych, inwalidów czy chorych psychicznie, można wdrażać specjalne programy informacyjne lecz zawsze trzeba się zastanowić czy te programy nie przynoszą więcej szkód niż pożytku. A przede wszystkim trzeba rozumieć, że nie powstał jak dotąd model idealnego społeczeństwa, a dla realnie istniejących społeczeństw najgroźniejsze są utopijne ideologie.