“Zrównoważony rozwój” wywróci nasz świat do góry nogami
Tomasz Cukiernik zrownowazona -katastrofa
Cena polskiej energii z węgla brunatnego jest ponad 10 razy niższa od cen, które notujemy obecnie.
==============================
Zrównoważony rozwój to eufemizm totalnej rewolucji społecznej. Rezultatem będzie spauperyzowanie społeczeństwa, które inwigilowane będzie na każdym kroku, by w zarodku gasić wszelkie bunty.
Zrównoważony rozwój to coś innego niż rozwój optymalny, najszybszy, który poprzez wolny rynek może zapewnić społeczeństwu coraz większy dobrobyt. Zrównoważony rozwój to rozwój kierowany nie przez rynkowe siły i uczestników tego rynku – firmy i konsumentów, a przez planistów i innych urzędników. To rozwój wyhamowany, koncesjonowany. „Zrównoważony rozwój to jest inna nazwa pomysłu, żeby gospodarką zarządzali urzędnicy. Jeżeli rozwój ma być zrównoważony, to musi być zaplanowany przez centralnego planifikatora, bo inaczej nie da się tego zrobić. To nic innego jak komuna. IV Rzesza [przyszła Unia Europejska] nie może się specjalnie różnić od III Rzeszy, a III Rzesza była państwem socjalistycznym, o czym możemy się przekonać chociażby z lektury pamiętników Alberta Speera, który coś tam o III Rzeszy musiał wiedzieć” – mówi Stanisław Michalkiewicz.
Ślad węglowy nowym bożkiem
Premier Mateusz Morawiecki odmienia zrównoważony rozwój przez wszystkie przypadki. I nie jest to zbieg okoliczności. A to dlatego, że polityka zrównoważonego rozwoju jest agendą ONZ, ale i Unii Europejskiej. To nadrzędny cel Brukseli. Nowym bożkiem stał się tzw. ślad węglowy, a do 2050 roku unijna gospodarka ma być zeroemisyjna. Politykę tę uskuteczniają unijne instytucje, takie jak Parlament Europejski, Komisja Europejska i Europejski Komitet Ekonomiczno-Społeczny. Niestety zrównoważony rozwój został wpisany również do polskiej konstytucji (artykuł 5). W dodatku o związanej ze zrównoważonym rozwojem sprawiedliwości społecznej mówi artykuł 2 tej ustawy zasadniczej, a o społecznej gospodarce rynkowej – artykuł 20.
Zrównoważony rozwój dąży nie do wzrostu dobrobytu, a do sprawiedliwości społecznej, która z prawdziwą sprawiedliwością ma niewiele wspólnego. Realizowanie sprawiedliwości społecznej oznacza, że najwięcej nie zyska ten, kto najbardziej się napracuje. Nie uzyska on nawet proporcjonalnie więcej od tego, co niewiele nie robi. Najbardziej pracowitemu zostanie najwięcej ZABRANE, by znaczną część z tego oddać temu, który nic nie robi. Zrównoważony rozwój de facto hamuje rozwój gospodarczy. W takiej bowiem sytuacji, nikomu nie opłaca się więcej pracować i inwestować, skoro i tak nie będzie mógł skorzystać z owoców własnego wysiłku.
„Wszystkich zwolenników tzw. zrównoważonego rozwoju łączy utylitarne podejście i wiara, że będą w stanie zbudować światowy system równowagi, w którym zostanie ustabilizowana liczba ludności, a także poziom produkcji oraz konsumpcji. Środowiska te nie tylko odrzucają paradygmaty rozwoju ekonomicznego i innowacyjności, a wraz z nimi sensowność odnoszenia się w kształtowaniu polityk publicznych do takich wskaźników życia gospodarczego jak tempo wzrostu Produktu Krajowego Brutto, ale także nie akceptują obecnego poziomu ludności globu. Zrównoważona, w ich wizji przyszłego świata liczba ludności, powinna siłą rzeczy być niższa niż obecnie” – pisze Agnieszka Stelmach we wprowadzeniu do swojego raportu Zrównoważony rozwój. Zaklęcie globalistów, instrument totalnego zniewolenia.
Jaki jest cel?
„Program zrównoważonego rozwoju, nad którym pracuje się już od dawna, ma z założenia pomóc krajom zachodnim utrzymać kontrolę nad gospodarką światową, bo kraje rozwijające się szybko nadrabiają dystans, który je od nich dzielił” – zauważa Stelmach. Po to właśnie Unii Europejskiej jest potrzebny Europejski Zielony Ład. Dzięki niemu kraje biedniejsze, takie jak Polska, zostały zmuszone do tego, by zrezygnować z surowców, których mają pod dostatkiem (węgiel kamienny i brunatny), na rzecz surowców, których nie mają (wstępnie gaz ziemny, a potem uran) oraz z taniej energii opartej na węglu, z której mogłyby korzystać nie tylko na miejscu, wytwarzając tanie towary, ale i mogłyby ją eksportować.
Dr Tomasz Sommer, redaktor naczelny tygodnika „Najwyższy Czas!” w mediach społecznościowych pyta, „dlaczego polska klasa polityczna zniszczyła energetykę? Bo Niemcy dali parę groszy? Cel tych wszystkich »zielonych ładów« jest przecież tak naprawdę jeden – sztucznie podnieść ceny energii w Polsce, aby Polska nie zarobiła na jej eksporcie. A cena polskiej energii z węgla brunatnego jest realnie ponad 10 razy niższa od cen, które notujemy obecnie. Niemcy wpadli na szatański pomysł – zlikwidują polską energetykę węglową, a w zamian sprzedadzą nam ruski gaz. Dzięki temu będą nas kontrolować. Na to zgodził się Mateusz Morawiecki. A Kaczyński nie zaprotestował. Było to jednoczesne poddanie się i Niemcom, i Rosji. Teraz, w związku z wojną, ten plan się zawalił. Mimo to Morawiecki z Kaczyńskim brną dalej w to szambo. Tak, to oni są osobiście odpowiedzialni za podwyżkę cen energii”. Z kolei Stelmach dodaje, że „Niemcy propagują paradygmat zrównoważonego rozwoju i Czwartą Rewolucję Przemysłową, ponieważ chcą zachować pozycję światowego lidera innowacji i produkcji”.
Co więcej, Zielony Ład spowoduje, że energia z paliw kopalnych będzie bardzo droga albo nie będzie jej wcale. W zamian kraje naszej części regionu mają kupować drogie technologie OZE (fotowoltaika, pompy ciepła) z Niemiec i innych krajów Europy Zachodniej. Jak pisze Stelmach, dekarbonizacja ma „z założenia zachować przewagę ekonomiczną krajów, które wyrosły jako potęgi po II wojnie światowej i opracowały nowe technologie Odnawialnych Źródeł Energii (OZE), sekwestrowania i składowania dwutlenku węgla pod ziemią, szeroko pojętej geoinżynierii (wpływanie na pogodę), produkcji sztucznego mięsa, szczepionek nowej generacji itp.”. Tymczasem okazuje się, że OZE mają niewiele wspólnego z czystym wytwarzaniem energii: „Do najbardziej szkodliwych substancji emitowanych przez przemysł fotowoltaiczny należą związki fluorowe, kilkadziesiąt razy bardziej aktywne niż dwutlenek węgla. (…) Popularnym sposobem utylizacji paneli jest spalanie, podczas którego do atmosfery lub wód gruntowych mogą przedostawać się toksyczne pierwiastki”.
Standardy ESG
Unia Europejska wdraża do swojego systemu prawnego zrównoważony rozwój m.in. pod pseudonimem standardów ESG (ang. Environmental, Social and Corporate Governance). Najważniejszymi unijnymi aktami prawnymi w tym zakresie są: rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2020/852 w sprawie ustanowienia ram ułatwiających zrównoważone inwestycje, potocznie nazwane Taksonomią UE oraz dyrektywa Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) sprawozdawczości przedsiębiorstw w zakresie zrównoważonego rozwoju 2022/2464. Jak przypomina na swojej stronie Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości, wymienione rozporządzenie odnosi się do inwestycji, które mają być zrównoważone i zapewniać znaczący wkład w realizację co najmniej jednego z sześciu celów środowiskowych. Z kolei dyrektywa dotyczy obowiązkowego raportowania, które musi zawierać informacje z trzech zakresów: środowiskowego, czyli związanego ze środowiskiem naturalnym, w tym oddziaływaniem na klimat, społecznego, czyli związanego z ludźmi, na których organizacja ma wpływ, tj. z pracowników, kontrahentów, klientów, społeczność lokalną itd. oraz ładu korporacyjnego – związanego z zarządzaniem. Cała ta szczegółowa sprawozdawczość będzie obwarowana obowiązkowym audytem przez wyznaczone podmioty certyfikacyjne oraz umieszczaniem raportu w oficjalnej bazie raportów. Niewypełnianie tej regulacji będzie skutkowało karami finansowymi.
To oczywiste, że standardy ESG muszą sztucznie generować dodatkowe koszty i powodować oddalenie się od optymalnej alokacji zasobów. Bo gdyby standardy ESG sprawiały bardziej efektywną alokację zasobów i tańszą produkcję, to bez tej całej filozofii zrównoważonego rozwoju dawno by zostały wprowadzone. Nic takiego się nie stało. Dlatego z punktu widzenia inżynierów społecznych konieczny stał się przymus. Efekt będzie taki, że firma wdrażająca standardy ESG stanie się mniej konkurencyjna, ponieważ nie będzie działała w sposób, który zapewnia jak największy zysk, a przecież to jest celem istnienia każdego biznesu. Tak samo jak priorytetem funkcjonowania firm nie jest dawanie pracy związkowcom czy płacenie podatków (świetnie bez tego dałyby sobie radę), nie jest również ratowanie planety czy redukowanie biedy i emisji dwutlenku węgla do atmosfery. Przeciwna teza to bełkot. Zresztą według raportu PwC ESG — miecz Damoklesa czy szansa na strategiczną zmianę kwestie ESG wpływają na wycenę spółek na polskim rynku. Niemal 30 proc. badanych jest w stanie obniżyć wycenę lub zrezygnować z inwestycji w sytuacji, kiedy ryzyka ESG są zbyt wysokie (Pb.pl). Inaczej mówiąc, standardy ESG to kolejna unijna szkodliwa regulacja wrzucona na plecy zmagających się z coraz większym ogromem bzdurnych przepisów firm działających na terenie Unii Europejskiej.
To może zadziałać właściwie tylko w jednej sytuacji – w razie metodycznej i nachalnej propagandy, która zrobi ludziom wodę z mózgu. Będzie wmawiała, że dla dobra ludzkości muszą kupować droższe i gorsze produkty wytwarzane przez firmy przestrzegające ESG. Tak samo jak wcześniej dla zysków pewnych firm cwaniacy propagowali tzw. fair trade. Niemyśląca i bezrefleksyjna większość się na to nabierze. Tak samo jak już wmówiono społeczeństwom, że dla ratowania planety należy rezygnować z wygodnych samochodów spalinowych na rzecz niewygodnych i drogich elektrycznych, lotów samolotami, taniej energii i kupować drogą żywność. Widać, że propaganda czyni cuda.
W ramach zrównoważonego rozwoju realizowanego przez Europejski Zielony Ład Unia Europejska wytoczyła swoje działa nie tylko przeciwko firmom, ale także przeciwko rolnictwu, a tym samym wszystkim konsumentom. Bruksela chce o 25 procent zwiększyć ilość gruntów przeznaczanych na rolnictwo ekologiczne, a przecież rolnictwo ekologiczne jest znacznie mniej wydaje. Unia zamierza także zmniejszyć pogłowie zwierząt hodowlanych. Oba te działania oznaczają radykalny wzrost cen produktów spożywczych.
Katastrofalne rezultaty
Niektóre z tych działań utrudniających ludziom życie już odczuwamy, a to dopiero początek: zakazy wjazdu do miast, likwidacja parkingów, zakazy lotów na razie na krótkie dystanse, zakazy jedzenia mięsa i nabiału, ograniczenie nabywania ubrań, przymus niewygodnej elektromobilności, obowiązkowe termomodernizacje budynków, przymusowe OZE, zakazy kotłów na paliwa stałe. Wszystkie te regulacje to niewiarygodne ograniczanie naszej wolności, które jeszcze w latach 90. byłyby nie do pomyślenia. Po drugie, polityka ta (np. cały ten ETS, czyli opodatkowanie dwutlenku węgla) prowadzi do podnoszenia kosztów życia. Właśnie z jej powodu ceny paliw i energii elektrycznej szybują ostro w górę, co skutkuje wzrostem cen nie tylko transportu i ogrzewania, ale wszystkich towarów i usług. „Stale trzeba będzie liczyć się z rosnącymi kosztami utrzymania. Inflacja będzie napędzana nie tylko przez regionalne wojny i konflikty, ale przede wszystkim wskutek wielkiej akcji finansowania inwestycji związanych z klimatem i w celu »naprawy« systemu finansowego. Koszty transformacji już przerzuca się na obywateli”, pisze Stelmach. Co więcej, by zrealizować cele klimatyczne, Komisja Europejska proponuje też wprowadzenie minimalnych (czytaj: wysokich) stawek podatkowych na ogrzewanie i transport, co dodatkowo podniesie ich ceny. Jakby tego było mało, w 2022 roku Rada Unii Europejskiej osiągnęła porozumienie w sprawie reformy ETS i pakietu Fit for 55 odnośnie redukcji gazów cieplarnianych z rolnictwa, budynków i odpadów: „Mają one również być włączone do systemu handlu pozwoleniami na emisje, narażając obywateli na stały wzrost kosztów rachunków i duże wahania cen”.
Stelmach zauważa, że ponieważ cały ten przymus i gwałtowne wzrosty cen mogą nie przypaść do gustu zdecydowanej większości społeczeństwa, społeczni inżynierowie już się przygotowują na ogólny bunt przeciwko tym uderzającym w ludzi przepisom: „W ramach rozwiązań zrównoważonego rozwoju proponuje się także »odporne miasta« przygotowane na rebelie społeczne, które »nie rozlewają się na zewnątrz«, czyli są zwarte pod względem zasięgu. Istotą jest zagęszczanie, ograniczanie zabudowy jednorodzinnej, tworzenie miast tzw. krótkich odległości (ścieżki rowerowe, elektryczne auta i co najwyżej komunikacja publiczna). Skromniejsza powierzchnia mieszkań, mniejsze odległości między budynkami, różnorodność kulturowa (wymieszanie mieszkańców dzielnic), budownictwo socjalne i spółdzielcze, szkoły integracyjne (chodzi rzekomo o budowanie spójności społecznej) to także elementy polityki zrównoważonych miast”.
Te wszystkie działania są możliwe tylko dlatego, że cywilizacja za pomocą wolnego rynku osiągnęła taki poziom dobrobytu, który powoduje, że znaczna część społeczeństwa może się zajmować pracami niepotrzebnymi i nieproduktywnymi, a nawet szkodliwymi z ekonomicznego punktu widzenia. To przede wszystkim urzędnicy, który nie tylko uskuteczniają szczegółowe planowanie miast, niepotrzebne „inwestycje” i coraz bardziej powszechną inwigilację. To także politycy, którzy wdrażają takie absurdy, jak sztuczny „rynek” handlu emisjami czy ESG. W działaniach tych bardzo istotny jest dla nich monitoring, raportowanie, inwentaryzacja emisji, czyli znowu obciążanie firm dodatkowymi obowiązkami i przerabianie tych informacji przez biurokratyczne systemy. Coś, czym nikt w ogóle nie powinien zaprzątać sobie głowy. W ten sposób marnotrawi się zasoby nie tylko ludzkie, a tym samym ogranicza dalszy wzrost dobrobytu społeczeństw. Żeby jeszcze te działania miały sens, a niestety ich rezultaty będą katastrofalne.