Powódź jest bobra na wszystko, czyli powodzianki zamiast kowidków
Jerzy Karwelis powodz-jest-bobra-na-wszystko
28 września, wpis nr 1300
Kiedyś, za kowida, z kilku powodów miałem takie cykliczne formy, które nazwałem kowidkami. Tematy zasadniczo pandemiczne były dość posępne, ja siedziałem w kwarantannie bezrobocia i ckniło mi się już za tematami nie tyle błahymi, co raczej pokazującymi przemianę świata jaki znaliśmy w formach mniej ponurych. Było tego sporo, to cały rozdział w moim pisanym (i wciąż gdzie niegdzie do kupienia) „Dzienniku zarazy”. To tam, lapidaria współczesności, czyli kawałki większych całości dawały asumpt do wywiedzenia z okruchów świata większych konstrukcji rzeczywistości, zazwyczaj ukrytych. Może to tylko te kawałki oprą się presji czasu i wbrew pozorom najmniej się zestarzeją, dobitniej niż poprzez „naukawe” tabelki pokazując ludzki, kulturowy i społeczny wymiar „nowej normalności”.
Teraz mamy to samo, można więc po kowidkach wprowadzić… powodzianki. Też kawałki zdarzeń około-powodziowych mogą wskazać w którym kierunku zmierza dziś świat, znaleźć jakąś wypadkową tej szarpaniny. Bo z każdego chaosu wyłania się w końcu jakiś kierunek, czasami uśredniony, czasami ukryty, bo wyznaczony, azymut zmiany. Tak samo i z powodziankami, fragmentami wymytych konstrukcji, odłamkami połamanych pni ideologii – pokazują one nam skąd przyszły, byleby się zatrzymać, popatrzeć i poanalizować. I nie dotyczy to tylko czasów powodziowych, w ich dosłownym znaczeniu.
Powódź trwa od dawna i zalewają nas fale, ale nie wody, tylko głupoty i kłamstwa. Tak – świat zgłupiał, wiedza staniała, od kiedy samo posiadanie, choćby i najgłupszych, poglądów usprawiedliwia ich wygłaszanie.
Tam, wygłaszanie – bez względu na rację, kłamstwo i manipulacje zrównuje się z wiedzą, nauką, a zwłaszcza z rozumem. Stąd ten potop. I wcale nie jest tak, że to proces gwałtowny, jakaś fala, którą można przetrzymać w zbiornikach retencyjnych zdrowego rozsądku. Nie, ta fala rośnie powoli, acz systematycznie, a właściwie rosła już od dawna, tak, że nie zauważyliśmy, że sięga już nam do szyi, do ust…
Prawdziwa powódź
Tak, potoki głupoty zalewają nam usta. Coraz mniej ludzi mówi co myśli. Najbardziej krzykliwi są sprzedawcy prymitywnych ideologii na bazarku chwilowych mód, trendów pozwalających nadać (choćby i chwilowego) sensu rozchwianym tożsamościom. Kiedy możesz być codziennie kimś innym, możesz być wszystkim, a więc i… nikim. Pływać w tych prądach błocka występujących z brzegów egzystencji, udawać, że to piękne chwile, choć dookoła piętrzą się brudne wody potoków kłamstw, półprawd i szaleństw. Spróbujemy dziś sobie nastawić taką sieć na te wylane wody i złapać co tam żywioł przyniesie.
Trzymając się dosłownej powodzi widać państwo z przemoczonej dykty. Zaprawdę rachunek III RP nie przynosi chwały klasie politycznej. Ta, zapatrzona w perspektywę czteroletniej swej kadencji na nachapanie się, ani myśli o projektach infrastruktury krytycznej, ani chce na to przeznaczać, w końcu publiczne, pieniądze. Te, wydane w zapobiegawczy sposób może i kiedyś uratują parę regionów, ale nie przyczynią się do realizacji podstawowego modelu biznesowego polskiej polityki – przekupywania elektoratu jego własnymi pieniędzmi. I tak jest teraz.
Kiedyś był za komuny taki żart: co się zbiera jak są żniwa latem? Odpowiedź brzmiała – plenum KC. I teraz mamy to samo. W Sejmie jeden obwinia drugiego, co daje pewność, że nic z tzw. odporności państwa nie będzie, za to jak jest powódź, to co się robi? Ustawę i tworzy nowe ministerstwo. Uwaga – ministerstwo od powodzi dowodzi… dalekowzroczności rządzących, bo ci wiedzą, że z takim podejściem powodzie będą się zdarzały coraz częściej i dlatego warto taki resort mieć pod ręką, bo będzie co robić. Przypomina to mądrość Rosji, posiadającej ministerstwo do sytuacji nadzwyczajnych. Tak, ruskie wiedzą, że sytuacje nadzwyczajne to u nich standard, pewniejszy niż… standard sytuacji normalnych i może warto się poduczyć od nich tam, skoro nas czeka, przez zaniechania własne, to samo?
Ale nie można wszystkiego zwalać na polityków. Ci to przecież zwierciadło duszy demokratycznej narodu naszego. No, bo ktoś toto wybiera, c’nie? Sami oni z kosmosu nie zlecieli. Ktoś to wynalazł i wypromował, bo przypadki samorodnych społeczników na poziomie polityków to widok rzadki. Nawet jak taki się gdzieś na kamieniu narodzi, to i tak musi przejść przez sito wodzowskiego systemu i ugiąć karku. Wielu też wyskakuje jak diabeł z pudełka, bo są depozytariuszami interesów nie naszych i ich nagłe wzrosty w górę to nie są przypadki. I w tym maglu siedzi suweren i wybiera „mniejsze zło”.
W dodatku elektorat zaciśniętych zębów coraz mniej je zaciska, uważając stan dwójpolowki, który sam prokuruje – za normalny. Sam go prokuruje, bo jak się takim uświadomi, że poza wojną polsko-polską jest cały kosmos politycznych wizji i możliwości, to pytają się – to gdzie oni są? Łapią za łeb i ściągają z powrotem do gara zero-jedynkowych swar. Nie rozumiejąc, że pytanie o alternatywę to pytanie do nich samych. Lepiej narzekać, wybierać między kaczorem a potworem niż wziąć się do roboty, założyć coś ciekawego, zdobyć sprawczość, choćby i w radzie osiedla. Ale nie – na tym lenistwie bazuje mizeria politycznych propozycji polskiej „klasy” politycznej. Klient jest mało wymagający, w krawacie ciągłego nieawanturowania się, a więc można mu opchnąć wszystko na bazarku, gdzie do wyboru są tylko niby-prawicowe gruszki i niby-liberalne jabłuszka. Wszystko zaś lewicowe, gdyż wedle przepowiedni ojców-założycieli każda demokracja kończy się (co najmniej) socjalizmem.
Bóbr to zawsze bóbr jest – nigdy nie zawiedzie
A więc cała powódź utonie w potokach gadulstwa, jakim było „sprawozdanie” z powodzi rządu uczynione przed ławami posłów. Obejdzie się ze wszystkim na poziomie PR-u i obrzucaniu się winą, a to charakterystyczne dla tego typu demokracji sondażowej, gdzie słupki poziomu wody są szybko zamieniane na słupki poparcia. I naród to kupił i kupi. Poparcie drgnie nieznacznie, gruszki potanieją o parę groszy, zaś w koalicji jabłek to premierowe pójdzie w górę, ale kosztem kolegów z rządu. I tak się skończy ten test na państwo, którym w pewnym sensie była powódź. Tak, państwo teoretyczne, służby w gotowości na kryzys zbijające z nudów bąki, tak bardzo, że jak przyjdą termina, na które mają być gotowe, ba – takie termina, które w ogóle uzasadniają ich tych służb istnienie, to jak nadejdą to okazuje się, że państwa nie ma, co najwyżej w przeddzień powodzi, w kilka dni po ostrzeżeniu o fali, bawią się, tak jak w Jeleniej Górze, zaraz potem zalanej, w (nomen omen) Dziki Zachód. Żeby tam Zachód! – wychodzi, że to celebra Dzikiego Wschodu, ale… bez bonusa posiadania ministerstwa do spraw nadzwyczajnych.
Na koniec wyszło, że winni wszystkiemu, oprócz PiS-u rzecz jasna, są… bobry. Czyli teraz gwiazdek będzie nie osiem, ale dziesięć, bo tyle wychodzi z hasła „jebać bobra”. (Przepraszam za seksualny podtekst, ale co się tam komu kojarzy, to nie moja wina). Ten nowy winny, bóbr znaczy się, to może być przyczynek do końca kruchej koalicji rządzącej. Nie dość, że zieloni mianowani przez Tuska, jako opiekuni klimatycznej histerii, obsiedli „powodziowe” resorty i są nawet przez szefa rządu z lekka podgryzani za powodziowe zaniedbania, to jeszcze teraz trzeba się będzie zająć bobrami. A jak się zająć? Co z nimi zrobić? Ja wiem, że lewica, co to ich uważa za gatunkowych uchodźców i zastanawia się nad tym, by je traktować jak migrantów, to by pewnie z nimi poprowadziła dialog pt.: „wiecie, Bóbr, sprawa jest, wicie-rozumicie… Donek się wściekł i odpuśćcie sobie te mierzeje, zaś wały to jednak specjalność polityki a nie bobrowatych”.
No, bo co – teraz już na poważnie – co z bobrami zrobić? Za okropnego, gnębiącego zwierzaki PiS-u (wide przecięta piłą przez ministra Szyszkę wiewiórka padła w pniu ściętego drzewa) populacja bobra wzrosła ponad dziesięciokrotnie i co teraz? Lewica, siedząca na klimatycznych stołkach ma się zwrócić do znienawidzonych myśliwych celem zorganizowania bobrów odstrzału? Będzie z tego kłopot.
Lewica się wykrzaczyła na powodzi z 1997 roku na słowach ówczesnego premiera, że „trzeba było się ubezpieczyć”. Tuskom zaszkodził sam on, lekceważąc prognozy a dołożyła jeszcze klimatyczna minister bredząc coś o pożyczkach dla powodzian. PR-owsko się z tego jakoś wykręcają, ale już dołożył minister od finansów, gwarantując dotację na kasy fiskalne dla powodzian. Ja to przeżyłem w 1997 roku, kiedy prowadziłem we Wrocławiu magazyn komputerowy CHIP. Byliśmy w sporze podatkowym z aparatem zdzierczym w stolicy Dolnego Śląska. Mieliśmy pecha, bo się osiedliliśmy gospodarczo na Starym Mieście, a okazało się, że wrocławska Izba Skarbowa, a zwłaszcza nasza dzielnica to podatkowy poligon eksperymentalny, gdzie lokalnie testowano na jakie sposoby można pognębić polskiego przedsiębiorcę, by wyniki takich eksperymentów móc implementować na poziomie ogólnopolskim. I w trakcie takiego wieloletniego eksperymentu pismo z decyzją, by się nie przeterminowało, przywieziono do nas w trakcie powodzi… łódką. Tak, ze skarbówki. Nas zalewało, ale młyny podatkowe (nawet zalane) mielą konsekwentnie.
Tak i teraz – ludzie dziś potracili dorobek całego życia, łącznie z tzw. warsztatami pracy, ale pierwsze co dostaną, to dopłaty do odtworzenia narzędzia do zbierania od nich danin. Aparat zdzierczy działa z całą bezwzględnością. Roboty nie będziesz miał, ale w zrujnowanym sklepie, na zalanej ladzie pierwsze co stanie, to kasa fiskalna. Za którą zapłaci państwo do… kieszeni producenta takiej kasy. Składki na siebie i pracownika zapłacisz, co najwyżej rozłożą ci to na raty. ZUS, to samo. I nie ma tak, żeby nowy rząd sięgnął jedną ręką do gotowych przecież mechanizmów tarczowych za czasów nieszczęsnego kowida. To, że te tarcze to była bzdura, bo po co było robić lockdowny, skoro epidemiologicznie nie miały one żadnego znaczenia, ale PiS-owcy wtedy, a zwłaszcza zaplątany w to wszystko nieszczęsny równie PFR zrobili dofinansowanie na nieporównywalną skalę i to w sposób interwencyjny. Żadnych spowiedzi, kontroli, weryfikacji – na oświadczenie. Pomoc głównie bezzwrotna i w kilku falach. A tu, dzisiaj i skala mniejsza i – jeżeli już – to płatności odroczą. Tak, płatności od nieistniejących interesów.
Powodziowa mowa nienawiści do labilnego LGBT
Mamy pierwsze powodziowe ofiary dezinformacji. Gościa co się skarżył na socjal mediach na niedowład władz chłopaki od Tuska przymknęli. Powód był jasny, jak woda z pękniętej tamy: jest zagrożenie, a ten tu wprowadza dezinformację. No, przecież ćwiczyliśmy to za kowida, kiedy takie typki jak nie przymierzając ja, swymi wpisami siały wątpliwość wśród ludu ciemnego, który się przez takich nie szczepił, umierał masowo, ku uciesze depopulacyjnego Putina.
Od tego czasu zrobiliśmy postępy, tak bowiem wygląda ta „nowa normalność”, że przed jej nastaniem to za takie kłamstwa niebu obrzydłe miałeś wytykanie palcem i stymulowany medialnie ostracyzm zaszczepionych. Dziś dostaniesz areszt, co pokazuje, że w ramach postępów w walce z „mową – tu powodziowej – nienawiści” doszlusowaliśmy do Europy, która szykuje wiele jeszcze w tym temacie.
No, Mumia Europejska przygotowuje, skoro jesteśmy już przy niej, elektroniczny portfel. To taki poszerzony eObywatel. Oczywiście dobrowolny, tak pewnie, jak kiedyś szczepionki. I zaraz się przypadkiem i nagle okaże, że bez niego nie wejdziesz, nie kupisz, nie polecisz. Też trenowane za kowida, teraz – jak i wszystko inne – rozwinięte na nowy poziom. Po prostu potestowaliśmy na ile w rozmiękczone paniką masło społeczne wejdzie rozpalony nóż obostrzeń (ale mi się grafomańska metafora przyplątała…) i wyszło, że można pociągnąć toto na różne obszary. A więc będzie taki portfelik. I wyszło, że Unia przy robieniu identyfikacji płci takiego posiadacza wykoncypowała płci siedem: dla nauki podaję jakie nas czekają, otóż pcie: męska, żeńska, nieznana, inna, między, zróżnicowana i otwarta. Proszę się tylko nie przejmować i nie wkuwać tego na blachę. Zaraz przecież stawią się niedoszacowane jednorożce-cis i trzeba będzie listę pci rozszerzać w nieskończoność.
Człek się gubi, gdyż jednocześnie taka np. Gruzja, poszła w inną stronę, ale oni tam walą ruską onucą, a więc, to jasne, że tam wszystko na odwrót niż postępowe hasła Unii naszej. W Gruzji oto ogłoszono, że nie będzie żadnych związków LGBT, żadnych adopcji z ich strony i żadnych tam zmian płci. Widać wyraźnie, że Gruzja tym samym odcięła sobie bezpowrotnie jakąkolwiek szansę na członkostwo w Unii, nie wiadomo tylko czy tak naprawdę o nie zabiega. Jest to też drogowskaz dla wszystkich aspirujących do członkostwa, zwłaszcza Ukraińców. Nie wiem, czy oni tam, jak my kiedyś, naiwnie myślą, że starają się o przyjęcie do grona cywilizowanego Zachodu. Jak w zamian otrzymają pigułę polit-poprawności, unurzaną w zielono-tęczowej brei, to mogą im się tam nagle priorytety pozmieniać. Myśmy kiedyś byli tak naiwni i teraz nie ma co płakać, że „nie do take Unie żeśmy wchodzily”. Z Ukrainą to myślę, że ta będzie przez Berlin trzymana w wiecznym przedpokoju, co dla nas wróży jak najgorzej. Będziemy bowiem mieli quasi-członka, z przywilejami, ale bez obowiązków. Bez regulacji unijnych szybko nas zaleją swymi produktami, zabijając nasze rolnictwo, transport i co tam jeszcze z rozmontowywanej Polski zostanie.
Koniec z atomem
Jeszcze resztką wątku zahaczymy o powódź. Klimatyczni rozlewacze wód umoszczeni w ministerstwach klimatycznych dają po zaworach. W biały dzień opadały maski. Pamiętacie państwo jak toto się zarzekało, że elektrownie atomowe w Polsce będą, się zrobi, ale nie tak jak pisiory, co na atomie podkraść (jak zwykle) chciały. Zrobimy porządnie, ale trzeba przeprowadzić ponowne analizy, jakieś raporty, studia wykonalności, no po prostu na świętego nigdy. Coś jak z CPK – zrobiła się awanturka, a więc PR-owsko się będzie mówiło, że i owszem, tak-tak, policzymy jeszcze raz, a tu już Austriacy lotnisko zaczynają, zaś Orban zbuduje swoje CPK z Chińczykami. I tak będzie z atomem. Ostatnio prowadziłem panel z rządowym ekspertem od atomu a chwilę po tym się dowiedziałem, że minister klimatu 19 września rozwiązał zespół ds. rozwoju energetyki jądrowej w Polsce. A więc mamy już po makale. Zostaną ulubieńcy kilmatystycznej religii – wiatraki, fotowoltaika, grzanie gnojem i takie tam. Już nie muszą udawać, przynajmniej idą na szczerość, co jest smutnym wyjątkiem w czasach hipokryzji.
Smutne równie wieści z Rafako. Ta niegdyś perełka polskiego rodzimego biznesu właśnie ogłosiła upadłość. Specjalizowała się w instalacjach energetycznych, na nieszczęście „poważnych”, czyli wielkoskalowych modułach energetycznych, a taka energetyka, w świetle biblii klimatyzmu, idzie na zatracenie, łącznie z prawie tysięczną załogą. Nie ma i nie będzie zamówień. Wiatraki – z Niemiec, fotowoltaika – z Chin. Nie załapiemy się. Ale ostatnio, jak wspomniałem, prowadziłem panel na kongresie budownictwa. Mówiliśmy o tym, czy polskie budownictwo zarobi na miliardach przeznaczonych na transformację energetyczną. Na panelu, i sali byli wszyscy: wykonawcy, dostawcy, dystrybutorzy, ale nie było żadnego przedstawiciela państwa. Czyli i inwestora, i regulatora zarazem. Wróży to „powtórkę z rozrywki”.
Zaszczepione bankructwo inwestycyjne
Pamiętacie państwo inne, oprócz klimatycznego, koło zamachowe gospodarki za „pierwszego Tuska”? Program budowy autostrad? Tak żeby zdążyć na Euro 2012? Też było kasy w opór, ale się zrobił taki dziwny układ, że przetargi na drogi wygrywały wielkie firmy zagraniczne, które zbudowały je za pomocą polskich podwykonawców, którym w większości… nie zapłaciły. A więc zagraniczni dali takie ceny – wiedząc, że pod-wykonawcom nie zapłacą –, że wygrali przetargi, kasę zwinęli, zaś polska branża drogowa, która miała urosnąć na tych inwestycjach – zbankrutowała.
Grozi nam teraz to samo, na zieloną transformację rząd wybierze zagranicznych wykonawców, bo ci będą mieli akurat „pożądane” technologie, ci wezmą polskich podwykonawców, podwykonawcy Ukraińców, marża popłynie na Zachód, nic nie zostanie w kraju, nawet płace pracowników. Upadek Rafako pokazuje jak to będzie szło – koniec z własną produkcją, wszystko (nawet i ich stare technologie) kupimy u „starszych i mądrzejszych”, nawet pieniądz dotacyjny przepłynie przez Polskę jak woda przez gęś i wróci na Zachód. Zainwestujemy w wymuszane przez Unię technologie energetyczne, zostanie u nas niestabilne barachło, pieniądze z funduszy, pożyczek i podatków oddamy z powrotem, nawet nie zarabiając u siebie na inicjującej inwestycji.
Jak już tu pisałem, powódź przykrywa medialnie wiele innych rzeczy, co to ich tak na żywca wprowadzać może byłby i strach, a tak – pod falami medialnego błocka – dzieje się wiele. To, że na świecie dużo się dzieje, to już dla nas nie ma znaczenia, bo kto się tam polską powodzią na świecie przejmuje? Ale u nas, jak za kowida, dzieją się rzeczy równoległe, ba – nawet przyspieszają pod medialną osłoną powodzi.
Zastanawia akcja obrony rodziców przed szemranymi szczepieniami dzieci w szkołach, głównie na HPV, czyli mające zapobiegać (w sposób medycznie wysoce wątpliwy) rakowi macicy. Mają szczepić głównie dzieci, i to płci obojga i zobaczymy jak to będzie. Czy będzie egzekwowane prawo rodzica do decydowania o terapii, jakim poddane jest jego dziecko, czy systemowo, albo gorzej – na pół-legalu niepytania się rodziców, sprawa przejdzie jak w kowidzie: na poziomie przymusowej dobrowolności? Czy rodzice to oleją, tak jak olewali bezsensowne i wręcz zbrodnicze szczepienie dzieciaków szczepionką mRNA? W sieci wiele instrukcji, opinii prawnych co do uprawnień rodziców w stosunku do szkół w tym względzie, ale wszystko może się odbyć na rympał: szczepną ci dziecko i dowiesz się post factum.
Tak wyglądają rozsypane odłamki nowej, tym razem powodziowej, normalności. Są jak kawałki rozbitej butelki na barykadzie. Kształtu butelki nie zobaczysz, ale odbijają światło słoneczne. Słońca nowego, które już zaczyna razić rezolutne oko ale i cieszyć oczy naiwne, otwarte na patrzenie prosto w słońce nowego. Tuż przed oślepieniem.
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.