Klimatyczny kameleonizm

Klimatyczny kameleonizm

https://dziennikzarazy.pl/1-12-klimatyczny-kameleonizm

jagody

1 grudnia, https://dziennikzarazy.pl/1-12-klimatyczny-kameleonizm/

Ostatnio byłem na konferencji dotyczącej Zielonego Ładu w gospodarce, gdzie dyskutowano o zasadach raportowania przez firmy stopnia korzystania ze środowiska i nie tylko. Konferencja niczym się nie różniła od poprzednich, choć wielu ultrasów klimatycznych przemawiających ze sceny przekonywało, że jest różnica – już się nie mówi CZY, tylko KIEDY. Kiedy znaczy się to wszystko się zacznie.

Z tym Zielonym Ładem. Muszę przyznać, że wiele mi się ostatecznie poukładało z tą europejską ekologią, tak, bym mógł zobaczyć większą część, może nawet całość tego przedsięwzięcia ze swego drona zdrowego rozsądku.

Od razu trzeba zastrzec, że kwestia klimatycznej rewolucji, szczególnie u jej zadziornych akolitów jest kwestią mocnego zawierzenia, wręcz religii. Są tu jej wszystkie cechy: pseudonaukowo nienaruszalne (choć naukowo podważalne) dogmaty, prawdy wiary, dzieła teologiczne dla proroków, katechizmy dla maluczkich, piekło-niebo, czyściec unijny, gdzie można wykupić odpust beteesowskimi daninami. Jest też i wierny lud boży, co to mu ziemia płonie i ci, co z tego żyją – sprzedawcy dobrych rad i interpretacji. I z takimi było dane się spotkać.

Ale ten pionierski zapał zbawiania świata ma swoje góry i doliny. Wszystko bowiem jedzie na agendzie politycznej i trafiają się przebudzenia ze złudzeń ptaszko-pszczółko-ekologii. Pod zimnym prysznicem zmian agendy powodowanej wahnięciami koalicji politycznych niektórzy budzą się z krzykiem, niektórzy jeszcze głośniej śpiewają swą piosenkę, by zagłuszyć strumienie zdrowego rozsądku czasami rwące nawet z Brukseli. Tak było i teraz – wszyscy nucili stare mantry zrównoważonego rozwoju, ale nikt zdawał się nie zauważać dwóch słoni stających na środku przyjęcia: nowego wyboru Trumpa i zadymy w Niemczech.

Dwa słonie w salonie

Trump jak widać magnesuje już cały świat. USA to jeszcze, choćby werbalnie, choćby aspiracyjnie, mocarstwo, więc nasłuchuje się co tam dudni w trampowskiej studni. A wejście Trumpa, to natychmiastowe wypowiedzenie porozumienia paryskiego i świat się będzie bujał na zielono, nie tylko bez Chin, ale i bez USA. To wahadło jest, bo jedną z pierwszych decyzji ustępującego Bidena było właśnie przystąpienie Ameryki do porozumienia. Wiadomo – jak to lewicowi progresywiści, nie mogli przecież bidenowcy patrzeć pokornie jak ziemia płonie. Teraz wraca Trump i znosi amerykańską zieloność, co pozostawi Europę już chyba sam na sam ze swoim ekologicznym szaleństwem. Co, biorąc pod uwagę i tak protekcjonistyczne podejście do handlu z USA, daje Europie kolejnego kopa w dół. To dlatego, z powodu ekologicznych szaleństw Unii, zapowiada się w Europie działania protekcjonistyczne – cła na chińskie samochody elektryczne już hulają, teraz przyjdzie jeszcze podatek węglowy od produktów importowanych spoza Unii (CBAM), mierzenie śladu niebieskiego i leśnego – i koszty prowadzenia działalności (nie mówiąc już o zerowej opłacalności eksportu) gospodarczej w Europie tak wzrosną, że tylko ochrona rynku własnego nas uratuje.

Ale nie uratuje – protekcjonizm gospodarczy konserwuje trendy do wzrostu cen. Skoro u nas wytwórstwo będzie tak drogie, że mogą nas zalać tanie towary, to obrona celna przed tym zjawiskiem będzie powodować jedynie wzrost cen. Będzie więc mniej towaru, ale za to droższego. A zagranica będzie sobie smrodzić na planecie A, bo planety B ponoć nie ma, i patrzeć się przez (celne) granice, jak Stary Kontynent podrzyna sobie gospodarcze gardło i tak już dogorywającego przemysłu.

Do tego dochodzą jeszcze turbulencje w Niemczech, które używały zielonej agendy jako skutecznego narzędzia podporządkowania sobie Europy (w dealu z Rosją, dodajmy). Właśnie im się posypał rząd, bo się chłopaki pokłócili o zbyt duży, choć wciąż niepoliczalny, koszt zielonej transformacji. I to w Niemczech, które regulacje w tym względzie raczej eksportowały do członków Unii, niż się im podporządkowywały. Raz, jak się handlowało z ruskimi, to gaz był cacy, potem, w wyniku wojny na Ukrainie zaczął ekologicznie śmierdzieć, atom się zamknęło, by zrobić miejsce dla gazu i wiatraków, stabilność systemu szlag trafił, choć węgiel brunatny u Niemca popyla na tyle, że likwiduje się stojące na nim wiatraki, by się dobrać do najbrudniejszego węgla. I nawet przy takich niesymetriach ekologicznego traktowania siebie i innych, deal im się i tak nie domknął. A jak się Berlin będzie z tego wycofywał, to i Unia się będzie musiała zrewidować, co do swych byłych aksjomatów i świadomość ta chyba gościła wśród gości wspomnianej konferencji.

Zielony globalizm

Uważam, że zielona agenda jest narzędziem przemiany świata w postać zarządzaną przez globalistów. Do tego przeprowadzane jest to osmatycznie, rewolucja nie jest krwawa ani spektakularna. Ale istnienie potwora poznaje się po jego ofiarach. By rewolucja się udała potrzebna jest Wielka Narracja. Jak wiemy planeta płonie, choć naukowo sprawa jest dawno zdefiniowana jako dęta, łącznie z instrukcjami jak fałszować badania, by jednak planeta płonęła. Jest więc przesłanie Zbawienia, leżące obok czeluści piekielnych zagłady. Do wyboru. Człowiek jest najbardziej szkodliwym elementem ekosystemu i należy nie tylko niwelować jego szkodliwą działalność, ale i liczebność… szkodnika. Dogmatów, jak to z dogmatami utrwalonymi na wiarę, nie tłumaczy się, wierzy się bez sprawdzenia, wbija do głowy od najmłodszych lat szkolnych, bez weryfikacji. Wątpiących w prawdy ekologicznej wiary pali na stosie medialnych ofensyw, wyzywa się od denialistów, zaprzeczaczy, którzy bazują, żeby choć na własnej, ale i wpieranej ludowi – ciemnocie.

Rezultaty takiego podejścia są wielowektorowe. Przede wszystkim degraduje się wytwórczość ludzka, odrealnia się gospodarkę, deindustrializuje przemysł. Ludzie tracą pracę, ubożeją, w tym energetycznie, z pozycji inwestorskich, stymulujących rozwój,  przechodzą na działalność skupioną na przeżyciu. Stają się klientami wszechmogącego państwa zdealowanego [jakież obrzydliwe neo-logizmy... md] z wielkimi korporacjami.  Porażający jest asymetryzm tego działania. Na jednym tchu wpaja się spanikowanemu klimatycznie ludowi, że nie ma planety B, na drugim – przenosi się produkcję do takich Chin, czy rolnictwo do Ameryki Południowej, które smrodzą tak, że… nasi panikarze zachodni tego nie widzą. A właściwie nie zachodni, po wycofaniu się Trumpa z szaleństw, już tylko europejscy. Tak, to my – emitenci tak z góra 8% zanieczyszczeń będziemy solo zbawiać świat, w nadziei, że inni frajerzy się do nas przyłączą. Nie przyłączą się – zrobią tylko na tym interes, a my pozostaniemy frajerami, z tym, że coraz bardziej ubogimi.

I w ten sposób ekologicznie jest gorzej niż było dla naszej jedynej przecież planety, kapitalistyczny globalizm zarabia i smrodzi, gdyż zleca do smrodziarzy produkcję, bo czego (zielone) oczy nie widzą, tego (czerwonemu) sercu nie żal. Tyle o bilansie gospodarczym. Ale dla globalistów to super jest, bo to przecież chodzi o globalizm, a nie o nierówności. Tyle, że ten globalizm jest teraz łamany przez Stany, a szaleństwo ekologiczne zostanie już chyba tylko w europejskim skansenie.

Przyspieszenie klimatyzmu

Ważne jednak by zobaczyć to w pewnej perspektywie czasowej. Z tą ekologią to żaba była gotowana od dawna, ale dopiero teraz – po lekcji kowidowej, że z ludem można wiele, jeżeli nie wszystko – sprawy przyspieszyły. Pamiętacie tych Gore’ów, co to na ocipleniu Nobli podostawali, te kluby rzymskie, raporty z kohorty – wszystkie wróżył wtedy, że dziś miało nas nie być. Ale to było na miękko, takie halloweenki, do opędzenia cukierkiem lub trickiem. Wylądowało to na serio na przełomie wieków w okolicach idei tzw. CSR, czyli przejścia żarłocznego kapitalizmu na miękką wrażliwość, do której zaliczono m.in. ekologię. Trenowano to na razie właśnie na miękko, jakieś pszczółki, malowanie świetlic i pracowniczy wolontariat. Nikt tego za bardzo musiał nie musiał robić, jedynym lewarem na rewolucyjne zaangażowania się kapitalizmu był szantaż stymulowanej wiary wśród konsumentów. To tak miały się różnicować korporacje. Skoro nie ceną, dostępnością, to niechby i społeczną wrażliwością wyciskającą nie tylko łzy z oczu, ale i pieniądze z kieszeni konsumentów.

W sumie ten eksperyment nie udał się, ale lekcja wrażliwości została zapamiętana. Eksperyment nie udał się, bo nie było żadnych sankcji, ani regulacyjnych, ani finansowych na kapitalistów. A więc kto miał ochotę i kasę, to malował świetlice, montował dobroczynne fundacje i dalej robił kapitalistyczne swoje. Ale nie po to są lekcje, nie po to instytucje, by się nie uczyły. Wyciągnięto wnioski.

Z miękkiego przeszliśmy na twarde. Unia wprowadziła agendę na pełnej petardzie, kombinację regulacji oraz szantażu finansowego. Posiadając w ręku narzędzia dystrybucji środków w postaci Banku Światowego oraz unijnych funduszy z jednej strony zaczęła przyciskać śrubę z finansowaniem bankowych inwestycji w niepożądane technologie, z drugiej – za pieniądze z podatków od używania „złych” technologii zaczęła fundować dopłaty do promowania i obniżania kosztów technologii „dobrych”. A więc banki, by dostać kasę na pożyczanie na procent musiały wyczyścić portfolio swych klientów z „czarnych” technologii, głównie energetycznych, chociaż to one wciąż dają prąd i światło, nawet w bankach odmawiających im kredytów. Zaczęły powstawać całe fundusze, firmy, w sumie bańki nabudowane na dopłatach, co to mają tyle wspólnego z rynkową konkurencją, co spółdzielnia „Społem” za komuny.

Tradycyjnemu biznesowi się pogorszyło, a najgorsze, że ten tradycyjny to już końcówka biznesu „realnego”. Zielony biznes nigdy się nie zbilansuje, nie tylko co do kosztów, ale i… ekologicznie. W sumie ten sztucznie podtrzymywany twór żyje z grabienia przemysłu tradycyjnego, a jak ten padnie – a wedle deklaracji MA PAŚĆ – to z czego będą wtedy dopłaty? Do pomp ciepła, wiatraków, kosztów zielonej energii czy samochodów elektrycznych? Hę? Ale za kasową kijo-marchewką poszły zaraz przepisy wymuszające, najpierw na przemyśle, najpierw na dużych, ale zaraz już na małych firmach, aż bezpośrednio na obywatelach ponoszenie kosztów w sumie za… powietrze. Myślę, że jak oni tam ustalali to, że się ludność opodatkuje za powietrze to pewnie pękali ze śmiechu. Bo przecież nie o żadną ekologię tu chodzi. Bo za te wygibasy wymuszane na przemyśle prędzej czy później zapłaci pośrednio odbiorca końcowy. Wychodzi, że prędzej niż później. A i zapłaci bezpośrednio, kiedy wejdą opłaty za termoizolację mieszkań i transport. Wszystko wymuszone dyrektywami unijnymi, produkowanymi równo, jak kiełbasy, podczas, gdy narody ekscytują się jakimiś ideologicznymi przykrywkami.

Stymulowana „oddolnie” histeria konsumentów

Do tego dochodzi jeszcze sama propaganda. To lud coraz szerzej ma się domagać bata na własną d..e. Ekologiczna narracja zagłady jest już wszechobecna, zaraz denialiśi popadną pod mowę nienawiści, tak jak kiedyś za pandemii nie wolno było wątpić w sanitarystyczne gusła. Wtedy groziła ci za to cenzura, teraz – pójdziesz do ciupy. Wie o tym każdy, kto śledzi losy łączenia stanów nadzwyczajnych z banem na informację. Żadnych wątpliwości, bo się babcia zakaże czy pszczółka wymrze (niepotrzebne skreślić). To konsument ma wywrzeć ostateczną presję, a jednocześnie być zbiorową racą ostateczną – zbawienia przez zrównoważony rozwój.

Tak, bo to on, rozwój zrównoważony ma być bogiem tej religii. Po długim z nim obcowaniu mamy dopiąć pobywania w raju ziemskim, gdzie jagnię konsumeryzmu legnie u boku lwa kapitalizmu. Oboje w nieskończoności równowagi. A przecież ten bożek to jedynie zgrabny oksymoron. W swej konstrukcji ma bowiem łączyć rzeczy wzajemne sprzeczne. Nie możemy przecież powiedzieć NIE rozwojowi. Nie, my postępacy tak zrobić nie możemy. Ale trzeba przecież jednocześnie ten rozwój mitygować. A więc równowaga. Czyli co? Przecież w samej istocie rozwoju zasadza się właśnie nierównowaga. Każdy bowiem postęp to wytrącenie stanu ze stanu zastanego, zmiana. A, że się można zmieniać w sposób zrównoważony, tak? Super, niech i tak będzie, że możliwy jest rozwój bez naruszenia status quo. Że przeżyją wszystkie mróweczki, trawki, rzeki, a rozwój i tak się odbędzie. Przyjmijmy takie założenie, które jest wzajemnie sprzeczne, bo to oznacza w końcu, że nie zmieni się nic. No, a może tu jest całe clou, żeby decydować CO jest równowagą i kiedy się ona ziści, by bożek zstąpił na ziemię, tę ziemię? Jaki jest bowiem stan docelowej równowagi? Ilu ludzi na planecie, skoro to szkodniki? Ile przemysłu w Europie, chlebów na półce, rowerów w piwnicy? I KTO o tym będzie decydował?

No, na pewno nie zapyziały ekologicznie suweren, co to go ciężko będzie oderwać od żłobu konsumeryzmu, skoro się go tam całe wieki na siłę do niego ciągnęło, przypinało i zmieniało sianko na nowe, by zżerał co mu podstawimy, by tryby kapitalizmu korporacyjnego się nie kręciły na darmo. A więc skoro mamy opór, to trzeba go przezwyciężyć. Karać, nagradzać i duraczyć. Ale tak, by główny sponsor tego dealu, czyli globalistyczny kapitalizm nie stracił.

Oksymoron kapitalizmu

Jak to? Zapytacie – kapitalizm miałby obniżać popyt? Przecież na tym sam straci! A któż to tak twierdzi? Celem kapitalizmu jest zysk, nie zaspakajanie popytu. Z tym popytem to stare dzieje, kiedy była jeszcze jakaś konkurencja na świecie. Żeby zwiększać zyski wcale nie trzeba dziś podlizywać się konsumentowi, zaglądać mu w oczy, spełniać, a nawet kreować jego zachcianki. Do tego, by zarabiać to trzeba mieć przede wszystkim monopol, najlepiej dobra wyłączne w swoim segmencie, bo wtedy i tak wszystko do nas trafi. I wcale nie trzeba się podlizywać klientom – wystarczy tylko deal z regulatorem i ma się – taniej niż walcząc na rynku – monopol zagwarantowany. I to prawnie, nie rynkowo.

Zabawa w zrównoważony rozwój to realizacja podstawowych celów wielkich korporacji. To pozbywanie się konkurencji. W końcu mówimy o wielkich korporacjach, co to maja być zbyt duże, by upaść. I klasa polityczna dba o ich interesy, gdyż to ich realizacja zapewnia tej klasie finansowe funkcjonowanie. Za które później odpłaca się korporacją nie przecież ze swego, ale z grosza publicznego. Może to iść również z kasy konsumenta, ale z rynku ustawionego tak pod korporacje, że ten zawsze przekieruje strumień przychodów do dominanta rynkowego.

Bo zauważyliście? Walka z kartelami jakby ustała. Kiedyś to dzieliło się firmy, bo były zbyt duże – teraz robi się pod nich prawodawstwo. Od czasu do czasu Unia coś tam przytnie, podzieli, ale co się przy tym trzeba nachodzić? Podwoje unijnego lobbyingu są szeroko otwarte. Tyle, że nie wiadomo czy gdzieś indziej nie kwitną oligopole, tyle, że nie ścigane, czy nie zauważane. Te się będą broniły systemowo, chociażby takim Zielonym Ładem. Takiego ładu to byle kto nie uniesie – wyznacza on bowiem bardzo wysoki próg wejścia na rynek i utrzymania się. Duży sobie dorobi prawodawstwo, zakręci się, a raczej zalobbuje jakieś programy pomocowe z unijnej kasy, dobierze się do nich, wszak to pod niego są skrojone. I dofinansuje sobie taką klimatyczną transformację. A mały co? Nic.

Zabójstwo konkurencyjności

Powiecie – a po co małemu wydawać kasę na zielone szaleństwa? Ano jego też obowiązują regulacje, na razie wydają się być odłożone na za ze dwa lata, bo raportowanie o korzystaniu ze środowiska dotyczy tylko wielkich. Ale tak nie jest – duzi muszą raportować taki ślad węglowy, ale również jako sumę śladów węglowych swoich dostawców. I dlatego wymagają oni od najdrobniejszego dostawcy takiego raportowania. A raportowanie to wysyłanie przyszłych weksli do spłacenia przy transformacji. Również małych przedsiębiorstw. Co zrobi duży jak będzie miał za duży ślad węglowy, za który zaraz będzie musiał płacić, a który pochodzi od sumy śladu swych dostawców? Zmieni dostawców na niesmrodzących. A skąd ci mali na to mają znaleźć kasę by przestać śmierdzieć dużemu do raportu?

Jak się rzekło kasy na to nie ma dla małych. Nie tylko dla małych – koszty transformacji gospodarki są niepoliczalne, ale wiadomo, że nie ma takiej kasy na świecie. Tym bardziej dla tysięcy małego gospodarczego narybku. W związku z tym małym, by się dostosować, trzeba będzie zrezygnować ze swej roli niezależnego dostawcy i nająć się do dużego, albo od niego pożyczyć. Największe kłamstwo na temat transformacji, jakie ciągle słyszę, to to, że zielony ład zwiększy konkurencyjność. Jest dokładnie odwrotnie – mali tego nie wytrzymają, padną albo pójdą do dużego, co jest właśnie odwrotnością konkurencyjności, gdyż ta się zasadza na wielości równych regulacyjne podmiotów. Po takiej czystce podmiotów będzie mniej, zaś te, które ocaleją zostaną wchłonięte przed dużych właśnie z powodu nierówności regulacyjnych.

Europejska utopia gospodarczej ekspansji

Jest takie miłe wytłumaczenie tego zielonego szaleństwa. Miało chodzić o to, że – pomijając klimatyczne aksjomaty ekoreligii – Europa chciała mieć pomysł na siebie. Wiadomo – Chinom nie podskoczy produkcyjnie, USA – technologicznie. Tak wylądowaliśmy po miliardach euro zainwestowanych urzędniczo w innowacyjność. Pomysłem było więc najpierw rozkręcenie konsumenckiej histerii, by ukoić ją opracowaniem czystych technologii energetycznych. Miało to zbawić świat, wytworzyć niewyobrażalną, bo opartą na emocjach, wartość dodaną, marżę europejską. Cały świat miał to od nas kupować. I wszystko poszło źle.

Po pierwsze – gdyby tak było, to po co było Europie nakładać na siebie dodatkowe koszty związane z opodatkowaniem powietrza? Przecież to obniżyło europejską konkurencyjność, gdyż podniosło koszty energii do wytworzenia nawet „czystych” technologii. A świat zagrał w tę grę i przelicytował unijne sny o potędze. Chcecie fotowoltaikę? – zrobimy to w Chinach taniej i wam sprzedamy. To samo z elektrycznymi samochodami i całą resztą. Poszłyby i przez ocean wiatraki, ale za ciężkie. Zresztą z czegoś taki Siemens ma mieć zbankrutować i żebrać o dotacje, czasami z polskiej kieszeni fejkowego KPO. I została ta Europa z tą ekologią jak Himilsbach z angielskim. Nikt tego nie potrzebuje, nawet ona sama.

Wiadomo, że wydziwione ideologie, a do takich należy klimatyzm, nie upadają, tylko bankrutują. Kłopot z tym, że my zbankrutujemy z tym wszystkim razem. Siedząc na pokładach węgla, były eksporter energii. Kupiliśmy tę piosenkę – jedni z powodu uwiedzenia ideolo, drudzy, bo się dali wciągnąć w unijny szantaż funduszowy. Ale najmniej mi żal tych, którzy zwietrzyli na tym interes, który teraz rozwiewa się jak dym z fabryk Ziemi Obiecanej.                    

Napisał Jerzy Karwelis