Ryś [zawód: kardynał] ubogaca wiernych

„Wolna miłość” i „Kościół otwarty” przeciwko granicom

Filip Adamus https://pch24.pl/wolna-milosc-i-kosciol-otwarty-przeciwko-granicom/

(PCh24.pl)

Zbieg okoliczności, w którym „Kościół otwarty” i „wolna miłość” wspólnie występują przeciwko kontroli migracji jest pouczający.

===============================================

Niedawno w kościołach archidiecezji łódzkiej wierni doświadczyli zaskakującego wręcz zaangażowania biskupa w sprawy społeczne. Kardynał Ryś z werwą apelował o… „nawrócenie języka” w dyskusji na temat migracji. W specjalnym liście pasterskim wpajał diecezjanom otwartość na cudzoziemców. Jak przekonywał hierarcha, katolikowi nie wolno oponować, gdy człowiek korzysta ze swojego „prawa” do osiedlenia się tam, gdzie mu się żywnie podoba – nie ważne, jakie miałby przekonania i kulturę. Tym, którzy tak myśleć nie chcą ksiądz kardynał zalecał zaś milczenie.

W tym samym czasie zmartwionych masową migracją Polaków uciszyć chciała znana właśnie z „braku granic” aktorka filmów pornograficznych. Podobieństwo jej wypowiedzi i interwencji kardynała Rysia to pouczający zbieg zdarzeń.

Kard. Ryś ubogaca wiernych

Szeroko krytykowany i komentowany list pasterski łódzkiego ordynariusza odczytany został we wszystkich kościołach diecezji w niedzielę 20 lipca. Sednem dokumentu było przekonanie, że każdy człowiek ma swobodę wyboru miejsca zamieszkania, gdzie musi zostać przyjęty z jego przekonaniami, kulturą, językiem i religią. Atmosferę oporu wobec zmasowanej migracji kardynał Ryś uznał za „wiszące w powietrzu” zagrożenie zwycięstwa „hejtu, strachu przed obcym, stereotypów i nienawiści” nad „racjami ludzkimi i Ewangelicznymi”.

Analizując treść listu łódzkiego hierarchy trzeba przyznać, że jest on skrajnie jednostronny. Ostrożnej polityki migracyjnej wiernym popierać nie wolno, bo prawo do osiedlenia się wedle życzenia przysługuje każdemu. Co więcej, list epatuje nawet skompromitowaną logiką „ubogacenia kulturowego”, jakie gwarantować mają otwarte granice. 

„Otóż, aby kogoś przyjąć, nie wystarczy jedynie zaprosić go do domu, dać mu jeść i pić; może nawet, zaoferować mu nocleg. Co innego jest „konieczne”: KONIECZNE jest siąść u stóp przybysza i posłuchać, co ma do powiedzenia. A wtedy natychmiast człowiek z obdarowującego staje się obdarowanym – może przeżyć gościnność nie jako wysiłek, lecz jako bogactwo i łaskę”, uczył hierarcha. Oto logika „ubogacenia kulturowego” z ambony. Migrantów wykarmimy, sami utrzymamy – ale za to oni do nas przemówią ­­­­­­­­­­­­­– i wyniosą na inny poziom człowieczeństwa. Zdawałoby się, że w 2025 roku: gdy od tylu lat Europa krwawo weryfikuje tę propagandę, wprost nie sposób znowu po nią sięgać.  

Prawa dla migrantów 

List kardynała spotkał się z wieloma krytycznymi komentarzami. I słusznie. Nietrudno dostrzec, że próba oparcia polityki o wskazania w dokumentu oznacza chaos i niesprawiedliwość. Reguła prawa do życia w miejscu swojego wyboru nie może objąć wszystkich – bo zastosowana do migrantów odbiera taki sam przywilej rodzimym mieszkańcom.

Wyobraźmy sobie jedną z niewielkich wysp na Morzu Śródziemnym. Lampedusę lub Kanary. Tu i tu spotykamy olbrzymią presję masowej migracji. Wraz z nią zmienia się kompozycja ludnościowa – a dla mieszkańców relacje, w jakich uczestniczą, osoby i postawy, z jakimi się stykają, wygląd ich miast, okoliczności życia i pracy. Jedynie głupiec może powiedzieć, że ich wyspa pozostała takim samym miejscem. Zmienia się wraz z migracją. Przestaje być rodzime i własne, a staje się nieprzewidywalne. Co z prawem obywateli do życia w miejscu swojego wyboru? Czy oni akurat – inaczej niż migranci – są go pozbawieni? Cudzoziemcy mogą zmieniać ich dom – im jednak nie wolno liczyć na kontrolę sytuacji? Cóż to za specjalny status migrantów, że dane im wpływać na okoliczności życia swoje i lokalnej społeczności, ale rdzenni mieszkańcy mają pozostać bierni? 

Tym bardziej nieodpowiedzialne są słowa kardynała o konieczności zaakceptowania każdego przyjezdnego z jego przekonaniami i kulturą. Udajmy na chwilę, że traktujemy te wskazania poważnie: zatem gwarancję wjazdu do Polski musi mieć również muzułmanin marzący o narzuceniu nad Wisłą islamskiego prawa? Entuzjasta ISIS i Dżihadu także? A Pakistańczyk, którego nie dziwi stosunek seksualny z dziewczęciem przed okresem dojrzewania? A Ukrainiec promujący w mediach społecznościowych symbole organizacji odpowiedzialnej za ludobójstwo naszych rodaków lub wyśmiewający w internecie polskie wartości i patriotyzm (to akurat przypadek z życia wzięty)? Skoro każdy ma prawo do miejsca wśród nas, to dla takich gości Polska musi stać otworem. Co za szczęście, że będą oni mogli się wśród nas osiedlić i „obdarować” nas swoimi cennymi perspektywami.  

 Założenia kardynała Rysia są z jednej strony faworyzujące dla migrantów, z drugiej zwyczajnie niebezpieczne w praktyce. Nie ma w nich śladu refleksji o tym, jak zabezpieczyć interes i dobro rodzimej społeczności. Nie ma też nawet podstaw zrozumienia, że nasilona migracja oznacza silne konflikty tożsamości i interesów. Zaklęcie „gościnności” – nic ponad skompromitowane „Willkommenskultur” – ma wystarczyć. „Przyjmujemy wszystkich – potem się zobaczy”. „Najwyżej zginie z 10 Polaków – ale ilu osobom pomożemy”? Czy nie tak, ekscelencjo?

A może jednak logika kardynała Rysia ma w sobie jakąś pocieszającą perspektywę? Gdy już bez jakiejkolwiek troski pozwolimy, by nawet najbardziej niebezpieczne i zdegenerowane osobniki zawitały pod polskim niebem i stanie się tu zbyt nieznośnie – to wtedy sami możemy zostać migrantami. Przywileje będą po naszej stronie

Chaos bez granic

Stanowisko łódzkiego hierarchy wobec problemu migracji na kpinę nadaje się świetnie. Jeśli chodzi o przydatność w budowanie porządku społecznego jest już znacznie gorzej.

Łódzki ordynariusz każe nam myśleć o fenomenie masowego i zorganizowanego napływu cudzoziemców jak o spotkaniu zabłąkanego przybysza pod naszymi drzwiami… Gdyby nawet uznać to porównanie za trafne, to przecież jasne, że pozbawiona rozsądku „gościnność” nie sprawdzi się nawet w tym wypadku. 

Gdybyśmy spotkali jakiegoś włóczęgę wchodzącego do naszego domu przez okno lub piwnicę, tylko zupełny brak rozsądku mógłby kazać go „ugościć”. Tymczasem migranci koczujący na polskich granicach, czy zawracani z Niemiec, nie pukają do drzwi, a wdzierają się na terytorium kraju poza legalnymi procedurami. Fakt ten z niezrozumiałego powodu nie jest przez kościelnych promotorów otwartych granic brany pod uwagę.

Podjęcie decyzji o przyjęciu nieznajomego pod swój dach nawet dla ojca rodziny oznacza konieczność ostrożnego namysłu. Przecież na ryzyko oraz dyskomfort bliskich przystać możemy, kiedy to naprawdę konieczne – a nie dlatego, że ktoś o niewiadomych intencjach akurat poczuł potrzebę spędzenia u nas nocy. Jeśli jakiś katolicki rodzic wpuściłby nieznajomego, niezależnie od sugestii niesionych przez jego wygląd i stan, krążących wokół pogłosek o niebezpieczeństwie, wreszcie szczególnego nadzoru nad niespodziewanym gościem, to należy raczej objąć jego rozum modlitwą, niż stawiać za wzór.

„Wolna miłość” i Kościół otwarty

Mimo tak płytkiego i jednostronnego postawienia sprawy, łódzki purpurat kazał tym, którzy nie zgadzają się z jego wizją polityki migracyjnej, po prostu zamilknąć. Bez podania żadnego źródła takiego sądu przekonywał, że otwarte granice trzeba przyjąć chcąc trzymać się „nauki Chrystusa i Jego Kościoła”. A przecież mówimy tu wyłącznie o kwestii społecznej. Jak każdą doktrynę Magisterium, katolicką naukę społeczną również trzeba brać na poważnie –  ale ostatecznie nie jest to pierwszorzędna materia wiary.

Rzecz dotyczy polityki – nie prawd boskich i moralności. Na nieomylne deklaracje nie ma tu zatem miejsca. Tym bardziej, że dyskusja dotyczy opinii współczesnych hierarchów wobec nowego problemu. Więcej tu zatem, niż w jakiejkolwiek innej dziedzinie, miejsca na „słuchanie wiernych” – o którym tak dziś głośno. A jednak – w tym wypadku nie ma o nim absolutnie mowy. Kto się nie zgadza – niech milczy.

Bierność Polaków zaniepokojonych perspektywą masowej migracji marzy się nie tylko kardynałowi Rysiowi. W podobnym czasie, co on inna szeroko znana postać oburzyła się na protesty przeciwko masowej migracji. Mowa o Sashy Grey – kobiecie, której nazwisko tak znane jest w świecie pornografii, że z kręgów obsceny przeniknęło do popkultury. Ikona zepsucia odwiedziła niedawno Kraków. Wyśmienita szansa, by usiąść u jej stóp i słuchać, co ma do powiedzenia – prawda? W końcu tak należy czynić wobec każdego gościa…

Podczas transmitowanego na żywo spaceru Grey dzieliła się ze swoimi słuchaczami niesmakiem, jaki wywołał u niej widok manifestacji przeciwko napływowi cudzoziemców. Oskarżyła protestujących o rasizm i faszyzm i wyraziła życzenie, by przeciwnicy otwartych granic „zamknęli się”.

Zbieg okoliczności, w którym „Kościół otwarty” i „wolna miłość” wspólnie występują przeciwko kontroli migracji jest pouczający.

Tak postępowe środowiska w Kościele, jak i kręgi rewolucji seksualnej są ofiarami niezrozumienia olbrzymiego znaczenia granic – w szerokim rozumieniu tego pojęcia. Sasha Grey jest w końcu ikoną braku granic moralnych – oderwania erotyki od ram, w których spełnia ona pożyteczną i budującą misję – to znaczy prokreacji i małżeństwa. Jeśli seksualność wymyka się za ten zakres, staje się destruktywna. Zamiast budować rodziny, niszczy tę podstawową komórkę życia społecznego. Zamiast wzbudzać nowe pokolenia walczy z życiem, by chronić własną frywolność.

Inkluzywność „Kościoła otwartego” również utrudnia mu pełnienie misji. Otwiera go za to szeroko na grzech i nie pozwala chronić dzieci bożych przed zgorszeniem. Normalizuje występowanie przeciwko prawu Bożemu i usypia sumienia, zamiast rozpalać je pragnieniem świętości. Ostatecznie zamiast prowadzić do wiecznej ojczyzny skupia się na budowaniu poczucia doczesnej wspólnoty. 

Granice wszędzie są koniecznością, by zachować porządek, czyli zmierzanie rzeczy do ich właściwego celu. Musi to rodzić pewną ekskluzywność. Wojsko nie przyjmuje każdego, bo nie byłoby zdolne do walki. Kościół nie może zapraszać każdego niezależnie od intencji i postępowania, bo nie będzie skutecznie prowadził do zbawienia. Społeczeństwo za to nie może przyjąć i zadbać o każdego, bo straci zdolność zabezpieczania dobra „swoich”. Tymczasem to właśnie – jak wskazuje klasyczna katolicka nauka społeczna – jest jego celem. Podkreślał to m.in. Leon XIII w „Immortale Dei”. Państwa i narody to nie globalne organizacje pomocowe, ale wspólnoty mające troszczyć się o dobro tworzących je rodzin. Jeśli przestaniemy o tym pamiętać, poniesiemy dotkliwy koszt tego zapomnienia. Naiwny humanitaryzm zaburza działanie wspólnoty, jak rozpasany erotyzm dewastuje małżeństwo. Co jest „dla wszystkich” tak naprawdę nie służy nikomu.

Porządek miłowania

Z tego powodu określając chrześcijańskie powinności warto trzymać się „porządku miłowania”. W niektórych kręgach w Kościele to niemodne, by o nim mówić. Tymczasem znaczenie „ordo caritatis” dla katolickiej doktryny jest absolutnie kluczowe. To nauka moralna wpisana nawet w… Dekalog.

Wszak Kościół, wyjaśniając Dekalog, wskazywał, że człowiek musi darzyć Boga rzeczywiście największą i w zasadzie jedyną absolutną miłością. Tylko Boga kochać można dla Niego samego. Bliźniego miłujemy już ze względu na tę jedyną bezwzględną miłość. Ale i bliźnich kochać nie można zupełnie „równo”. Przecież „czcij ojca i matkę swoją” to wyszczególnione przykazanie. Wiemy doskonale, że ten nakaz nie pozwala wszystkich rodziców świata traktować tak samo – ale każe darzyć własnych szczególnym względem. 

Porządek w miłości panuje z samego boskiego ustanowienia. Jak wyjaśniał na kartach Summy Teologii Św. Tomasz z Akwinu „ordo caritatis” każe nam najpierw miłować tych, którzy bardziej od nas zależą, którym więcej jesteśmy winni, którzy sami obdarzyli nas miłością i tych, z którymi łączy nas wspólna przynależność. Stąd najbardziej kochać mamy Boga, potem własną duszę, dalej najbliższych i braci w katolickiej wierze, przyjaciół, rodaków, wreszcie wszystkich ludzi. Gdyby nasze możliwości świadczenia dobra nie były ograniczone, moglibyśmy miłować wszystkich ludzi tak samo. Ale niestety – musimy wybierać i to roztropnie, komu okazywać dobro – bo zasobów i czasu niewiele.  

Reguła ta pozwala dokonywać trafnych wyborów moralnych. Dzięki niej ojciec rodziny nie porzuci bliskich, by dbać o bezdomnych, a matka nie odda się modlitwie za chorych pozwalając, by w jej domu panował chaos, a bliscy sami doświadczyli zaniedbania. Z tego samego powodu gospodarz, mając przyjąć gościa pod swój dach, zastanowi się, kim jest przybysz i czy nie zapowiada niebezpieczeństwa, odbierze broń przed wpuszczeniem nieznajomego za próg i będzie czuwał w nocy nad bezpieczeństwem najbliższych. 

Oczywiście, chrześcijański porządek miłowania nie pozwala nikogo od miłości oddzielić: bliźnimi są bowiem wszyscy. Nie można jednak w związku z tym apelować o beztroskie szafowanie dobrem wspólnoty narodowej tak, jak gdyby interesy migrantów miały obchodzić nas w pierwszym rzędzie.

Podobnie polityka migracyjna – która chce odpowiadać wymogom sprawiedliwości – musi cechować się zatem roztropnym ustawodawstwem, akceptować wjazd do kraju wyłącznie w ramach rozsądnego prawa, zabezpieczającego bezpieczeństwo i interes Polaków. Zgadzając się na inną postawę politycy ignorują obowiązek troski o własny naród, który powierzony jest im w szczególny sposób. A zaniedbać swoich na rzecz pomocy obcym – to naprawdę nie szczyt cnoty. Jednym jest umieć przystać na poświęcenie interesu własnej społeczności wobec konieczności moralnej. Chętnie szafować jej dobrem to coś zgoła innego. 

Kardynał Ryś postępuje doprawdy nierozważnie, zrównując troskę o własną społeczność z ksenofobią i hejtem. Jeśli jego ambicją jest walka z takimi postawami, to sam najbardziej szkodzi tym zamierzeniom, ośmieszając je naiwną retoryką. Na uczciwą dyskusję o chrześcijańskim stosunku do migrantów najlepiej wpłynie szeroki namysł oddzielający troskę o własny naród od niechęci do obcych. Pakowanie słusznych obaw do jednego worka z uprzedzeniami i nienawiścią skutkować może wyłącznie kompromitacją. 

W jednym mimo wszystko kard. Rysowi udało się jednak odnieść sukces. Dowiódł, że „Kościół otwarty” nie ma żadnego poważnego programu, poza narzucaniem wiernym posłuszeństwa wobec lewicowych utopii i poprawności politycznej. I pod tym względem żadnej różnorodności nie zamierza akceptować. Tego akurat ksiądz kardynał dowiódł bezdyskusyjnie.   

Filip Adamus