Stanisław Michalkiewicz 19 maja 2022
Polska wygrała kolejną bitwę z Rosją. Pierwsze zwycięstwo nasz nieszczęśliwy kraj odniósł nad Rosją kilka tygodni temu, kiedy zostało przejęte tzw. „Szpiegowo”, czyli budynek, w którym za czasów sowieckich, a i później też, mieszkali rosyjscy dyplomaci i pracownicy rozmaitych rosyjskich instytucji w Polsce. Tamto zwycięstwo odniósł podobno pan prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, który złożył był już wizytę ad limina apostolorum w Waszyngtonie, namaszczając się tym samym na przyszłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju, kiedy już panu prezydentowi Dudzie skończy się przygoda na stanowisku prezydenta naszego bantustanu. Myślę, że z tej okazji pan prezydent Trzaskowski powinien przez pana prezydenta Dudę zostać udekorowany Krzyżem Wielkim Orderu Virtuti Militari, bo skoro tym orderem odznaczony został Leonid Breżniew, to dlaczego nie miałby go otrzymać pan prezydent Trzaskowski? Polska powinna w związku z tym wystąpić oficjalnie do Rosji, by ta zwróciła order posiadany przez Leonida Breżniewa – bo chyba nie został on pochowany z orderami? To oczywiście nie będzie rzeczą łatwą, ale – jak mi powiedział szef Instytutu Polityki Światowej w Waszyngtonie – trudne sprawy też trzeba podejmować. Co prawda wtedy nie chodziło o odzyskanie Virtuti Militari po Breżniewie, tylko o uzyskanie amerykańskiej obietnicy, że rząd USA nie będzie wywierał na Polskę żadnych nacisków w sprawie żydowskich roszczeń majątkowych – ale żaden z naszych Umiłowanych Przywódców nie odważył się czegoś takiego prezydentowi Bushowi zaproponować.
Podobnie zresztą żaden nie odważył się zaproponować prezydentowi Bidenowi, by USA, w ramach wzmacniania wschodniej flanki NATO, sfinansowały uzbrojenie dodatkowych 200 tys. żołnierzy, o których ma być powiększona nasza niezwyciężona armia, ani – żeby USA nacisnęły na Niemcy, żeby zakończyły hybrydową wojnę z Polską i Węgrami i odblokowały unijne fundusze. Niczym Polska nie ryzykowała, bo nawet gdyby prezydent Biden odmówił, no to przecież gorzej by nie było – ale prezydent Duda po poklepaniu go po plecach przez prezydenta Bidena podobno doznał ekstazy i z tego szczęścia zapomniał o całym świecie. W dodatku, powołując się na „proroctwa” prezydenta Żełeńskiego, 3 maja ogłosił likwidację granicy między Ukrainą i Polską. To na razie nie nastąpiło, ale to tylko kwestia czasu i to niedługiego, bo nasi Umiłowani Przywódcy już nie mogą doczekać się chwili, gdy Polska zostanie wciągnięta do bezpośredniej wojny z Rosją. Czeka na to nie tylko prezydent Zełeński, ale również amerykański sekretarz obrony Lloyd Austin, który niedawno zapewnił nas, że jak tylko Rosja Polskę zaatakuje, to USA przyjdą jej z pomocą. Na pewno tak będzie, podobnie jak było w 1939 roku, ale na razie USA, wraz z pozostałymi państwami NATO, prowadzą z Rosją na Ukrainie wojnę do ostatniego Ukraińca. A co będzie, jak Ukraińców zabraknie? Wtedy trzeba będzie prowadzić wojnę z Rosją do ostatniego Polaka, co byłoby nawet zgodnie z doktryną „elastycznego reagowania”, sformułowaną jeszcze w latach 60-tych przez ówczesnego sekretarza obrony USA, Roberta McNamarę. Wtedy ordery Virtuti Militari, zwłaszcza nadawane pośmiertnie, posypałyby się niczym groch, podobnie jak to było podczas Insurekcji Kościuszkowskiej. Nawiasem mówiąc, Tadeusz Kościuszko, uwolniony z w ruskiej turmy przez niestabilnego psychicznie cara Pawła, przez Finlandię, Szwecję i Anglię przedostał się do Ameryki, by wreszcie wylądować w spokojnej Szwajcarii.
Ale tamto zwycięstwo nad Rosją blednie i to dosłownie, w porównaniu ze zwycięstwem odniesionym 9 maja nad rosyjskim ambasadorem w Warszawie, Sergiuszem Andriejewem. Jak wiadomo, nie został on dopuszczony do złożenia kwiatów na Cmentarzu-Mauzoleum Żołnierzy Radzieckich w Warszawie w taki sposób, że przebywająca w Polsce ukraińska „aktywistka” oblała go czerwoną farbą. Muszę powiedzieć, że, jak na aktywistkę, zachowała się bardzo powściągliwie, bo przecież mogła ambasadora zadźgać, w czym pewnie nikt by jej nie przeszkodził, bo policja nie odważyła się ukraińskim demonstrantom przeszkadzać. Prawdopodobnie miała taki rozkaz od swojego szefa, pana ministra Kamińskiego, który – podobnie jak sam Naczelnik Państwa – na takie świętokradztwo by się nie odważył. Wprawdzie pan minister Rau wyraził z tego powodu „ubolewanie”, ale wiadomo, że chyba nieszczerze, bo wszyscy pamiętamy, jak rzecznik MSZ, pan Łukasz Jasina, z potrzeby serca gorejącego wyznał publicznie, że „Polska jest sługą narodu ukraińskiego”, a więc również – pogromczyni ambasadora, pani Iriny Ziemlianej, kolaborującej z Fundacją „Otwarty Dialog”. Warto zwrócić uwagę, że taki jeden z drugim sługa sobie przecież nie służy, tylko wysługuje się swojemu panu i władcy. Nic dziwnego, że zarówno pani Irina, jak i inni ukraińscy aktywiści, idąc za przykładem JE ambasadora Andrieja Deszczycy, zachowują się wobec służebnego, mniej wartościowego narodu tubylczego coraz bardziej mocarstwowo.
W tej sytuacji warto postawić pytanie, jak teraz zachowa sie nasze demokratyczne państwo prawne, urzeczywistniające zasady sprawiedliwości społecznej. Rzecz w tym, że pani Irina nie omieszkała się swoim zwycięstwem nad ruskim ambasadorem pochwalić, co z aprobatą odnotowały wszystkie niezależne media. Tymczasem taki czyn w art. 136 polskiego kodeku karnego zakwalifikowany jest jako przestępstwo zagrożone karą od 3 miesięcy do 5 lat więzienia. Przepis ten bowiem stanowi, że „kto na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej dopuszcza się czynnej napaści na głowę obcego państwa lub akredytowanego szefa przedstawicielstwa dyplomatycznego takiego państwa, albo osobę korzystającą z podobnej ochrony na mocy ustaw, umów lub powszechnie uznanych zwyczajów międzynarodowych, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5.”
Na dobry porządek niezależna prokuratura powinna wszcząć w tej sprawie postępowanie karne z urzędu, bo o zwycięstwie pani Iriny nad rosyjskim ambasadorem trąbiły wszystkie media, a następnie postawić ją przed obliczem niezawisłego sądu – ale wydaje mi się, że na takie świętokradztwo żaden z dygnitarzy naszego państwa prawnego się nie odważy, bo ręka która podniosłaby się na ukraińskiego aktywistę lub aktywistkę, zostałaby mu natychmiast odrąbana, niczym wszystkim tym, którzy w przeszłości podnosili rękę na władzę ludową. To właśnie jest najlepsze świadectwo powrotu do naszego nieszczęśliwego kraju „władzy ludowej” z tą modyfikacją, że teraz podmiotem tej władzy jest panujący nam – jeszcze nie wiemy, czy miłościwie, czy niemiłosiernie – naród ukraiński, a zwłaszcza – tamtejsi „aktywiści”.
Jednym w objawów tego panowania jest program zaprezentowany przez pana wicepremiera i ministra kultury, pana Piotra Glińskiego, że „na życzenie strony ukraińskiej” z polskiej sceny kulturalnej zniknie kultura rosyjska. Między innymi – piosenka o Anastazji Pietrownie, która jechała saniami po petersburskim Newskim Prospekcie, a na jej twarz padały płatki śniegu wielkości złotych pięciorublówek. A tymczasem na Newie cumował już krążownik „Aurora”. A potem krążownik „Aurora” wystrzelił i od tego czasu śpiewamy inne piosenki – śpiewał Maciej Zembaty. No a teraz będzie śpiewali jeszcze inne, między innymi – „Czerwoną kalinę” o Strzelcach Siczowych, a to nie będzie ostatnie słowo, bo – jak 3 maja objawił nam pan prezydent Duda – dotychczasowa historia została unieważniona i od tej pory będziemy musieli wierzyć w jej nową, zatwierdzoną wersję.