Biskup ogłosił zatem, że noc z 21 na 22 czerwca będzie dniem palenia konfesjonałów.
Sceny usunięte z jednej z powieści Andrzeja Sarwy, napisane na podstawie snu, jaki miał ich autor.
Andrzej Sarwa
Był to radosny czas w dziejach Kościoła sandomierskiego. Oto bowiem wreszcie kolejny pasterz diecezji uznał, iż trzeba szybciej kroczyć z postępem i nie dać się wyprzedzać innym hierarchom.
Ogłosił zatem, że noc z 21 na 22 czerwca będzie nocą palenia konfesjonałów. Miało to oznaczać symboliczne uwolnienie wiernych z opresji tego starego groźnego, ponurego Kościoła i jednocześnie stanowić nawiązanie do radosnych starosłowiańskich tradycji i rytuałów, w których nowy, przyjazny wiernym Kościół nie dostrzegał już niczego groźnego, co by mogło zagrażać zbawieniu dusz. Wszak piekło jest puste, czy może nawet w ogóle go nie ma, a każdy i tak osiągnie wieczne zbawienie, bez względu na to, jaką drogą podąża. Bez względu na to w kogo lub w co wierzy, komu lub czemu cześć oddaje, albo nawet i w nic nie wierzy i nikogo nie czci – byleby kochał, kochał, kochał…
Biskup podszedł do mikrofonu i wypowiedział tylko dwa zdania, z których pierwsze było dosłownym wersetem z Koranu otwierającym każdy z jego rozdziałów-sur:
– W imię Boga litościwego i miłosiernego! Dość ucisku, dość niewoli – radujmy się!
Na te słowa krzyk wielki, zgiełk, piski, gwizdy i zamęt wielki powstał w katedrze. Tłum rzucił się, z czym kto tam miał i rozbijał stare, barokowe konfesjonały, a potem ich kawały, deski, a nawet drzazgi wynosił do ogrodu znajdującego się na południowym stoku Wzgórza Katedralnego i rozniecał z nich ogniska.
W ciemnościach nocy wysoko strzelały krwawe płomienie, wokół których tańczyły gromady ludzi. A niektórzy tańczyli nawet nago… Co młodsi skakali przez ogień, inni upijali się lub oszałamiali narkotykami, leżąc na wilgotnej od rosy trawie, a jeszcze inni łączyli się w pary, i prowadząc się za ręce, kierowali się w nieodległy mrok…
* * *
Ksiądz Władysław wszedł do sandomierskiej katedry głównymi drzwiami, by zobaczyć, jak świątynia wygląda po gruntownym remoncie, zapowiadanym przez dobre dwadzieścia lat i z przerażeniem dostrzegł, że wystrój wnętrza został zupełnie zmieniony – przemalowano cudowne bizantyjskie freski, na ich miejscu umieszczając ohydne diaboliczne bohomazy. Cała bazylika została zmieniona, wszystkie boczne ołtarze zlikwidowano, ściany naw, sklepienie i filary na nowo otynkowano i pomalowano na biało i chór też był biały. Po organach nie ostał się nawet ślad. Natomiast na chórze umieszczono wielki zegar elektryczny. Nowoczesny, okrągły, z białą tarczą i czarnymi wskazówkami. Co on miał symbolizować? Że czas się zbliża?… Czas czegoś niezmiernie ważnego? Przełomowego? Ostatecznego?…
Ogarnęła go bezsilna wściekłość. Oto bezpowrotnie zniszczono tę wspaniałą świątynię, której nasi najwięksi monarchowie nie szczędzili swych względów i darów…
Kapłan postanowił więcej tu nie przychodzić. Postanowił zaszyć się w swojej kwaterze i unikać ludzi. Tym bardziej że tak naprawdę, to nie było już komu służyć. Została zaledwie garstka trydenciarzy i novusowców, którzy nijak nie mogli się ze sobą zgodzić w kwestii obrządku. W końcu jednak nie mając wyjścia, przyjęli propozycję księdza, że będzie odprawiał trydent po polsku, u siebie w mieszkaniu. Przynajmniej do czasu, aż ktoś na niego nie doniesie. Władysław nie zwracał już uwagi na to, co było, a co nie było dozwolone przez władzę kościelną, bo ta władza przestała dla niego istnieć…
* * *
Księdza Władysława ciągnęło jednakże, mimo wszystko, na Wzgórze Katedralne, gdzie gotycka bryła świątyni przynajmniej z zewnątrz była jeszcze nienaruszona, a stare drzewa – lipy, wiązy i kasztanowce dawały ożywczy cień. Toteż któregoś dnia powędrował w tamtą stronę.
Już z daleka poczuł upajający zapach kwitnących lip. Wszedł na plac przyświątynny. Zbliżył się do pierwszego z drzew nieomal parującego słodkim aromatem i dostrzegł na nim tylko jedną samotną pszczołę… a wtedy poczuł wielki, wszechogarniający go smutek…
„Nie ma już pszczół… niedługo i ludzi nie będzie…” – pomyślał.
Wolnym krokiem ruszył dalej wzdłuż południowej ściany, aż zobaczył, że kaplica Najświętszego Sakramentu została zburzona. Wszedł zatem do katedry wejściem od strony kaplicy, tyle że wprost z dworu. Znalazł się w prezbiterium.
Było mocno zdewastowane. Zerwany dach, zrujnowany strop i częściowo ściana od strony południowej. Ściany – te ocalałe – pozbawione były tynku. Widać było cegłę – białawą. Tak właśnie wygląda cegła, z której odbito tynk. W jakim stanie były nawy z tego miejsca nie widział zbyt dobrze, ale chyba raczej ich nie naruszono.
* * *
Ksiądz Władysław Białecki od jednego z zaprzyjaźnionych księży, jeszcze wierzących w Boga (bo większość raczej już w nic nie wierzyła, poza pieniędzmi i pozycją społeczną), otrzymał informację, że te ich niedobitki mają się zebrać w katedrze w dniu 8 września, w święto Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, aby modlić się o duchowe uleczenie Kościoła, świata i ludzkości.
Gdy przybył, zauważył, iż w nawie głównej, gdzieś w okolicy filara, przy którym niegdyś znajdował się boczny ołtarz bł. Wincentego Kadłubka, patrona Sandomierza, stoi niewielka grupa kapłanów ubranych w same alby i fioletowe stuły. Zbliżył się do nich i stanął z brzegu.
I oto naraz do katedry wtargnął zachowujący się agresywnie oddział policji i otoczył duchownych. Aresztowano wszystkich i wyprowadzono ze świątyni. Lecz Władysław jakimś cudem wyrwał się funkcjonariuszom, roztrącił ich i uciekł. Miał pewność, że mu się uda (co? – nie wiedział jednak, co ma się udać), że spełni swoją misję (jaką misję? – nic nie wiedział na jej temat). Cieszył się tylko, że czmychnął, że chyba nie wszystko jeszcze stracone…
Do mieszkania już jednak nie wrócił… Zamelinował się na peryferiach miasta w piwnicy domu jednego z wiernych, dla których niegdyś odprawiał msze…