Epilog. CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (20)

Epilog

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (20)





Umiłowanie cierpienia

Przez cały ten czas, przez te pięć lat – od 1727 do 1732 roku licząc, państwo Białeccy całkowicie odsunęli się od świata. Nigdzie już nie bywali ani też i nikogo nie przyjmowali. Choć mieszkali w Paryżu, to żyli niczym pustelnicy. No, może nie do końca, ale nieomal.
Patrząc na nich z boku, można by uznać, że cierpienia, jakich dane im było doświadczyć, zrujnowały ich radość, ich nadzieje, ich wszystko…
Pan Mikołaj, rozważając to, co i jego i najbliższe mu osoby dotykało od tak wielu już lat, ostatecznie doszedł do przekonania, że nie można na wszystko patrzeć jako na przypadki. Stało za tym jakieś zło… a może raczej Zło?… Jakaś bez wątpienia nieprzychylna mu inteligencja.
Z czego to wnosił? Gdyby mu ktoś wprost zadał takie pytanie, to pewnie nie umiałby na nie odpowiedzieć i w jakiś w miarę racjonalny sposób uzasadnić. Sam jednak żywił podejrzenie graniczące z pewnością,  jest w tym wszystkim pazur hrabiego Bellamarre. A kim był ów Bellamarre? Tego akurat chyba nikt na świecie nie wiedział.
Rozważając na spokojnie bez fascynacji, ale też i bez strachu, słowem bez jakichkolwiek emocji wszystko, co wiedział o tej osobie, co słyszał z jej ust, co zaobserwował, dochodził do przekonania, że jeśli jest on nawet człowiekiem, to w jakiejś zaledwie połowicznej formie… a może wręcz tylko skorupą człowieka, którą ktoś lub coś posłużyło się niczym rak pustelnik, skorupą martwego małża.

* * *

Tymczasem Florine ogarnięta nieustannym smutkiem często płakała, wyrzucając z siebie bolesne emocje, Mikołaj odwrotnie zapiekł się w swym bólu i tak jak przed laty, u jezuitów, po tragedii, bardziej przypominał – zewnętrznie – automat niż ludzką istotę. Z tą różnicą, iż tym razem zachował jasność umysłu i trzeźwy osąd.
Skutkiem tego dopiero teraz w pełni zrozumiał, dlaczego sandomierscy jezuici trzymali go w ukryciu, w podziemiu, przez tak wiele lat. Bynajmniej nie dlatego tylko, że groziło mu niebezpieczeństwo zapłacenia głową za mord na saskich żołdakach, bo przy odrobinie dobrej woli i sprytu mogli do ze sto razy wywieźć z Sandomierza, czy to w przebraniu, czy używając jakiegoś innego fortelu. W końcu przecie w przebraniu właśnie zawiedli go świątobliwej Krystyny Brzezińskiej, benedyktynki świętomichalskiej.
Nie wywieźli jednak. Trzymali. Czemu? Bo popadł był w szaleństwo i póki nie wróciłyby mu, choćby w części, zdrowe zmysły nie chcieli go odsyłać, poczuwając się do odpowiedzialności, a może i pewnego rodzaju obowiązku, względem ich dawnego wychowanka. Kiedy jednak nadszedł czas, gdy już widać było niejaką poprawę, wsparłszy się radą i modlitwą tejże Krystyny, zorganizowali wyjazd do Paryża.
Lecz i tutaj, wbrew nadziejom, życie mu się nie ułożyło, a jego ścieżka nie była wysłana płatkami, ale kolcami róż…

* * *

Mikołaju – któregoś dnia odezwała się Florine. – Mikołaju, tyle się mówi o wszystkich tych cudach, o nadprzyrodzonych zdarzeniach…
I cóż z tego?
– Ja wiem, że tyś ostatecznie nie uznał de Pârisa ani za proroka, ani za cudotwórcę.
– I owszem, chociaż nie od razu, bo przecie zaleciła mi spotkanie z nim świątobliwa mniszka sandomierska Krystyna Brzezińska. Tyle że to jej modlitwy były dla mnie bardziej skuteczne, ponieważ jego modlitw Pan Bóg nie wysłuchał… ale… zastanawiając się na tą jej radą, również obudziły się we mnie niejakie wątpliwości, jąłem zadawać sobie pytanieskądże niby mniszka klauzurowa z dalekiego Sandomierza, wiedziała o jakimś paryskim samotnym pokutniku? No, jakże to było możliwe? Skąd powzięła tę wiedzę? Z Ducha Świętego? Za pośrednictwem anioła? Na sposób mistyczny? Dziwne, co najmniej dziwne to wszystko… A może całkiem prozaicznie? Wszak janseniści to nie tylko Francuzi, Belgowie czy Flamandowie, co prawda w Polsce nie cieszą się popularnością, ale… i tam jacyś bez wątpienia docierają, wszak to modna herezja. Na dodatek bliska kalwinizmowi, a ów w Sandomierskiem właśnie cieszył się bardzo znacznym zainteresowaniem moich przodków. Więc i grunt podatny...
Florine nic nie odpowiedziała, tylko w milczeniu wróciła do jakiejś ręcznej robótki.
– Ale nie dokończyłaś. Czego byś, kochana, chciała?
– Może chociaż zobaczyć…
– Zobaczyć? A co takiego?
– Co też się odbywa w domach zwolenników zmarłego diakona… cuda się jakoweś niebywałe nadal dzieją… może i na nas jakiś łaska mogłaby spłynąć?…
Skoro miałoby ci to pomóc, przegnać precz smutek z twojego serca… jeśli tylko zobaczyć… niechby.
– Więc się zgadzasz? – policzki Florine zarumieniły się z przejęcia.
Tak. Ale najpierw sam, bez ciebie powęszę
– Niechże i tak będzie. Lecz mam nadzieję, że słowa dotrzymasz?
– Florine! Szlachcicem jestem! Polskim, nie zaś francuskim!

* * *

Rue du Cloître-Notre-Dame No 8. Ten dom nie zmienił się prawie wcale od ostatniej w nim wizyty pana Mikołaja, może tylko tynki bardziej poszarzały.
Po rozmowie z małżonką pomyślał, że gdzie, jak gdzie, ale tam jest największe prawdopodobieństwo spotkania się z ludźmi, którzy praktykują osobliwe obrzędy, zapoczątkowane na Cmentarzu Świętego Medarda, na grobie de Pârisa. I wcale się nie omylił.
Udając się na rekonesans, zabrał ze sobą krzepkiego sługę. Przypuszczał, że dostać się na takie zebranie nie będzie łatwo, pamiętał bowiem dawne czasy i tę ostrożność, tę konspirację heretyków.
Ale okazało się, że nie było to takie trudne.
Weszli więc ze sługą do znanego mu sprzed lat salonu, stanęli pod ścianą w podle drzwi, by jeśli zaszłaby konieczność móc się szybko ewakuować. Patrzyli i słuchali.
A było na co patrzeć i czego słuchać!
Oto do pokoju wkroczył szlachcic, na którego widok rozległ się szmer przyciszonych głosów:
Chevalier Folard… Kawaler Folard...
Korciło pana Mikołaja, by zapytać któż to taki, ale zmilczał, nie uległszy tej pokusie, bo nie chciał zdekonspirować swojego dyletanctwa w zakresie konwulsjonizmu. Wolał tu uchodzić za jednego ze swoich.
Tymczasem ów chevalier Folard rozmodlony, bezgłośnie poruszając wargami, stanąwszy pośrodku, otoczony wianuszkiem niewiast i mężczyzn pochodzących z różnych stanów zaczął śpiewać nieszpory.
Kiedy jednak doszedł do Magnificat1, nie był w stanie kontynuować, bo w tejże chwili targnęły nim okropne konwulsje2. A potem, jak rażony gromem padł na podłogę i rozkrzyżowawszy ramiona, na krótką chwilę zastygł w bezruchu. Lecz zaraz konwulsje wróciły, a towarzyszył im śpiew dziwaczny jakiś, jakby psalmodia, z intonacji i rytmu sylab się domyślając, ale nieznana, niezrozumiała. Zamilkł i się rozpłakał. Płacz zaś rychło przemienił się w bełkot, a bełkot w jakąś bezsensowną deklamację złożoną z monosylab, która na koniec przeistoczyła się w ryk tak przerażający, że zgrozą zdjęci ludzie obecni w salonie drżeć poczęli.
Konwulsje narosły do tego stopnia, że aby ochronić Folarda, z trudem, bo była w nim taka siła, taka moc, iż kilku krzepkich mężczyzn miało problem, iżby go poskromić, przywiązali go do fotela, razem z którym rzucał się niby ryba na piasku, ledwo łapiąc oddech. Na końcu jednak uspokoił się, zamknął powieki i umilkł.
Za czas jakiś otworzył jednak oczy i wtedy przeraźliwie krzyknął – że oślepł, że niczego nie widzi, że jest w ciemności, w gęstym niczym smoła mroku, ale gdy ponownie zamknął powieki, z ulgą odetchnął i głosem przepełnionym niekłamanym szczęściem rzekł, iż teraz na odmianę znalazł się w nieziemskiej światłości.
Wtedy podeszły do niego jakieś kobiety, by się nad nim pomodlić, a on ujmował rąbki ich sukien i pocierał nimi piersi, ruchem kolistym jakby dookoła serca, znów dziwnie bełkocząc. Widząc to, zbliżył się doń także pewien ksiądz, a Folard ujął go za kraj sutanny i pocierał nią już nie tylko swoje serce, ale też i inne części ciała.
Ów dziwaczny, delikatnie rzecz ujmując, spektakl trwał i trwał, przez znaczną część nocy, a potem Folard zapadł jakby w stan somnambuliczny.
Gdy zaczynało świtać, wstał, aby udać się do kościoła de la Madeleine, gdzie szło się z rue du Cloître-Notre-Dame prawie godzinę, a inni powędrowali, jakby w procesji, za nim. Kiedy już znalazł się na miejscu, wtedy nagle, znienacka, jakaś niezwykła siła odepchnęła go z całą mocą od drzwi świątyni. Folard jął wówczas krzycz, że widzi jakieś okropne widmo, i na jego widok ze strachem wielkim i w popłochu uciekł. Spektakl się zakończył.
Pan Mikołaj z mieszanymi uczuciami, ale bardziej zdegustowany niż zaintrygowany tym, czego był świadkiem, powróciwszy do domu, odezwał się do żony:
– Nie wiem, doprawdy nie wiem, czyś powinna oglądać takie rzeczy, jakiem ja oglądał dzisiejszej nocy. 
Dałeś słowo.
Istotnie. Ale teraz wybacz, bo muszę odpocząć.

* * *

Pójdźmy, Florine, ale z kolei teraz ty mi przyobiecaj, że w niczym co tam zobaczysz, nie weźmiesz udziału, a jak się już napatrzysz do woli, to nie będziesz się więcej upierać, aby z owymi ludźmi utrzymywać jakiekolwiek dalsze kontakty.
– A jeśli to jednak od Boga pochodzi?
Wedle mojego rozeznania absolutnie nie. Cóż, sama się przekonaj.
Poszli i tak przez kilka tygodni wędrowali z miejsca na miejsce, trafiając do mniej czy bardziej zakonspirowanych zgromadzeń i patrzyli, i słuchali z coraz bardziej rosnącym przekonaniem, iż nie tylko nie widać tu działań Bożych, ale coraz czytelniejsze się stają działania Jego Przeciwnika

* * *

Z czasem konwulsje tak się rozpowszechniły, że ulegały im tysiące ludzi. Początkowo wyglądające niewinnie, teraz były przyczyną nieopisanie okrutnych cierpień tych, którzy ich doznawali.
A konwulsjonistom jedyną ulgę przynosiły doświadczane przez nich katusze – im sroższe, tym skuteczniejsze – gdy się ich biło pięściami po żołądkach, zgniatało ciała przy pomocy deski, na której kładło się nieraz i po dwunastu chłopa czy traktowało kopniakami. A zadanie tegoż ‘przynoszenia ulgi’ przypadło specjalnej grupie osób, mężczyzn, nazywanychbraćmi wspomożycielami’.
Jeszcze później z tego zwykłego wspomagania, wynikł drugi jego rodzaj – tak zwane ‘wspomaganie wielkie’, inaczej ‘wspomaganie zabójcze’, dokonywane poprzez uderzanie ofiary sztabą żelaza lub drągiem drewnianym, jak choćby niejaką Nisettę, która się tego domagała, nie mogąc znieść katuszy, jakie przeżywała podczas drgawek.
Inna z niewiast, Marguerite-Catherine Turpin czterech mężczyzn waliło z całej mocy pięściami, kiedy tylko jej ciało najpierw poruszając się gwałtownie, zmieniało swój wygląd, bo po kolei puchły i powiększały się jej różne mięśnie, przez co doświadczała bólu nie do zniesienia i błagała, by ‘bracia wspomożyciele’ z całej mocy bili ją w owe rozrośnięte mięśnie. Więc okładano bezlitośnie jej twarz, plecy, boki i brzuch drągiem drewnianym tak grubym i ciężkim, że z wielkim trudem można go było unieść oburącz. A takich ciosów zadawano jej nieraz aż do dwóch tysięcy! I tu rzecz znamienna: uderzenia owe rzeczywiście przynosiły ulgę i nigdy nie pozostawiały najmniejszego nawet śladu zranienia!
A do tego wszystkiego dołączyła się rozpacz, ogarniająca znaczną liczbę konwulsjonistów, ten naprawdę nieomylny znak działania Szatana.
Białeccy widzieli, jak jedna z konwulsjonistek, rozorawszy sobie twarz paznokciami, usiłowała popełnić samobójstwo.
Lecz na nikim z ‘zarażonych’ nie robiło to większego wrażenia i zjawisko konwulsjonizmu wręcz nabierało rozmachu i nowej jakości.
Na ciałach niektórych pojawiały się stygmaty Męki Jezusa, u innych zaś często obserwowano objawy konania...
Epidemia trwała w najlepsze!
Mikołaj i Florine będąc świadkami tak nieprawdopodobnych harców, zaczęli się obwiać, by sami nie popadli w obłęd.
A obserwowali choćby takie widowiska, jak to, że niejaki Cosse, znany jako frère Augustin, kładł się na stole i twierdząc, że jest ‘Barankiem bez Zmazy’ i kazał sobie oddawać cześć boską. Zafundował on też sobie dwie ‘apostołki’, śliczne nieletnie dziewczęta Manon i Martine, które uwiódł. Inny z konwulsjonistów, abbé Vaillant, ogłosił się wcieleniem proroka Eliasza, natomiast oratorianin, ksiądz Alexandre Darnaud dowodził, że jest prorokiem Henochem.
Ba! I lepsze jeszcze zdarzały się cudowne niespodzianki, jak choćby ta, że dzięki działalności ‘braci wspomożycielidwanaścioro dziewcząt konwulsjonistek zaszło w ciążę, a prorocy konwulsjoniści w swych przemowach namawiali matki, by te same oddawały im córki, bo to bardzo podoba się Bogu i miłe Mu jest.
Białeccy słyszeli też jak w czasie przemów i obrzędów konwulsjonistycznych obrzydliwie bluźniono i dopuszczano się licznych świętokradztw.
Na przykład jedna z kobiet konwulsjonistek odprawiała mszę, do której służyli jej księża. Inna także odprawiała mszę, z godnością i powagą, w nikomu nieznanym języku. Jeszcze inna także odprawiała mszę, ale na leżąco, wijąc się i rzucając w sposób nieprzyzwoity.
Wdowa Thévenet wznosiła się od czasu do czasu na siedem lub osiem stóp nad ziemię, aż do sufitu. A unosząc się, pociągała za sobą na trzy stopy od ziemi dwie inne osoby, które całym swoim ciężarem wisiały u jej nóg! Wypadek jeszcze dziwniejszy – podczas gdy wspomniana wdowa podnosiła głowę do góry, jej spódnice i bielizna zwijały się jakby własną siłą ponad jej głową.
Nadzwyczajność owych wydarzeń bywała jeszcze bardziej widoczna, kiedy relikwie świętego diakona przykładano do ciał dzieci, lub dorosłych, którzy nie byli tego świadomi, albo znajdowali się pogrążeni w głębokim śnie, a natychmiast po owym przyłożeniu relikwii następowały gwałtowne konwulsje. W momencie, gdy relikwie usuwano, natychmiast, w jednej chwili, konwulsje ustawały.
Władza – zarówno świecka, jak i duchowna (z wyjątkiem biskupów sprzyjających jansenizmowi) – rozpoczęła ostrą walkę z konwulsjonistami, zabraniając im występowania publicznie. Zaczęły się i aresztowania, a więzienia zapełniły rzesze owych szaleńców.
Mimo to, zjawisko nie tylko, że nie ustępowało, ale nawet się wzmogło. Czemu? Ano chyba dlatego, iż nieskończona liczba istot chorych, niedołężnych, chromych, paralityków na grobie diakona de Pârisa została w jednej chwili uzdrowiona. I to było niepodważalne. Tego nie sposób było kwestionować.
I w oczach owych osób tak hierarchia duchowna, jak i król przestawali się już liczyć. Szacunek do nich gasł. Bo to nie oni im pomogli, lecz błogosławiony zmarły z Cmentarza Świętego Medarda. Ba! Król i biskupi, chcieli im odebrać to źródło ulgi i pociechy, to lekarstwo na ich choroby, smutki i strapienia. Więc ogarnęła ich niechęć do króla i Kościoła. Niechęć powolutku przeistaczająca się w nienawiść...
I tłum ów opętany stawał się w końcu czymś, co można porównać do rzeki, która wystąpiła ze swego łożyska i na razie powoli, ale jednak podmywała fundamenty tronu i ołtarza…
A zgromadzeni po prywatnych domach janseniści nie tylko doświadczali konwulsji, popadali w ekstazy, przemawiali nieznanymi językami, lecz również prorokowali.
A owe proroctwa wymierzone były jasno i wyraźnie, bez najmniejszych nawet niedomówień w istniejący ład społeczny i w strażników tego ładu
Paryż opętały demony… Niebo nad Francją zaczynało się chmurzyć…

* * *

I cóż, Florine? Spełniło się twoje pragnienie, ciekawość została zaspokojona. Czy doznałaś jakiejś ulgi na sercu, na duszy?
Pani Białecka zaprzeczyła, energicznie potrząsając głową.
– Bynajmniej, bynajmniej… Jestem jeszcze bardziej pogrążona w smutku, niż wpierw, zanim zobaczyłam ów spektakl szaleństwa.
– Ostrzegałem.
– Wiem. Żałuję, że cię nie posłuchałam, ale… każdy człowiek musi popełniać własne błędy. Wiesz? Teraz najbardziej bym chciała wyjechać z Paryża, usunąć się gdzieś na głęboką prowincję, odetchnąć. Ukoić stargane nerwy.
Mikołaj spoglądał na żonę i milczał. Był przekonany, iż to tylko w nagłym jakimś odruchu, tak zareagowała.
– Nie odpowiadasz.
– A co mam rzec? Za czas jakiś ochłoniesz. Zapomnisz.
Nicolás, ja to mówiłam serio…
– Serio?
– Tak.
– Niechże i będzie, jak zapragnęłaś. Tutaj nic nas nie trzyma. A czy pomyślałaś, dokąd byś się chciała przeprowadzić.
Skinęła głową.
– Więc dokąd?
– W Pireneje.
– W Pireneje?!
– Przecież masz tam spłacheć góry.
– Tak, z ruinami na szczycie. Jakże niby chcesz tam zamieszkać? Bez dachu nad głową. Może w miasteczku u podnóża?
– Nie, w zamku.
– Nie ma zamku! I nie mam chęci, by go odbudować, a poza tym ileż by to trwało?! Zdążylibyśmy się zestarzeć!
– Przecież wieża nie całkiem popadła w ruinę. Pokryć ją dachem, urządzić kilka komnatek we wnętrzu. Czy więcej nam potrzeba?
Sądzisz, że to ci wystarczy?
– A po cóż mi więcej. Mam tylko ciebie. A ty tylko mnie…
I Mikołaj podjął decyzję o wyremontowaniu owej wieży, dawnego zamku d’Urgel y d’Osona…
Jeśli robota pójdzie sprawnie, to będziemy się tam mogli przenieść wczesną jesienią, zanim nastaną chłody, a drogi będą nieprzejezdne…

Rozwaliny

Hrabia Bellamarre siedział naprzeciwko króla Augusta II w zacisznej komnatce, gdzie monarcha lubił przebywać sam na sam z winem, miodem, gorzałką i zwierciadłem

Było późne bardzo popołudnie 23 września 1732 roku. Mrok za oknem gęstniał, drobny deszcz podzwaniał o parapety, smutek jakiś rozsnuty po świecie przesiąkał nawet przez mury warszawskiego zamku.

– I cóż hrabio?

Bellemare wzruszył ramionami:

– Wszystko się toczy swoją koleiną.

– Co niby?

– Któryż to rok mamy?

– A co to ma do rzeczy?

– Coś tam ma. Przypominasz sobie, Najjaśniejszy Panie, naszą rozmowę na sandomierskim zamku.

– Przypominam. Przyznam, że zapadła mi w pamięć. Głęboko nawet.

– To powinieneś wiedzieć.

– Odejmuję zatem te 400 lat… 1332… i co?

– No właśnie.

August sapał i natężał pamięć.

– Łokietkowi się wiodło… do czasu… Krzyżacy utrzymali przywłaszczoną ziemię dobrzyńską, ale w roku 1332 zajęli także i Kujawy?

– Pięknie!

– Tylko że akurat z datą ową nic nie koreluje.

Ależ koreluje!

– Cóż takiego?

– 13 tegoż miesiąca, czyli dziesięć dni temu, Rosja i Austria podpisały traktat wymierzony nie tylko w Rzeczpospolitą, ale także i w ciebie. Kiedy odejdziesz, nie twój syn ma tu panować, jakbyś pragnął…

– A kto?

– Infant portugalski Dom Emanuel Bragança3.

– Bez Prus nie dadzą rady przeprowadzić tej kombinacji!

– Król pruski już się przechyla na ich stronę.

– Nie! Kłamiesz hrabio!

– Owszem, nie zaprzeczę, kłamię, bywa, że często, ale tym razem nie, bo prawda prędzej cię zabije.

– Mniemałem, że mam w tobie przyjaciela.

– Ja nie mam przyjaciół.

– Czemuż to?

– Bo wszystkich ludzi nienawidzę.

– Co za pycha!

– Poniekąd, ale raczej kiepskie kalkulacje… nie tak to miało wyglądać…

– Co niby? Moje życie?

– A cóż mnie obchodzi twoje życie… mój los…

August wzruszył ramionami. Nalał sobie gorzałki po wręby kielicha i duszkiem wypił, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Przed zamglonymi wódką oczami obraz twarzy hrabiego rozmywał się, przybierając kształt niewyraźny, ale jakiś upiorny…

Król oparł ramiona na stole, a na nich ułożył głowę. Najpierw ciężko dyszał, a potem jął pochrapywać.

Bellamarre spojrzał na niego z pogardą, splunął w kierunku śpiącego i wyszedł z komnaty, głośno trzaskając drzwiami.

* * *

1 lutego 1733 roku zaczęła się agonia. Król August II umierał na zamku warszawskim. Chwilami tracił przytomność, ale zaraz ją odzyskiwał. Cierpiał straszliwie. Niewyobrażalnie wprost. Noga zniszczona przez cukrzycę, w którą po amputacji wdała się gangrena, rwała, paliła i pulsowała. A tego bólu nie było czym złagodzić… Gorzałka nie skutkowała. Nie skutkowało też laudanum…

Gnój sypał się z ust królewskich. Przeklinał Polskę, przeklinał tych, którzy go zanęcili, a on połknął haczyk i przywdział polską koronę, przeklinał wreszcie i siebie samego.

Skonał przepełniony goryczą i rozpaczą… chociaż… może dla jego duszy była jeszcze jakaś nadzieja, bo umierając, wyszeptał:

– Cały mój żywot to grzech nieustający… ulituj się Boże nade mną…

To, co się zaczęło w Sandomierzu roku 1704, właśnie dobiegło końca…

Epilog

Już od pierwszych lat XVIII wieku pojawiały się w naturze znaki zdające się wieszczyć nadchodzące jakieś niebywałe wydarzenia, a może nawet jakąś ogromną, może nawet wręcz globalną, przemianę świata. Ale jaką? To już trudno było odgadnąć, mimo iż takie próby ten i ów czynił.

Niemniej jednak zdecydowana większość ludzi ani się nad nimi nie zastanawiała, ani nie uważała za żadną tam przestrogę, a za zwykłe przypadki, których ze sobą nic nie łączyło, widząc w nich jedynie, co prawda sporą liczbę budzących lęk i skłaniających do refleksji zjawisk nad przemijalnością i nieprzewidywalnością tego, co nas w życiu spotkać może, lecz traktowała je wyłącznie jako niemiłe incydenty i nic ponadto.

Niemniej jednak nie brakowało takich, którzy bacznie się im przyglądali, skrzętnie notowali i oczekiwali zdarzeń, które wstrząsną dotychczasowym ładem, obracając go w perzynę.

A byli i tacy, którzy nie szczędząc czasu i sił, usilnie pracowali, iżby ów dotychczasowy ład wywrócić…

* * *

16 maja 1702 roku szwedzką Uppsalę strawił potężny pożar, którego przyczyny nigdy nie ustalono. Zaczął się nagle i unicestwił ogromną połać miasta, niszcząc jego najcenniejsze gmachy i niezliczoną liczbę ludzi pozbawiając dobytku i dachu nad głową

Od 5 do 13 grudnia 1703 roku straszliwa burza uderzyła na Wyspy Brytyjskie, Francję i Niemcy. Szczyt kataklizmu przypadł na noc z 7 na 8 grudnia. W tej klęsce żywiołowej w samej tylko Anglii śmierć poniosło ponad piętnaście tysięcy ludzi. Zniszczonych zostało trzynaście okrętów, a półtora tysiąca marynarzy poniosło śmierć na morzu. Siła wiatru była taka, że jeden ze statków cumujących w Kornwalii został przepędzony w ciągu ośmiu godzin ponad 300 kilometrów, aż na Wyspę Wight. Burza położyła pokotem tysiące mil kwadratowych lasów, w tym koło czterech tysięcy starych dębów, a w samym tylko Londynie zrujnowała ponad dwa tysiące domów… Dla Niemiec i Francji była łaskawsza, lecz straty przez nią spowodowane również były olbrzymie…

W latach 1702-1714 na Europę spadła plaga czarnej śmierci. Pierwszy wypadek zachorowania na dżumę zauważono w wojskowym szwedzkim lazarecie w Sandomierskiem, w Pińczowie. Do stolicy województwa, do Sandomierza dotarła jednak dopiero w roku 1708, dziesiątkując ludność. Miało to znaczenie bez wątpienia symboliczne, albowiem Sandomierz w ówczesnej dobie, dobie rozgrywek politycznych i gier wojennych zajmował bardzo znaczącą rolę. A potem dżuma z Sandomierskiego rozpełzła się na Ruś, Litwę, do krajów północy, ogarniając Niemcy, by zatoczywszy koło powrócić, w roku 1714, na polskie ziemie…

Jakby tego było mało, w okresie, kiedy śmierć czarna zbierała straszne żniwo, dołączyła do niej zima 1708/1709 roku, uznana za zimę tysiąclecia, która wręcz zamroziła Europę… To wówczas lód skuł Lagunę Wenecką i Jezioro Bodeńskie! Zamarzła zresztą cała Italia, Hiszpania, a nawet Portugalia! Największe jednak straty poniosła Francja, która została oszczędzona przez dżumę. A zima owa bynajmniej nie skończyła się z wiosną, w marcu czy kwietniu, bo mrozy nie odpuszczały aż do połowy lata! Ostatnią mroźną noc odnotowano w Niemczech… 7 lipca 1709 roku…

Konsekwencją owej straszliwej zimy był Wielki Głód 1709-1710 roku we Francji, którego przyczyną były niebywałe straty, jakie dotknęły uprawy. Z tego powodu śmierć poniosło, według różnych szacunków od sześciuset tysięcy do miliona Francuzów! I trudno się dziwić, bo przecie cena tylko chleba, o innych produktach nie wspominając, wzrosła aż dziesięciokrotnie, tak że mało kogo było stać na jego zakup… Zresztą nie było co kupować, bo chleba po prostu brakowało, bo nie było go z czego piec! Mieszkańcy miast, gdzie owszem było przeraźliwie zimno, nie mając jednakże pojęcia, że pola, sady, winnice nie wydały plonu i to jest przyczyną ich strasznych cierpień, oskarżali władze o „spisek głodowy”, co stało się przyczyną wybuchu rozruchów w Paryżu i innych miastach. Zamieszki trwały w latach 1709-1710. Tragiczne było to, iż po okresie odwilży ziemię znów skuł mróz, wyniszczając doszczętnie zasiewy pszenicy. Przemarzły też pąki na drzewach i do reszty zniszczone zostały winnice. Wymarzły wszystkie orzechy i kasztany4, a z tych drugich można by było przecie robić substytut mąki! Wymarzły również doszczętnie gaje oliwne. Pnie drzew na skutek ogromnego mrozu z trzaskiem pękały. Pszenica, którą posiano, co prawda wyrosła bujnie, lecz nie miała ziarna, kłosy były jałowe! Gdyby nie zasiewy jarego jęczmienia ofiar owego głodu mogłoby być znacznie więcej niż tylko sześćset tysięcy do miliona! Wyginęły też zwierzęta tak gospodarskie, jak i dzikie… Po lasach nie było słychać ptasich treli, kury nie gdakały na podwórzach, nie widać było ni kaczek, ni gęsi, ni bydełka, ni kóz, ni owiec, ani też nierogacizny…

W roku 1711 to, co zostało z Sandomierza po wygaśnięciu dżumy, strawił okrutny pożar…

Rok 1712 przyniósł Francji wyjątkowo śmiertelną epidemię ospy, w wyniku której nawet rodzina królewska została zdziesiątkowana…

W nocy z 24 na 25 grudnia 1717 niezwykle silna wichura uderzyła w wybrzeża Holandii, Niemiec i Skandynawii, sprawiając, że obszary położone nad morzem zalały wody nieomal potopu, w którym śmierć poniosło ponad czternaście tysięcy osób! A potem przyszła sroga mroźna zima z ogromnymi śnieżycami, a 25 i 26 lutego 1718 kolejna powódź… a po niej kolejne mrozy…

W roku 1720 zaraza, czarna śmierć, dżuma, Grande peste de Marseille – Wielka zaraza marsylska, nawiedziła francuską Marsylię, zbierając obfite żniwo liczone w tysiące ofiar. W samym mieście doliczono się około czterdzieści tysięcy trupów, a na terenie Prowansji stu dwudziestu tysięcy.

W 1728 spłonęła duńska Kopenhaga, a w 1731 angielskie Tiverton…

Między grudniem 1739 a wrześniem 1741 roku dotkliwe zimno znów ogromną falą rozlało się po zachodniej Europie. Tym razem najbardziej ucierpiała Irlandia… W tym okresie wiały straszne porywiste wiatry, niosąc ze sobą ogromny mróz, lecz ani jednego śniegowego płatka. Zasiewy wyginęłyA ziemniaki przechowywane w kopcach na polach albo w piwnicach-ziemiankach przemarzły i zgniły. Straszliwy głód dopadł Irlandczyków i tysiącami o śmierć ich przyprawiał… Lato 1740 było tak chłodne i suche, że ziemia nie wydała plonów… Chleb i ziemniaki należały do takiej rzadkości, że księża pozwolili się ludziom karmić mięsem nawet i w okresie Wielkiego Postu… Ale i mięsa nie było, bo susza unicestwiła stada bydła i owiec, ponieważ trawa na pastwiskach wyginęła… Zima roku 1740 była na odmianę i śnieżna i mroźna, skutkiem czego resztki słabych, nieodkarmionych latem zwierząt ledwo trzymało się na nogach i wiele z nich padło… Marli też ludzie i to na taką skalę, że wedle ostrożnych szacunków Irlandia straciła prawie czterdzieści procent mieszkańców…

* * *

Na tle tych plag apokaliptycznych nieomal jakże było nie wierzyć proroctwom jansenistów? Jakże nie wierzyć, że Paryż, grzeszne miasto, doświadczy straszliwych nieszczęść, jakie nań spadną:
O miasto dotąd niepokonane! O dumne miasto! O miasto prześladujące świętych! O miasto, które zabija dzieci Boże! Miasto pełne próżności i nieczystości Sodomy, miasto, któreś jest mieszkaniem demonów, wzbudziłoś w Panu zastępów gniew i odrazę! Ach! Los twój przesądzony!wykrzykiwali jansenistyczni prorocy podczas doświadczanych konwulsji.
Jakże nie było wierzyć, iż Pan Bóg pomści głodnych biedaków, spuszczając na szlachtę i duchowieństwo coś na kształt deszczu ognistego płonących węgli i duszącego swądu palącej się siarki. Ale jak rychło to miało nastąpić – nikt nie wiedział...

* * *

W zrujnowanym gnieździe hrabiów d’Urgel y d’Osona, na szczycie jednej z pirenejskich gór, w jedynej odrestaurowanej zamkowej wieży wiedli skromny żywot państwo Białeccy – Mikołaj i Florine… 
Nie tęsknili za światem, a świat nie tęsknił za nimi. Byli skromni i żyli skromnie… Pomagali miejscowym na ile mogli, a miejscowi daliby się za tych państwa hrabiostwa pokrajać.
Białeccy nie oczekiwali już niczego prócz śmierci spokojnej i wiecznego zbawienia. Ale czy to Los, czy to Bóg niekoniecznie musi zgadzać się z naszymi pragnieniami
Oto bowiem dnia 25 lipca roku 1753, licząca sobie wówczas lat 47 hrabina Florine, powiła zdrowego chłopca, któremu z tej racji, iż urodził się w dniu św. Jakuba z Compostelli, nadano na pierwsze imię Jacobo, a wedle obyczaju hiszpańskiego jeszcze dodatkowo dwa – Pedro i Juan. Pan Mikołaj, gdy to się wydarzyło, liczył sobie wieku lat 62

* * *

Tego samego, 1753 roku, wiele, a raczej wieleset kilometrów na północ od zamku d’Urgel y d’Osona na świat przyszła pewna dziewczynka, Gabrielle-Pauline, w przyszłości autorka pamiętników i hrabina Adhémar
Czy przetną się ścieżki życia tych dwojga?...

* * *

W krypcie – skrytej pod grubą warstwą ziemi przemieszanej z okruchami gruzu i pecynami wapiennej zaprawy porosłej srebrzystolistnym piołunem i ostami rozkwitłymi ciemnopurpurowo – jedynej pozostałości po niewielkim kościółku beginek, który Szwedzi puścili z dymem, jak zresztą znaczną część królewskiego Sandomierza, do której zamaskowane i znane tylko wtajemniczonym wejście znajdowało się tuż za murem odgradzającym Wzgórze Kolegiackie od Wzgórza Zamkowego, przy okrągłym stole, na dwunastu zydlach, zasiadało dwunastu mężczyzn. Zydle były równej wysokości, a stół idealnie kolisty, co miało oznaczać, iż wszyscy, którzy przy nim zajęli miejsce, są sobie równi i to bez względu na status społeczny, majątek czy wykształcenie. Chociaż, oczywiście, był to pozór… ale na lep takich pozorów najłatwiej łowić tych, którzy zapragnęli stać się bogami

Zebraniu dwunastu mężczyzn, którzy nawzajem nazywali siebie braćmi, przewodniczył markiz Balletti, tym razem używający imienia hrabiego de Saint-Germain. Bo chociaż wszyscy mieli być sobie równi, to przecie ktoś musiał przewodzić. Kiedy wszyscy wpatrywali się z napięciem w jego twarz, on uniósł nieco głowę, lecz niezbyt wysoko. Rozłożonymi zaś dłońmi wspierał się o blat stołu. Czas jakiś milczał, aż wreszcie rzekł:

– Nie mam zbyt wiele do powiedzenia, prócz tej jednej niezmiernie istotnej rzeczy. Oto nasza robota posuwa się co prawda do przodu, lecz z oporami, a można by wszystko przyśpieszyć. Dwa filary ma katolicka Europa – Polskę i Francję. Jeden z nich jest już prawie zrąbany i niezadługo runie, wystarczy tylko lekko dmuchnąć. Pozostaje ten drugi, na razie jeszcze nietknięty, choć od dziesięcioleci nękany przez żywioły najrozmaitszymi klęskami. Tedy skruszał, bo lud już głodu i wszelkich innych plag nie ma siły znosić, a winę za nie zrzuca na króla i biskupów. Na razie chętnie słucha proroctw jansenistów, głoszących, że na Francję kara spaść musi. A przecie może posłuchać też nas i sam tę karę wymierzyć…

– Zatem?

Zatem trzeba ów galijski filar zrąbać. Nasz spisek teraz musi ogarnąć tę, jak to ją papieże zowią, „najstarszą córę Kościoła”, tę „słodką Francję”, jak powiadają inni. Niechże tedy każdy z nas rusza w swoją stronę i wykona poruczone mu zadanie.

Saint-Germain rozdał zebranym zapieczętowane pisma, a potem polecił:

– Złamcie, bracia, pieczęcie, przeczytajcie, zapamiętajcie ich treście i wrzućcie do misy, do ognia.

W milczeniu spełniono owo polecenie.

– Czy każdy wie, co mu poruczono?

– Tak bracie – posłyszał chóralne potwierdzenie.

– Tedy w drogę. Dla sprawy. Dla Niego. Dla Świetlistego.

Wszyscy wyszli, tylko de Saint-Germain pozostał w krypcie. Czas płynął, mijały kwadranse, minęła godzina, aż wreszcie dźwignął się z zydla, wydobył pochodnię ze szczeliny kamiennego muru i zapalił nią lont, biegnący wzdłuż ściany do okazałej beczki napełnionej po wręby prochem, a skrytej w ciasnej wnęce, którą szczelnie zasnuwał mrok.

Nieśpiesznie wyszedł na zewnątrz, ale potem już szparko ruszył ku zrujnowanej Bramie Krakowskiej. Wybuch targnął powietrzem i zakołysał ziemią pod stopami hrabiego. Tajna komnata zapadła się, znikając na zawsze.

De Saint-Germain odwrócił się wówczas i spoglądając na Królewski Zamek i na Farę Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, szepnął sam do siebie:

– Oto kres twoich chwalebnych dziejów miasto niegdyś tak zacne, bo jeśli nawet przetrwasz, to czeka cię tylko wegetacja, smutek, zapomnienie, pogarda i szyderstwo

* * *

24 stycznia 1789 roku z Bożej łaski Arcychrześcijański król Francji i Nawarry, Ludwik XVI, ogłosił zwołanie Stanów Generalnych…

5 maja tegoż roku w Wersalu uroczyście zainaugurowano ich pierwszą sesję…

14 lipca runęły mury Bastylii…

=-=================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Wielbi dusza moja Pana – pieśń dziękczynna wyśpiewana przez Matkę Najświętszą podczas spotkania ze swoją kuzynką Elżbietą, także kantyk śpiewany podczas nieszporów, czyli popołudniowego nabożeństwa, przedostatniego w liturgii godzin.

2Adrien Borel, Les convulsionnaires…, p. 245.

31697-1766.

4Kasztan jadalny, maron (Castanea sativa) to roślina rodząca smaczne orzechy. Nie mylić z kasztanowcem pospolitym (Aesculus hippocastanum), w Polsce również, choć błędnie, nazywanym kasztanem. Obydwie rośliny nie są ze sobą nawet spokrewnione.