Et, wielkie słowa. Na kłamstwie wszystko można zbudować. I tylko na kłamstwie. CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (8)

Et, wielkie słowa. Na kłamstwie wszystko można zbudować. I tylko na kłamstwie…

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (8)

Wenecki karnawał

Sanie sunęły gładko, czas mijał jakby szybciej, podróżnym zdawało się, że to nie dni przepływają, a godziny, owładnął nimi bowiem jakiś stan dziwny, który zdawał się być ni to snem, ni to majakiem na jawie, ni to miłym odrętwieniem, czymś, co przypominało zawieszenie pomiędzy tym, co prawdziwe, a tym, co nierealne. Dopiero gdy minęli rogatki Wiednia, jakby się przecknęli i wrócili do rzeczywistości…

Gdy już wynajęli kwaterę, markiz poinformował Mikołaja i jego opiekuna, że daje im teraz wolną rękę i że mogą zwiedzić Wiedeń, bo warto, bo jest tu co zobaczyć, ale niech nie zapominają nadal ćwiczyć się w hiszpańskim, on sam wszelako jest zmuszony opuścić ich na dwa dni, aby załatwić pewne sprawy, które ma tutaj do załatwienia. Niechaj się jednakowoż nie obawiają, bez jego – jak zauważył krępującej ich nieco – obecności lżej się poczują, a i będą się mogli zabawić, bo wszak jest przecie karnawał.

Istotnie, ten krótki czas dwóm Polakom mijał bystro, a i przyjemnie też, bo grosza mieli sporo i z żadnymi wydatkami liczyć się nie musieli. Pan Bartusz, szczególnie gdy sobie zaraz pierwszego wieczora podchmielił, bawił się jakby miał lat naście, a nie dziesiąt, jednakże miary przyzwoitości nie przekroczył.

Trzeciego dnia i to zaraz jak się tylko rozwidniło, markiz zarządził wyjazd.

– Dokądże teraz? – zapytał Mikołaj.

– Do Wenecji – odrzekł tajemniczy arystokrata.

Hiszpan strzelił z bata i wypoczęte, odkarmione na postoju konie ruszyły żwawo…

* * *

Mikołaj był oszołomiony. To, co ujrzał na ulicach i kanałach tak cudnego, a zarazem osobliwego miasta, jakim była dlań nieznana dotąd Wenecja, przechodziło jego najśmielsze oczekiwania. Tłumy bawiły się w najlepsze, a zabawa była pyszna. Widać było i to, że bez wątpienia obficie podlana jest winem, a i ma po części orgiastyczny charakter. Kobiece maseczki polowały na męskie, męskie zaś na kobiece… i zapewne nie po to, by gdzieś w zacisznym zaułku, na uboczu, w gęstym mroku otulającej świat, porozmawiać wyłącznie o najnowszej modzie

Wszędzie aż oczy ćmiły piękne stroje, bogate w ornamenty i ozdoby, stroje w większości o przeważających barwach – białej i czarnej, zdobne srebrzystymi bądź bardzo jasnymi aplikacjami. Bawiący się mieli zaś białe nieruchome maski na twarzach, zwane baùta1, na głowach zaś różne nakrycia – kobiety najczęściej zdobne piórami, mężczyźni skromniejsze, na ogół tricorno2. Powietrze zaś przepełnione było tumanami białego pyłu, który powstawał z ciskanego w górę garściami konfetti czerpanego z większych czy mniejszych worków porozstawianych obficie na ulicach i placach, konfetti mającego postać drobnych kuleczek granulowanej kredy bądź gipsu3. Oczywiście brudziło to kostiumy, lecz w szaleństwie i uniesieniu, w ferworze zabawy nikomu owo nie przeszkadzało.

Mikołaj zatrzymał się i chłonął oczami to niesamowite widowisko, w którym nader chętnie sam zostałby aktorem, ale jego mentor pociągnął go za rękaw i przeciąwszy Piazza San Marco4, skierował się w stronę Canal Grande5, gdzie zgrabnie wskoczył do czekającej już tam niewielkiej łodzi, gestem zapraszając Mikołaja, by poszedł w jego ślady. Łódka sunęła bezszelestnie po gładkiej toni, trzymając się nabrzeża, aby Mikołaj mógł się delektować widokiem okazałych budowli, które rozświetlonymi oknami, zda się, przypatrywały się temu przybyszowi z dalekiej północnej krainy, nieomal maczających stopy w wodzie, jakby chcąc ku niemu jeszcze bardziej się zbliżyć i zajrzeć mu prosto w oczy…

Wreszcie jednak dobili do podestu przy Palazzo Grimani di San Luca6.

Mikołaj – mimo mroku, dzięki blaskowi licznych pochodni, które budziły tajemnicze cienie śród kolumn, w ornamentach i zdobieniach, patrzył z zapartym tchem na tę wspaniałą rezydencję.

Montferrat zgrabnie wyskoczył na podest i wspiąwszy się po kilku nieco zniszczonych czasem i wilgocią drewnianych schodkach, zagłębił się w korytarz wiodący ku drzwiom głównego wejścia. Młodzieniec podążał krok w krok za nim. Po obu stronach widział mrok rozświetlony drżącymi nieco w lekkim przeciągu płomieniami i rząd kolumn o korynckich kapitelach. W głowie kręciło mu się od licznych wrażeń, a serce łomotało niespokojnie na myśl o tym, co go tam czeka… za drzwiami owego italskiego pałacu, ale także innego zgoła świata niż ten, który dane mu było poznawać do tej pory.

Montferrat odwrócił się do chłopaka i szeptem go poinstruował:

– Niechaj cię nie zdziwi nic, co zobaczysz, ani co usłyszysz… a w szczególności to, co będzie odnosić się do mnie.

– Tak, rozumiem.

* * *

Gdy przekroczyli te, dla Mikołaja zaczarowane drzwi, Montferrat zbliżył się do mężczyzny przyodzianego w bogatą liberię i szepnął mu coś do ucha, ten zaś, głośno i wyraźnie zaanonsował wchodzących:

Panowie marchese di Balletti, conte di Montferrat z towarzyszem, cavaliere Nicola de Bialecki!

A potem… potem damy i panowie, na wpół dzieci i zgrzybiali staruszkowie, wywoskowane mozaikowe podłogi, w których odbijały się migocące płomyki setek i setek świec. Cudowna renesansowa architektura i takież same zdobienia, meble, obicia, obrazy, rzeźby, polerowane brązy i marmury Ciężkie duszące perfumy, twarze w maskach i twarze bez masek… Muzyka… przepiękna muzyka… Rozpoznał prześliczne adagio mistrza Tomaso Albinonioniego, które – ilekroć jego uszu doleciały owe dźwięki – tylekroć smutek wgryzał mu się w duszę, a przed oczami stawało wszelkie zło i wszelka bieda, jakiej doświadczył w życiu i na koniec nieodmiennie oczy zachodziły mu łzami…

Panie kawalerze7! – cóż to wam?

Jakaś, z sylwetki sądząc, młodziutka bardzo maseczka zapytała po francusku i dotknęła jego ręki.

Demoiselle8Proszę wybaczyć… jaka piękna muzyka…

– Tak piękna, że aż łzy wyciska?

Dziewczyna dyskretnie uchyliła maskę, a Mikołaj na widok jej urody aż zadrżał.

Monsieur! Czyżbym pana przestraszyła?

– Och… nie… wręcz przeciwnie… poraziła mnie pani uroda… jej bezgraniczne piękno…

Dziewczyna zaśmiała się cichutko.

– Widać, żeś pan niebywały na salonach. Panie… panie

– Mikołaj Białecki.

I cóż to znaczy?

– Nicola Bialecki… tak bardziej po waszemu.

– Ach tak! Zatem jesteś pan cudzoziemcem, monsieur?

– Polakiem.

Dziewczyna skrzywiła się lekko.

– I czemuż to się pani krzywi?

– Jakby rzec… wy Polacy nie cieszycie się najlepszą reputacją w świecie.

– I czemuż to? Cośmy komu zawinili?

Prawdę rzekłszy, to nie wiem… Powtarzam com gdzieś tam, kiedyś zasłyszała. Nawet nie pamiętam gdzie i od kogo…

– Pani pozwoli, że się oddalę.

– Nie jest pan ciekaw monsieur, mojego imienia?

– Ba! Najpierw mnie pani obrażasz, potem zmieniasz front, łasisz się… Nie jest to miłe… ani uprzejme… ani mądre… ani… przyzwoite… Właśnie, tego ostatniego najbardziej pani brakuje, demoiselle – przyzwoitości.

Dziewczyna wyraźnie się zmieszała.

Wybacz… Nicola… nie miałam takiego zamiaru… Czy mi pan wybaczy? Proszę?

Uniosła dłoń, jakby ją chciała wesprzeć na jego ramieniu, ale zmitygowała się i się cofnęła, zdawszy sobie sprawę z niestosowności takiego zachowania.

I cóż mam z panią począć?…

Wybaczyć…

Zdajesz się, pani, być nazbyt swobodna.

– Zatem się mnie lękasz? A może mną pogardzasz?

Mikołaj nie opowiedział i zapadło dość długie ciężkie, bardzo wymowne milczenie, milczenie potwierdzające wszystko to, o co go panna zapytała. W końcu nieznajoma powiedziała:

– Podejdźmyż może bliżej i popatrzmy, kto tak cudnie śpiewa… Wybacz monsieur tę moją nachalność, to zachowanie niestosowne, alem dopiero wyszła z klasztoru i wolność, swoboda i odrobina wybornego wina, uderzyły mi do głowy. Nie tylko nie znam świata, ale też i nikogo tutaj, prócz mojej starej i głuchawej ciotki, która wprowadziwszy mnie do tego salonu, zamiast przedstawić – pozostawiła samej sobie.

Mikołaj, słysząc to, nieco się udobruchał.

– To podobnie jak mnie… I ja również niedawno opuściłem jezuicką uczelnię, Academia Gostomiana, a mój mentor przywiódłszy tu, postawił w takiej samej sytuacji, jak ciotka ciebie, panno…

– Pauline.

I to wszystko?

– Być może?… być może na razie… będzie, jak Los zechce… – uśmiechnęła się na poły smutno, na poły tajemniczo. – Ale chodźmy, caro amico, posłuchać tych wspaniałych barkaroli9, które tutaj niezbyt wyraźnie brzmią!

Istotnie orkiestra zamilkła, a zamiast niej śpiewał duet – złożony z jego mentora, który teraz przybrał nazwisko Balletti – a może miał do niego prawo, kto to wie? – i jakiejś uroczej, wyglądającej najwyżej na szesnaście lat panny, pięknej niczym ciepłe majowe przedpołudnie rozwonione kwitnącymi sadami i dzikimi różami obsypanymi delikatnym kraśnym kwieciem.

Zebrani słuchali zachwyceni, a kiedy śpiewacy zakończyli występ, posypały się rzęsiste oklaski i okrzyki:

Bravo! Bravo! Bravissimo!

Markiz Balletti głęboko pochylił się nad drobną, kształtną rączką o wysmukłych palcach, którą współśpiewaczka doń wyciągnęła, lecz jej nie dotknął wargami, tylko zawisł nad nią blisko, bardzo blisko, tuż...

A później odsunął się nieco na bok i wskazując otwartą dłonią na dziewczynę, sam zawołał:

Bravo! Bravo! Bravissimo!

Wywołało to jeszcze większe owacje, a zaraz potem wielkie zainteresowanie owym, nikomu nieznanym, arystokratą. Ten ostatni zaś skinąwszy głową, przyzwał do siebie Mikołaja, więc kiedy podchodzono przedstawić się, przywitać i pogratulować znakomitego śpiewaczego występu, markiz – korzystając z okazji – jednocześnie dokonywał prezentacji swojego młodziutkiego podopiecznego.

Nie trzeba było wiele czasu, aby obydwaj stali się modni.

Kim jest to dziewczę, z którym tak miło gawędziłeś, Mikołaju? – zapytał markiz po polsku.

– Nie wiem, panie. Poza tym, że ma na imię Pauline.

To istotnie niewiele, ale zdaje mi się, że dzięki niej miałbyś możność wejść do towarzystwa.

– Pan markiz ją zna?

– Cóż… nawet jakbym ci powiedział, że znam… cóż… i znam i nie znam…

– Nie rozumiem.

– Jeszcze nie rozumiesz. Przyjdzie jednak czas, że więcej pojmiesz, niż teraz byłbyś sobie w stanie wyobrazić. Ale dajmy temu pokój. Lepiej chodźmy jej poszukać, tego twojego ptaszęcia.

– Ośmielę się zaprotestować – bynajmniej nie mojego!

– Ach tak! Na razie! – markiz roześmiał się perliście. – O popatrz! Tam jest. O tam stoi w towarzystwie starej damy. Idźmyż tedy.

Podeszli. Balletti skłonił się staruszce, skłonił i dziewczęciu.

Kobiety odwzajemniły ukłon. Nim jednak markiz otwarł usta, starsza z dam przyłożywszy lorgnette10 do oczu, bacznie wpatrywała się w twarz Ballettiego.

– Ja pana skądś znam, panie

– …markiz Balletti. Być może, łaskawa pani, być może.

– Nie mogę sobie jednakowoż przypomnieć gdzie i kiedy spotkaliśmy się…

– …spotkaliśmy się w Paryżu, niedługo po narodzinach Ludwika XIV, w roku 1638, późną jesienią, w Luwrze, gdzie byłaś przedstawiana u dworu.

– Panie markizie! Owszem byłam tam i byłam przedstawiona na dworze. Przypominam sobie również mężczyznę, uderzająco podobnego do ciebie… wszakże… to nie mogłeś być ty! Tamten wyglądał na czterdzieści – czterdzieści pięć lat i ty wyglądasz na tyle. Zatem mógł to być twój ojciec.

– Nie, pani markizo… to byłem ja…

Markizo? Jeszcze nie poznałeś mojego nazwiska!

Balletti tajemniczo, a zarazem łagodnie się uśmiechnął.

– Nie… to nie mogłeś być ty… musiałbyś mieć dziś co najmniej sto lat! A ty wciąż wyglądasz na te lat czterdzieści.

– Zapewniam panią, że mówię prawdę.

– Słowa…

– Mogą być i dowody.

– Jakie?

Markiz pochylił się do ucha damy i wypowiedział kilka zdań. Ta ostatnia zbladła i osunęła się na stojący w pobliżu fotel na wpół omdlała.

– Kim ty jesteś? Kim jesteś? Bo chyba nie człowiekiem? Demonem?

– Pani wybaczy, markizo – Balletti ukłonił się i pociągnąwszy za sobą Mikołaja, nieśpiesznie udał się w kierunku wyjścia z pałacu.

Mijając Pauline, markiz na krótką chwilę zatrzymał przy niej, wsunął coś zdumionemu dziewczęciu w dłoń i szepnął:

– Błagam, przekaż to posłańcowi…

– Cóż to takiego?

– Niewinny liścik…

– A pan sam nie może, panie markizie?

Czas, czas mnie popędza…

– A posłaniec?

– Rozpoznasz go bez trudu, albowiem nie ma tutaj drugiej takiej maski.

Młodzieniec obejrzał się jeszcze raz i drugi, zerkając na Pauline. Ni stąd, ni zowąd poczuł bowiem w sercu żar i gorącość w głowie, gdy na nią spoglądał.

* * *

Niewielka, lecz zgrabna łódka markiza wolno i bezszelestnie sunęła po mrocznych wodach Canal Grande. I Mikołaj i Balletti milczeli zamyśleni. Jeszcze kilka uderzeń wioseł i czółenko dotknęło dziobem podestu przed wejściem do wynajętego przez markiza domu.

Chłopak i jego mentor zwinnie wskoczyli na platformę zbitą z solidnych desek i skierowali ku licho oświetlonemu wejściu. I oto naraz, nie wiedzieć skąd, skądś z najgłębszych ciemności, wychynęła męska postać, w budzącym grozę kostiumie, przywodzącym na myśl Śmierć Czarną znaną tu jako Morte Nera, a dalej na północ, za Alpami, Plague11. Mężczyzna ów, z postury sądząc mężczyzna, przyodziany był w długi do kostek płaszcz czarny, z szerokimi rękawami. Twarz zakrywała mu maska przypominająca ptasią głowę z okrągłymi, wyłupiastymi oczami i długim zakrzywionym białym dziobem. Na głowie natomiast szczelnie opiętej czarną materią miał, również czarny, okrągły płaski kapelusz z niewielkim niepodwiniętym rondem.

Mężczyzna ów, który pojawił się nie wiadomo skąd, mijając Mikołaja, który przystanął, aby go przepuścić, zatoczył się na młodzieńca, tak jakby był pijany i dyskretnie wcisnął mu do ręki kawałek papieru.

– Precz, opoju! – markiz zamierzył się na intruza trzcinową laską, którą niekiedy nosił nie z potrzeby a od parady, hołdując aktualnej modzie.

Mężczyzna zwinnie uniknął ciosu i rozpłynął się w czerni nocy. Mikołaj zaś, sam nie wiedząc dlaczego, odruchowo schował podany mu zwitek papieru do kieszeni, całe zajście zachowując w dyskrecji przed Ballettim.

* * *

Markiz, siedząc vis-à-vis Mikołaja, przyglądał mu się przez chwilę, a potem zapytał:

– Czy gdybyśmy się rozstali, byłoby to dla ciebie wielką tragedią?

– Panie markizie… cóż mogę rzec… Prawie was nie znam… Ergo, tragedią by to nie było… Wybaczcie wszakże, jeśli tymi słowami sprawiłem wam przykrość. Nauczony jestem jednak zawsze mówić prawdę… co w dzisiejszych czasach raczej jest wadą, a nie zaletą…

Prawdomówność w każdych czasach jest wadą. Kłamstwo jest przydatne. Ba! Nieodzowne! W tym jednak przypadku twoja szczerość ma dla mnie większą wagę niż najsłodsze łgarstwo.

– Zamierzacie mnie, panie, opuścić? Czy może raczej przepędzić?

– Tak, Mikołaju, opuścić… czy na zawsze?… któż to wie… na pewno jednak na dłuższy czas, który spożytkujesz wedle swego uznania… i… zastanowisz się, czy zechcesz mi służyć, gdy kiedyś po ciebie przybędęa co ongiś tak gorąco deklarowałeś w Sandomierzu w tę pamiętną smutną noc…

Balletti zamilkł. Milczał też Białecki. W końcu jednak ten pierwszy przerwał ciszę.

– Czy masz jakiś pomysł? Czy wiesz, gdzie chciałbyś się udać? Co byś chciał zobaczyć? Funduszy ci nie brakuje, na najdziksze nawet przedsięwzięcia. Nikt cię z niczego nie będzie rozliczał. Świat stoi przed tobą otworem.

– Świat? Panie markizie! Przed lichym szlachetką? Nie jestem wszak karmazynem, a z nędzy tyś mnie wyciągnąć raczył, monsieur. Jaki świat? Jaki więc świat? Pieniądze wiele znaczą, ale nie wszystkie drzwi otwierają…

– Może, ale ty masz królewską fortunę! A takim lichym szlachetką, bynajmniej być nie musisz.

– I cóż to znaczy?

Na przykład mógłbym dowieść, że jesteś skoligacony – odległe by to były co prawda koligacje – niemniej jednak… na przykład… na przykład… z panem starostą sądeckim Jerzym Aleksandrem Lubomirskim12. A książęca to krew… I jak mniemam niedługo wojewoda sandomierski, a więc trzeci dostojnik w Rzeczypospolitej...

– Ja?

– Ty?

– A pan Lubomirski wie o tym?

Skądże, nawet ja jeszcze minutę temu o tym nie wiedziałem – zaśmiał się markiz. – Lecz zawsze przecie może się dowiedzieć!

I jakże?

– A czyż to wielki wyczyn sprokurować odpowiednie dokumenty?

– To oszustwo, za które gardłem każą!

– Wszak ty byś o niczym nie wiedział. Przynajmniej oficjalnie. To już by moje było zadanie! – Balletti parsknął śmiechem, bo świetnie się bawił.

Mikołaj wpatrywał się jednak na poły zdumiony, na poły przerażony i mocno zdezorientowany w twarz markiza.

– Ale przecie on, Lubomirski, jest jawnym przeciwnikiem króla! A to mi co najwyżej może zaszkodzić! Zresztą, co dobrego można zbudować na kłamstwie?

Et, wielkie słowa. Na kłamstwie wszystko można zbudować. I tylko na kłamstwie. Cały ten świat jest na kłamstwie umocowany i na nim stoi. Lepiej powiedz którego króla masz na myśli?

– No, polskiego, Augusta…

– A cóż cię onże August obchodzi? Lubomirski ongiś popierał Contiego, więc we Francji ma poważanie. Albo jeszcze lepiej! Uczynię cię hrabią! Dziś nastały takie czasy, że każdy musi być hrabią.

– Jakże to? Kolejne oszustwo pan markiz planuje?

– Ależ skąd. No, może po części. Wiedz jednak, iż twoje hrabiostwo, chociaż odrobinę naciągane, dałoby się jednak udowodnić.

– Nie pojmuję.

– Chyba, chłopcze wiesz, iż twój naddziad poślubił hrabiankę d’Urgel y d’Osona?

– Cóż z tego?

– To naginając nieco prawo, uczciwość i przyzwoitość możesz przybrać nazwisko i tytuł. Jak pięknie by to brzmiało: Nicolás Bialecki conde d’Urgel y d’Osona. Czyż nie? A takim nazwiskiem uzbrojony, śmiało już możesz wyruszyć do Francji!

Krew po babce, po matce, to się tylko u Żydów dziedziczy, panie markizie. Jakże to więc? Oszustwo jawne!

– Ba! Ale jakże we Francji przydatne! Jezuicki wychowanek, a po jezuicku zgoła nie myśli! Zresztą, żeby być w sumieniu spokojnym, możesz go używać jako pseudonimu… albo… albo… niekoniecznie, bo chociaż przodek twój cały pirenejski majątek – ziemię, kozy i barany sprzedał był, to samą górę i zamek na niej pozostawił. A jedynym jego dziedzicem ty jesteś i na dodatek, kiepsko, bo kiepsko, ale po hiszpańsku już mówisz – markiz znów się roześmiał.

– A czym ja, panie markizie, wspomniał choć słówkiem, że się do Francji wybieram?

– Ba! Każdy by chciał zobaczyć Paryż, Wersal…

– Niby tak…

– A Białeccy już tam przecie bywali…

– Co im na zdrowie nie powychodziło.

I cóż z tego?

– Zatem nie zaprzeczacie temu, panie markizie?

– Czemuż tu zaprzeczać? I po co? Inne to były czasy, inne okoliczności… No? Przyznaj się, Paryż budzi w tobie pokusę?

– Pan pozwoli, panie markizie, ale nie odpowiem na to pytanie.

Nie musisz odpowiadać już, natychmiast. Jeszcze jeden dzień przed nami. Jutro 4 marca, martedì grasso tłusty wtorek13, jak to Italczycy go nazywają, ostatni dzień karnawału.

– A potem?

– A potem każdy z nas pójdzie w swoją stronę. Dałem ci wykształcenie, ogładę, bogactwo, podpowiedziałem tytuł. Co z tym zrobisz? To już twoja sprawa…

– Ja wszakże wciąż nie pojmuję, dlaczego pan, panie markizie, wszystko to dla mnie uczynił…

Balletti zapatrzył się w głuche okno, za którym mrok zdawał być tak gęsty, jak dobrze ubite masło, dające się kroić nożem.

– Przyjdzie dzień, kiedy sam wszystko pojmiesz… No dobrze, a teraz czas na spoczynek!

Balletti podniósł się i pośpiesznie opuścił salon. Mikołaj podążył za nim. Po kilku chwilach każdy z nich wszedł do swojej sypialni…

* * *

Mikołaj mógł wreszcie sięgnąć do kieszeni, w której ukrył papier podany mu przez nieznajomego w budzącym grozę kostiumie przywodzącym na myśl Śmierć Czarną

Wydobył ćwiartkę papieru złożoną jeszcze na pół. Rozpostarł ją, rozprostował i zobaczył jedno tylko zdanie napisane starannym kobiecym pismem:

W Paryżu, w domu przy Rue du Cloître-Notre-Dame No 8.P.

Mikołaj przeczytał te słowa z niemałym zdumieniem. Wyglądało na to, że owo P. stanowiące podpis, może się odnosić do Pauline, bo do kogóż by innego? Skądże jednak wiedziała, dokąd posłać doręczyciela liściku? Bez wątpienia byli śledzeni. Co i nie było zbyt trudne, płynęli bowiem tuż przy brzegu, na dodatek nieśpiesznie, więc zwinny mężczyzna bez trudu mógł im towarzyszyć, idąc szparko wzdłuż kanału.

Co to jednak miało znaczyć? Nie wiedział.

Proponowała mu schadzkę? Gdzie? W swoim domu? W Paryżu? I czyniła to teraz, tutaj, w Wenecji, nie mając pojęcia, bo przecie o tym nie rozmawiali, że młody Polak do tegoż Paryża pojedzie? On sam tego nie wiedział! Nawet mu coś takiego jeszcze wtedy przez myśl nie przeszło!

Dziwne to wszystko było, bardzo dziwne.

Mikołaj postanowił sobie, że następnego dnia, przy śniadaniu wtajemniczy markiza w całą sprawę i zasięgnie jego rady. Uspokoiwszy się nieco tą decyzją, ułożył się w pościeli i nie minęło minut kilka, a Morfeusz14 wziął go w swoje objęcia. Młodość bowiem ma to do siebie, że bez względu na okoliczności sen miewa krzepki…

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Baùta – najpospolitszy i najbardziej klasyczny z karnawałowych kostiumów weneckich, noszony zarówno przez kobiety, jak i mężczyzn, po to, aby całkowicie uniemożliwić rozpoznanie, kto się pod nim kryje. Jest on używany do dziś. Składa się z bardzo obszernego czarnego lub innej barwy, ale ciemnego płaszcza zwanego tabarro, białej maski określanej mianem larva i trójgraniastego kapelusza – tricorno. Larva była najwygodniejszą z masek, ponieważ jej kształt i konstrukcja pozwalała nie tylko swobodnie rozmawiać, ale nawet jeść i pić bez jej zdejmowania.

2Kapelusz trójgraniasty, kapelusz trójskrzydły.

3Konfetti ze ścinków papieru to dużo późniejszy wynalazek.

4Plac św. Marka.

5Canal Grande – cieśnina w Wenecji, która przecina miasto na dwie części. Główna wodna arteria komunikacyjna.

6XVI-wieczny renesansowy pałać wenecki położony pomiędzy Palazzo Corner Valmarana i Rio di San Luca na brzegu Canal Grande.

7Kawaler – w znaczeniu szlachcic.

8Panna – w znaczeniu niezamężna szlachcianka.

9Tradycyjna pieśń śpiewana przez weneckich gondolierów lub utwór ją naśladujący.

10Inaczej lorgnon – rodzaj okularów na rączce.

11Dżuma.

12Jerzy Aleksander Lubomirski (1666-1735), wojewoda sandomierski w latach 1729-1735.

13W Polsce znany jako „Ostatki”.

14Grecki bożek snu.