Gdzie nie ma biskupa, nie ma i Kościoła…
CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO
Andrzej Juliusz Sarwa
CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (10)
Rue du Cloître-Notre-Dame No 8
Zmierzchało. Jakiś zakapturzony mnich szedł brzegiem Sekwany ku Pont Notre-Dame1, przebył ów most, a znalazłszy się na Île de la Cité2, podążył najpierw ulicą de la Lanterne3 i następnymi, kierując się ku ulicy Cloître-Notre-Dame.
Zmierzchało. Niebo przyodziało się w barwny płaszcz w kolorach złota, fioletów, różów i czerwieni.
Zmierzchało. Miasto powoluteńku cichło. Od Sekwany ciągnął zapach świeżych ryb, mułu, wodorostów i wylewanych z domów zbudowanych na mostach nieczystości. Ten ostatni zdecydowanie był najmocniejszy.
Mogłoby się zdawać, że ów tajemniczy mnich w obszernym płaszczu przypominającym benedyktyński podąża ku zabudowaniom kościelnym przylegającym do katedry Notre-Dame, ale nie, on idąc szparkim krokiem ulicą Cloître-Notre-Dame, zatrzymał się przed wejściem do okazałego domu, pod numerem ósmym. Zanim wszedł, ostrożnie, spod oka zerknął w lewo, zerknął w prawo. Okolica była natenczas pusta, poza jakimś – z figury i chodu sądząc, bo był zbytnio oddalony, aby dokładnie owo ocenić – młodym mężczyzną.
Nie wzbudziło to zaniepokojenia mnicha, bo raczej nic nie wskazywało na to, że ów młody człowiek interesuje się jego osobą. Wszedł tedy w bramę trzypiętrowej kamienicy i podążył ku drzwiom jednego z mieszkań usytuowanych na parterze, w które zapukał w pewien charakterystyczny sposób, co by postronnemu obserwatorowi mogło wyglądać na to, iż ów duchowny przybywa tu na schadzkę.
Drzwi się uchyliły i mnich wszedł do środka. Tutaj odsłonił twarz, zdjął wierzchnie odzienie, czyli ów płaszcz z kapturem upodabniający go do benedyktyna, pod którym jednak był odziany jak świecki ksiądz-modniś i bawidamek, w krótką sutannę do kolan, spodnie do pół łydki, obcisłe pończochy i skórzane pantofle z klamrą na niskim obcasie, co również było rodzajem przebrania, iżby nie rzucać się w niepowołane oczy. Rozdziawszy się, powiedział dobitnie:
– Laudetur Jesus Christus!
– In saecula saeculorum. Amen4.
Jakiś dość wiekowy mężczyzna imieniem Jean–Luc i dwie młode, po około dwadzieścia-dwadzieścia dwa lata liczące kobiety, Madeleine i Rosalie podeszli do duchownego, który, sądząc z wyglądu, nie był o wiele starszy od dziewcząt i po kolei ucałowali mu dłonie, a następnie mężczyzna powiedział:
– Witamy, z serca witamy cię abbé d’Étemare5, witamy! Jakież nowiny nam przynosisz?
– Cóż, nie najlepsze. Stan zdrowia najczcigodniejszego arcybiskupa Utrechtu Petrusa Codde6 bardzo się pogorszył. Peregrynuję tedy śród naszych, od drzwi do drzwi, by prosić o wzmożenie modlitw, postów, innych umartwień i dzieł pobożnych w intencji jego ozdrowienia, iżby owce nie pozostały bez pasterza. Póki on żyje, to mają ojca, który, choć w sporze z Rzymem i przez Rzym wyklęty jednak jest… a jeśli umrze? Papież już nie pośle do Niderlandów żadnego biskupa… A wiecie przecież, że gdzie nie ma biskupa, nie ma i Kościoła…
– Oczywiście, oczywiście. Tak też i będziemy czynić. Wypełnimy wszystko to, o co prosisz, ojcze.
– Tak… tak trzeba…
A później ksiądz jakby się zadumał. Milczał długo i widać było, iż jest w tej izbie nieobecny duchem. Być może oddawał się modlitwie myślnej?
Jedna z dziewczyn przerywając w końcu ciszę, nieśmiało, bardziej szeptem niż półgłosem poprosiła:
– Abbé, tak bardzo byśmy znowu chcieli usłyszeć twoje opowiadanie o tym, jak odprawiałaś swoją Mszę prymicyjną w Port-Royal, zanim grzesznicy nie nakazali go unicestwić…
Duchowny jakby się ocknął.
– Ach! Miałem to szczęście… i tę łaskę… owo przeżycie niezapomniane, słodkie i straszne zarazem… Gdy na moje słowa sam Pan zstępował w chleb, postać chleba przyjmował… a ja ten Chleb trzymałem w dłoniach… unosiłem, adorowałem… I ta wizja… wspaniała wizja naszego błogosławionego męczennika, pamięci świętej opata Saint-Cyran, który stawiwszy się z nieba – bo nie mam wątpliwości, że tam właśnie przebywa – z tak słodkim uśmiechem spoglądał spoza kadzidlanych dymów na mnie, że aż serce moje stajało, niczym wosk przy ogniu…
Obie młode kobiety słuchały tych słów z wielkim nabożeństwem, roziskrzonymi oczyma wpatrując się w twarz księdza, lecz mężczyzna obecny w izbie, stojący tuż przy oknie, zerkając przez nie na ulicę, wypatrzył jakiegoś mężczyznę, który przechadzał się w te i nazad przed ich kamienicą i zerkał w okna, jakby kogoś wypatrując.
– Ojcze – ozwał się mężczyzna, przerywając pełne egzaltacji opowiadanie księdza. – Ojcze! Wypatrzyłem szpiega! Co czynić?
Ksiądz nie całkiem przytomnym wzrokiem spojrzał na pytającego i powtórzył pytanie:
– Co czynić?
– No właśnie. Nie odstępuje tego domu, od kiedy tu wszedłeś, musiał cię, ojcze, śledzić. Trudno ci będzie się stąd wymknąć niepostrzeżenie.
– Więc wyjdź do niego Jean–Luc i zapytaj, czego tu szuka, i że może będziesz mógł mu pomóc. Może się go jakoś pozbędziesz. Z drugiej strony szpieg, tak oficjalnie, jawnie? Ba! Wręcz ostentacyjnie?… Dziwne, dziwne…
Mężczyzna skinął głową i wyszedł.
Ksiądz zerkał spoza zasłony, co też się wydarzy.
Ujrzał z wielkim zdumieniem, iż nieznajomy wyciąga coś, chyba jakiś papier, kartkę wpół złożoną z kieszeni i pokazuje ją Jean–Lucowi. Ten ostatni zaś zerknąwszy na nią, gestem zaprasza nieznajomego do środka.
Po chwili w sieni dało się słyszeć odgłos ciężkich męskich kroków, otwierane drzwi wchodowe zaskrzypiały i do izby weszli – Jean-Luc oraz nieznajomy młody człowiek tak na oko niemogący mieć więcej niż osiemnaście-dziewiętnaście lat.
Zobaczywszy duchownego, skłonił się z szacunkiem i pozdrowił Boskim słowem:
– Laudetur Jesus Christus!
– In saecula… Widzę młodzieńcze iżeś dobrym chrześcijaninem, skoro od pozdrowienia Chrystusa Pana zaczynasz, a nie od życzenia nam tu dobrego wieczoru. Chwali ci się to, chwali!
– Tak mnie, ojcze, nauczono. Pierwej jednak pozwolisz, że się przedstawię. Jestem chevalier Nicola de Bialecki.
– Ach, szlachcic! Polak? Wnoszę z nazwiska. Skądże jednak italskie brzmienie waszego imienia, panie kawalerze.
– Tak dokładnie, tom Mikołaj Białecki, herbu Leszczyc. Ponieważ jednak kęs czasu przebywałem w Italii, skąd prosto tutaj przybywam, do takiej formy imienia tam przywykłem i może niech tak już zostanie. No i zgadliście, ojcze, iżem Polak.
– A czego tu, synu, szukasz? – zapytał abbé, odzyskując spokój i pewność siebie.
– Cóż… nie bardzo wiem co rzec, od czego zacząć…
– Najlepiej ab ovo.
Wtedy Mikołaj opowiedział o dziewczęciu poznanym podczas tłustego wtorku w Wenecji, o tajemniczym doręczycielu liściku i o liściku samym.
– Pokaż synu tę kartkę.
Białecki spełnił prośbę księdza. Ten ostatni wpatrywał się w krótki tekst i kręcił głową. Wreszcie się odezwał:
– Nie wiem… nie wiem… co by tu rzec?… Nie znam tego charakteru pisma. Może ktoś z was zna?
Ale Jean-Luc zaprzeczył i obydwie dziewczyny zerknąwszy na liścik, zrobiły to samo.
Abbé podrapał się w głowę.
– Problem w tym, że wyraźnie jakaś kobieca ręka napisała: „W Paryżu, w domu przy Rue du Cloître-Notre-Dame No 8...” Zatem bez dwóch zdań podała ten adres, wszelako bez oznaczenia kwatery, czy choćby nawet piętra. Jak to dziewczę ci się przedstawiło, panie kawalerze?
– Pauline.
– Znacie którąś z naszych o tym imieniu?
– Ba! A małoż to dziewcząt wyznaje prawdziwą wiarę? Lecz niestety żadnej Pauline, która by w tym domu kiedykolwiek bywała. Żadnej – odparł Jean-Luc.
– A może jakaś mieszka tu po prostu, stale, albo choć czasowo?
– Nie, nie mieszka.
– Albo u kogoś bywa?
Starszy mężczyzna zamyślił się i przez kęs czasu milczał, co i raz drapiąc się w głowę. W końcu jednak przemówił:
– Pomieszkuje od czasu do czasu na pierwszym piętrze, gdy ściąga do Paryża, pewna, nieco już leciwa, niewiasta, madame Éléonore Claire d’Estrées, razem z cioteczną wnuczką Pauline. Być może o tę dziewczynę chodzi? Uroda, wiek… to by się zgadzało z opisem pana kawalera.
– Ach! Markiza! A co ci o nich więcej wiadomo? – zaciekawił się ksiądz. – I czy w ogóle cokolwiek ci wiadomo.
– Niewiele monsieur abbé, niewiele. Plotka głosi, że obie są duchowymi córkami ojca Jean-Baptiste Girarda7.
– Ach! Tego jezuity z Pontarlier w Burgundii! Nieciekawa to postać, oj, mocno nieciekawa! To, co się o nim szepce na ucho, wróży, iż może popaść w nieliche tarapaty i marnie skończyć!
– I cóż takiego? – zaciekawiła się jedna z panien.
– Wyznaje niebywałą gorszącą herezję i prawdopodobnie roznosi zarazę tejże herezji. Jeśli istotnie starsza dama i jej wnuczka należą do jego duchowych córek, to bezpieczniej byłoby nie wchodzić z nimi w żadne stosunki, nawet czysto towarzyskie. Chociaż… z drugiej strony nie sądzę, iżby tak było. Markiza nie jest lubiana w Paryżu, więc raczej podejrzewam, że to nieprzyjaciele po prostu dorabiają jej gębę.
Białeckiego owe słowa mocno poruszyły.
– Zaniepokoiliście mnie, ojcze. Wyglądała mi owa Pauline na słodką niewinną dzieweczkę, a tu wyczuwam podejrzenia czegoś ohydnego, obrzydłego… Choćby to były tylko plotki zawistników, to przecie rzucają cień na panienkę… Jednakowoż… tak czy inaczej… chciałbym mieć możność spotkania się z nią.
Abbé wzruszył ramionami.
– Jeśli jest ci to pisane… Ale przeszkodziłeś nam, zaniepokoiłeś swoim dziwnym zachowaniem na ulicy. Pozwól więc, że cię pożegnamy. Chyba… chyba że zechcesz się pomodlić teraz razem z nami, a dopiero potem każdy się uda w swoją stronę?
– Niechaj tak będzie – zgodził się Mikołaj. – Przywykłem do wieczornych wspólnych modlitw, a ponieważ od jakiegoś czasu nie mogę ich praktykować, to chętnie, ojcze, skorzystam z nadarzającej się okazji.
– A gdzie to, panie kawalerze praktykowałeś wspólne modlitwy wieczorne?
– U ojców jezuitów.
Zebrani spojrzeli po sobie z wyraźnym zaniepokojeniem.
– A w którymż to z ich domów, monsieur? Przymierzałeś się może do stanu duchownego?
– Och nie! – Białecki się uśmiechnął. – Nie było mi to w głowie. Ot, najzwyczajniej, mój protektor, gdym osierociał zupełnie, umieścił mnie w uczelni zwanej Academia Gostomiana i konwikcie jezuickim w Polsce, w Sandomierzu.
Ksiądz d’Étemare odetchnął z wyraźną ulgą. Chciał wszelako nabrać jeszcze całkowitej pewności, więc dopytał młodzieńca:
– Zapewne ojcowie z Sandomierza dali ci jakiś list polecający dla jezuitów w innych krajach?
– Nie, ojcze, bo niby dlaczego mieliby to robić? Ukończyłem naukę, mój opiekun mnie zabrał, wyposażył, a teraz podróżuję po świecie. Na razie odbyłem wędrówkę po Italii, teraz zawitałem do Paryża, bo mnie ów liścik zaintrygował i postanowiłem sprawdzić, co się za nim kryje. Czy żarcik tylko karnawałowy, czy też spodobałem się pannie. Ale… ale jeśli nawet to ostatnie, to minęło już tak wiele miesięcy, że mnie pewnikiem zapomniała. Przelotne to było spotkanie… niestety…
– I sam tak podróżujesz?
– Nie, w towarzystwie pana Zbyluta Bartusza, który ma mnie ochraniać i bronić, jeśli zaszłaby taka konieczność.
– Czyli jest twoim sługą?
– Nie, raczej towarzyszem, bo to szlachcic, jako i ja, chociaż bardzo ubogi.
– Więc czemu teraz nie zabrałeś go ze sobą?
– Udając się na poszukiwanie panny? – Mikołaj nieomal parsknął śmiechem.
– No tak. Racja – d’Étemare też się uśmiechnął, ale jakby półgębkiem, wymuszenie.
Ksiądz ostatecznie uspokojony, bo słuchając tych słów i bacznie lustrując szczerą twarz młodzieńca, do końca już uwierzył Mikołajowi i pozbył się nawet cienia wątpliwości, że może to być osoba nasłana, iżby go szpiegować.
Uspokojony padł na kolana, pozostali poszli jego śladem i rozpoczęły modły.
Ile one trwały? Długo, niezmiernie długo. Białecki, chociaż u sandomierskich jezuitów zaprawiony w tej sztuce w końcu poczuł ból w kręgosłupie, w lędźwiach i kolanach. „Kimże oni są?” – pomyślał. „To jacyś święci ludzie”.
Było już grubo po północy, kiedy owe żarliwe modlitwy dobiegły końca. Wszyscy dźwignęli się z kolan i przeżegnali nabożnie. Abbé na zakończenie wyrecytował jeszcze fragment jednego z Psalmów Dawidowych:
Przecz-że się buntuje pogaństwo, a po próżnicy szemrzą narodowie? Zastawili się królowie ziemscy, a książęta radzą się społem przeciwko Panu i przeciw pomazańcowi jego mówiąc: Potargajmy związki ich, a odrzućmy powrozy ich. Ale ten, który mieszka w niebie, naśmieje się z nich, a Pan szydzić z nich będzie. Tedy będzie k nim mówił w popędliwości swojej, a w gniewie swoim przestraszy je. Mówiąc: A jam postanowił Króla mojego nad Syjonem, górą świętą moją. Opowiem ten dekret, który mi Pan opowiedział: Syn mój ty jesteś, któregom ja dziś porodził. Żądaj ode mnie, a podam narody w dziedzictwo twoje, a w osiadłość twą, granice ziemie. Potrzesz je laską żelazną, a jako naczynie zduńskie pokruszysz je. Teraz-że zrozumiejcie królowie, nauczcież się sędziowie ziemie. Służcie Panu w bojaźni, a rozradujcie się jemu w strachu. Pocałujcie syna, by się snadź nie rozgniewał, a iżbyście nie zginęli z drogi, gdyby z prędka zapaliła się popędliwość jego. Szczęśliwi wszyscy, którzy jedno w nim ufają8.
– Tak, dzieci. Sąd nad królami – nad królami – zaakcentował – coraz się przybliża… bo posłuszeństwa ni zaufania Królowi królów w nich nie ma ani miłości ku poddanym swoim. Potracili się w swej pysze i w swojej rozpuście i w ucisku i w gwałtach i pławią się rozkoszach cielesności.
– Ojcze! – Mikołaj był poruszony do głębi. – Panie, wyście ludzie święci!
– My? – ksiądz uśmiechnął się smutno. – Gdzież to nam do świętości, lecz jeśli chciałbyś zobaczyć świętego, by potem go naśladować swoim życiem, to mogę ci go pokazać. Chciałbyś?
– Ojcze! Z serca mówię – bardzo!
– Zostaw zatem swój adres Jean-Lucowi.
* * *
Niebo zaczynało już leciuchno szarzeć, chociaż do świtu było jeszcze daleko. Chłód nocy, a na dodatek niemiła, przenikająca aż do kości wilgoć ciągnąca od Sekwany, sprawiały, że każdy zabłąkany tutaj przechodzień marzył tylko o jednym – o ciepłym schronieniu. Jednakowoż Mikołaj, chociaż zmęczony i skostniały nie poszedł wprost do domu przy rue de la Tannerie na przedmieściu9, który – dla wygody – wynajął cały na czas pobytu w Paryżu. Musiał nieco ochłonąć i pozbierać myśli po owym zdarzeniu, w jakim uczestniczył.
Tłukło mu się po głowie: „Kim byli owi ludzie, tacy pobożni, tacy świątobliwi?”
Z jednej strony go to intrygowało, z drugiej niepokoiło. No bo przecież takie modły można, a nawet należy odprawiać w kościele, a nie w ukryciu w jednej z izb mieszkalnych zwyczajnej kamienicy. Tym bardziej że kościół, i to nie byle jaki, bo katedra Notre-Dame, znajdowała się zaledwie o kilkadziesiąt kroków, po drugiej stronie wąskiej uliczki.
A poza tym czuł się zawiedziony, bo jego rachuby, iż gdy tu przybędzie, natychmiast napotka piękną i tajemniczą Pauline, nie ziściły się. Przez chwilę mocował się ze swoimi myślami – jedne podpowiadały mu, żeby machnął na dziewczynę ręką, bo to jakieś mrzonki niemające najmniejszego sensu, z drugiej zaś utwierdzały go w przekonaniu, że powinien mimo wszystko odnaleźć pannę.
W końcu zaczął żałować czasu straconego na modły wlokące się godzinami, który mógł był spędzić przyjemniej, a z Panem Bogiem porozmawiać jak zwykle, zwracając się doń w codziennym, wieczornym pacierzu. Jedyny pożytek z tego, że trafił w to miejsce, był taki, iż dowiedział się, że „jego” Pauline może być dziewczyną, która niekiedy bywając w Paryżu, pomieszkuje na pierwszym piętrze owej kamienicy, na piętrze, które albo jest własnością babki, albo ta je na stałe wynajmuje.
Przypomniało mu się, że Balletti starą damę tytułował markizą… Abbé posłyszawszy nazwisko babki – Éléonore Claire d’Estrées, również nazwał ją markizą… Czyżby tylko zbieg okoliczności? A może nie? Może chodzi o tę samą osobę? Lecz dlaczego, u Boga, markiza mieszka w tej odrapanej zwyczajnej kamienicy? Bo przybywa tu incognito? Nie inaczej… Tylko czemuż to? Kolejna zagadka. A może żadna zagadka. Ksiądz powiedział, iż nie jest lubiana w stolicy, więc woli być na uboczu, a bywa tu tylko wtedy, gdy z jakiegoś powodu musi. Ot i wszystko.
Ostatecznie, czując się nieludzko zmęczony, jedne i drugie z nachodzących go myśli odpędził precz, marząc o jednym już tylko – by co rychlej znaleźć się w swoim łóżku, w miękkiej ciepłej pościeli…
* * *
Bartusz świdrował oczami twarz Mikołaja, nie zerkając nawet na niezbyt wykwintne śniadanie, jakie im dostarczono z nieodległej gospody.
– Cóż, paniczu?
– A co ma być?
– No jakże? Znaleźliście, czego żeście szukali?
– Nie poszczęściło mi się. Niestety…
– Zatem?
– Zatem na razie tu zostajemy, bo ja tak łatwo nie rezygnuję.
– A co ze mną? Jaką rolę panicz dla mnie wyznaczył? Będę za towarzysza, czy mam tu siedzieć, gapić się w okno i nudzić?
– Chyba żeś waszmość zgłupiał. Ja szukam dziewki, młodej i powabnej, a nie pańskiego towarzystwa przez dzień cały.
– To akurat jestem w stanie pojąć, niemniej markiz, hrabia, czy jak mu tam, bom się w tych jego nazwiskach i tytułach pogubił, jasno mi przykazał być stróżem panicza. I zapłacił za to. I zapłacił niemało. A ja nie nawykłem do brania pieniędzy za nic, za darmo. Siedzieć tutaj i nie mieć panicza na oku, to byłoby złamanie umowy, jaką zawarłem z markizem, a jam człek uczciwy, choć niezamożny. Niechże mi tedy panicz wybaczy, ale się nie posłucham. Przed oczy pchać się nie będę, ale raczej jako cień trop w trop będę za paniczem podążał. I zawsze z naostrzoną szablą.
– Widzę, że posłuchu u waszmości mieć nie będę.
– Szacunek, a i owszem, ale posłuch? Anim ja panicza sługa ani podwładny.
Mikołaj westchnął ciężko.
– To się, panie Bartuszu, przynajmniej inaczej przyodziejcie, po francusku, i szablę zamieńcie na szpadę, bo w tym kontuszu i z szabliskiem przy boku nie macie najmniejszych nawet szans być moim cieniem. Łażąc za mną tak przyodzianym, to jakbyście mnie paluchem pokazywali: „Oto patrzcie, to ten młody Białecki”.
– Hmm… tu akurat muszę się zgodzić z paniczem… tylko…
– Co tylko?
– Grosza mi szkoda na przyodziewek i na szpadę.
– No, jeśli o to tylko chodzi, to wam za swoje kupię, sknero.
– Bóg zapłać, paniczu. Wielkie Bóg zapłać!
Mikołaj sięgnął do sakiewki i nie patrząc nawet, ile monet wydobył, kilkanaście ich sypnął w nadstawione dłonie pana Bartusza.
– Paniczu? A nie za wiele to aby? – zapytał ten ostatni.
– Et! – Białecki machnął ręką. – Mam ich na tyle, a komuś, kto i wiernie mi towarzyszy i opiekuje się mną, a jest mi też przyjacielem, nie będę żałował.
– Zatem Bóg zapłać, paniczu. Wielkie Bóg zapłać raz jeszcze! Bóg zapłać!
– No już, już. Starczy tych podziękowań.
=-=================-===============-=
Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html
1Jeden z mostów na Sekwanie.
2Jedna z dwóch wysp na Sekwanie, serce i najstarsza część Paryża, właściwe miasto.
3Dziś pierwszy odcinek rue de la Cité zaczynający się tuż za mostem.
4Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Na wieki wieków. Amen. (łac.)
5Jean-Baptiste Le Sesne de Ménilles d’Étemare (1682-1770) – jansenistyczny ksiądz francuski.
6Petrus Codde (1648-1710), arcybiskup tytularny Sebasty, wikariusz apostolski w Holandii, najpierw suspendowany, a potem ekskomunikowany przez Rzym za sprzyjanie jansenizmowi.
7Jean-Baptiste Girard (1680-1733) francuski jezuita zamieszany w głośny skandal dotyczący niemoralnego prowadzenia się i jeszcze cięższe występki, w tym paranie się czarami, najbardziej znany z tego, że uwiódł Catherine Cadière (1709-?), mistyczkę, stygmatyczkę i konwulsjonistkę (wg: Rossell Hope Robbins, The Encyclopedia of Witchcraft and Demonology, London [1959], p. 70-71).
8Ps 2, 1-12 z Biblii Brzeskiej.
9 Na przedmieściu w znaczeniu, że nie dosłownie poza miastem, w rozumieniu Wielkiego Paryża, ale nie na Île de la Cité, a więc najstarszej, tej właściwej części stolicy Francji.