Andrzej Juliusz Sarwa
Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy
legenda sandomierska – Cz. III
Halina i Jasiek
Wiosna tego roku przyszła wcześniej niż zwykle. Już pod koniec lutego nie uświadczyłbyś szczypty śniegu, nawet po jarach i rozpadlinach, gdzie słońce rzadko zagląda. Na gałęziach krzów i drzew nabrzmiewały pąki, opite sokami wyssanymi z ziemi-rodzicielki.
Z początkiem marca zaś, na tle czerni i szarzyzn, widniały całe plamy młodej zieleni. Okwitły leszczyny i olsze, a podbiały całymi łanami porastały miejsca niżej położone, o wilgotniejszej glebie, tak iż zdawało się, że to nie gąszcz kwiatów, ale kałuże żółtej farby, którą rozlał jakiś nieuważny malarz.
Oto minęło już osiem lat od onej pamiętnej, a tragicznej dla Haliny zimy, podczas której Tatarzy pozbawili ją ojca, a i sama omal nie straciła życia.
Pierwsze tygodnie i pierwsze miesiące, kiedy wróciła do Krępy po uciążliwej wędrówce, podczas której wraz z piastunką przymierały głodem, kąsane przez mróz, dla dwunastoletniej wówczas dziewczynki były straszne.
Chociaż za dnia starała się zachowywać zupełnie spokojnie, maskując lęk i boleść, które nie opuszczały jej ani na chwilę, nocą, wtuliwszy głowę w poduszkę, płakała cichutko. Tęskniła za ojcem, który przecież odszedł z jej życia na zawsze, i tęskniła za rodzinnym Sandomierzem.
Gdy Tatarzy, przeszedłszy przez kraj niczym huragan, wycofali się do swych pieleszy, poza ruską ziemią leżących, a ludzie odzyskali nieco spokoju, opłakali zmarłych i uprowadzonych oraz odżałowali już utracony dobytek, krewniacy – Nałęcze przypomnieli sobie o sierocie.
Dziewczynka rodzinę miała liczną, zamożną i wpływową, więc nie musiała się lękać o swoją przyszłość. Jedna z ciotek zresztą rychło wzięła ją do siebie na wychowanie.
Ale gdy księżna Kinga dowiedziała się, iż córka Piotra Krępy żyje, nakazała, by sprowadziła się na dwór książęcy i odtąd sama miała nad nią pieczę.
Mijały lata. Halina z dziecka przeistoczyła się w piękną pannę i nie jeden chłopak strzelał za nią oczyma, ale ona jakoś na żadnego nie zwracała uwagi. Zresztą księżna Kinga swoje dwórki żelazną trzymała ręką i nawet marzyć nie mogły o jakichś znajomościach, o których by ona sama nie zadecydowała.
Życie płynęło Halinie monotonnie, chociaż nie w lenistwie, bo przez cały dzień miała jakieś zajęcie. Trochę przemieszkiwała w Krakowie, trochę w Sandomierzu, w zależności od tego, w której z owych dwu stolic akurat przebywał dwór. Ostatnio wszakże najczęściej w Sączu, stanowiącym własność księżny, która najchętniej nie ruszałaby się stamtąd wcale.
Wyjazdy do Sandomierza sprawiały Halinie niewymowną radość. Oto każdy kamień, każdy krzak były jej tu bliskie. Chociaż czasem budziły się w dziewczynie smutne wspomnienia, to przecież jednak, wędrując malowniczymi lessowymi wąwozami, czy spacerując brzegiem Wisły, wracała oczyma wyobraźni do tych dni szczęśliwych, gdy trzymając ojca za rękę, dreptała obok niego po tych samych dróżkach.
Księżna Kinga nie pozwalała swoim dwórkom włóczyć się po mieście, ale Halina rozmaite stosując wybiegi, wymykała się, ilekroć to tylko było możliwe.
Tym razem dwór zjechał do Sandomierza, by spędzić tu święta wielkanocne. Bito wieprze i cielęta, pieczono słodkie ciasta i kołacze. Woń kiełbas, czosnku, wędzonych mięs, zamorskich korzeni, piwa i miodu wypełniała ogromną zamkową kuchnię. Spodziewano się licznych i wysoko postawionych gości, bo oboje księstwo nigdy by dla siebie i swego tylko dworu nie kazali nagotować takiej obfitości jadła. Wstrzemięźliwi byli oboje nad miarę i jadali skromnie, co jak można się domyślać, wcale nie cieszyło dworzan.
Poza tym – jak to przed świętami – panowała atmosfera ożywienia, podniecenia nawet. Dziewczęta z otoczenia księżny, na ogół zdyscyplinowane i ciche, teraz zmieniły się nie do poznania. Po wszystkich korytarzach niósł się ich śmiech, a co odważniejsze wpadały do kuchni, by porwać jakiś smakołyk, a później z piskiem uciec przed rozdrażnionym kucharzem, dwojącym się i trojącym wokół palenisk i saganów, co przypominało jakiś cudaczny taniec.
Halina ryzykując, iż księżna może się na nią pogniewać, wymykała się teraz z zamku już co dnia i włóczyła poza miastem. Śnieg stopniał dość dawno, nie padały deszcze, a za to przyświecało słonko, więc ziemia obeschła dobrze i bez narażenia się na ubłocenie mogła odwiedzać swe ulubione zakątki: brzeg wiślany i głęboki, mroczny wąwóz przerzynający, aż do jego serca prawie, całe Wzgórze Świętopawelskie.
Spacerując po okolicy, z przyjemnością spoglądała dookoła. Przyroda budziła się już na dobre z zimowego snu. Zioła wychylały się z ziemi. Coraz częściej można było – nie licząc podbiałów, stokrotek i przebiśniegów – zoczyć kwiat jaki, a trawa poczęła nabierać swej naturalnej zieleni. Tej zieleni, która zda się zachęcać, aby pożywszy się na niej na wznak, wsłuchując się w szmery i odgłosy stworzeń wiodących swoje ciche żywoty śród źdźbeł, wystawiwszy twarz ku promieniom słonecznym, śledzić białe obłoki niesione po firmamencie łagodnym podmuchem wietrzyku.
Halina, znalazłszy się nad Wisłą, przysiadła na ogromnym dębowym pniu, poczerniałym od wody i starości, który wyrzucił tutaj nurt. Patrzyła w zamyśleniu na szarą taflę rzeki, która niebieszczała dopiero gdzieś hen, w oddali, odbijając niczym zwierciadło błękit wiosennego nieba. Pachniało mułem i wierzbowymi baziami.
Gdzieś blisko dał się słyszeć plusk.
„Ryby się rzucają” – pomyślała dziewczyna.
Przymknąwszy oczy i odrzuciwszy głowę do tyłu, oddała się rojeniom.
Oto znów była małą dziewczynką. Ojciec niósł ją na rękach, a ona śmiejąc się, chwytała go za włosy. Musiało to być wspomnienie z bardzo wczesnego dzieciństwa.
Potem znów przypomniała sobie jakieś letnie popołudnie. Żar lejący się z nieba, brzęczenie pszczół zbierających słodki nektar z lipowego kwiecia. Słodkawy, cudowny jego zapach sycił powietrze. Ostrożnie, by nie płoszyć owadów, zrywała gałązkę po gałązce, a później wkładała je do przepaścistej wiklinowej kobiałki. Miał to być zapas na całą zimę, kiedy to z lipowego suszu parzy się woniejący słodkawo, o miodowym odcieniu, napój. W kubku pozłocistego płynu zaklęte było lato, i słońce, i kumkanie żab, i dzwonienie koników polnych, i spokój jeszcze jednego beztrosko przeżytego dnia…
Wspominała swoje najszczęśliwsze lata.
Naraz z owych rojeń wyrwał ją niski, spokojny, męski głos:
– Nie boisz się, dziewczyno, siedzieć sama na tym odludziu?
Wystraszona zerwała się na równe nogi i spojrzała w stronę, z której ów głos ją dobiegł.
Na pochyłości łagodnego w tym miejscu, wiślanego brzegu stał młody mężczyzna. Stał z gołą głową i wiatr rozwiewał mu jasne, niczym żytnia słoma, włosy.
Odziany był w bogaty kaftan z grubego niemieckiego sukna. Jedną ręką podparł się pod bok, w drugiej dzierżył giętką wiklinową witkę, którą od czasu do czasu uderzał się po bucie.
Halina spłoniła się, jakby złapana na gorącym uczynku czynienia czegoś niedozwolonego, a później jąkając się z przejęcia, rzekła:
– Nie… nie… lękam się.
A po chwili odzyskawszy panowanie nad głosem, dorzuciła:
– Niby czego miałabym się lękać? Czyż nie jestem bezpieczna w Sandomierzu? Książę z dworem tu stoi, straży pełno, któż by się odważył napastować dwórkę księżny?
– A choćby ja! – zawołał z przekorą w głosie nieznajomy.
– Nie żartujcie, panie. Lepiej pozwólcie mi przejść.
Halina skierowała się w stronę miasta.
Ale mężczyzna zastąpił jej drogę.
– Wpierw mi musisz rzec jak ci na imię, dziewczyno. Nie widziałem piękniejszej od ciebie.
Ostatnie słowa wyrzekł z taką mocą w głosie i z takim przekonaniem, iż Halina zrozumiała, że wyrzekł je szczerze.
Zatrzymała się więc. Śmiało spojrzała mu w oczy, a potem powiedziała:
– Na imię mi Halina, skoroś taki ciekawy. A jak tobie?
– Jasiek.
– Tedy mnie przepuść, Jaśku, jeśli nie chcesz mieć do czynienia z pana wojewody sandomierskiego strażą. Sprawiedliwy to pan, jak słyszałam, i o krzywdę sieroty upomnieć się potrafi. Zawszeć to lepiej po wolności chodzić, tym bardziej że coraz piękniej na świecie, niż w zamkowym lochu gnić, albo i też katu głowę dać.
Słuchał Jasiek owej perory z niejakim zdziwieniem, zaskoczony tak wielką pewnością siebie i odwagą panny. Ale wysłuchawszy jej do końca, zaniósł się gromkim śmiechem, jakby istotnie coś zabawnego, a nie pogróżki usłyszał.
A ona nie czekając, aż natręt przestanie się śmiać, pchnęła go z całej siły w piersi, tak iż zachwiał się z lekka, nie będąc przygotowany na cios. Halina, utorowawszy sobie w ten sposób drogę, ile sił w nogach pobiegła do zamku.
Umykając, posłyszała jeszcze głos Jaśka:
– A strzeż się, bo rychło cię dopadnę! Nie umkniesz mi, dziewczyno, nie umkniesz!
Skoro Halina znalazła się już pośród grodowych obwałowań, uprzytomniła sobie, iż owa przygoda mogła się była skończyć zgoła inaczej. Chwalić Boga, nie był to widać żaden łotr, lecz jakowyś żartowniś tylko. Postanowiła wszelako, iż od tej pory nie będzie sama jedna włóczyć się po odludnych miejscach, niezbyt to bowiem bezpieczne.
Chociaż była odważna, to jeszcze na wspomnienie owego zdarzenia czuła drżenie w łydkach i mrowienie w krzyżu. Wzięła się jednak w garść, przygładziła rozwiane w czasie ucieczki włosy i spokojnym krokiem podążyła do komnaty, w której zwykle księżna pani przebywała z dwórkami.
* * *
W komnacie owej panowało dziwne jakieś podniecenie. Księżny Kingi nie było, nie było też dwu czy trzech dziewcząt, które zabrała ze sobą dla towarzystwa. Pozostałe dwórki zaś rozprawiały o czymś tak zawzięcie, iż nie zauważyły wejścia Haliny.
Dopiero gdy spytała – a pytanie powtarzać musiała kilkakroć, aby zostało wreszcie usłyszane – co też się dzieje, dziewczęta ją otoczyły i jęły podniesionymi głosami, z przejęciem wielkim, jedna przez drugą wołać:
– Gdzieś była?
– Księżna cię szukała!
– Ma przyjechać dzisiaj nowy pan wojewoda sandomierski!
– Z rycerską drużyną!
– Może sobie jakiegoś rycerza upatrzę? – marzyła w głos jedna z dziewcząt.
– A któryż cię zechce? – pokpiwała z niej druga.
– A dlaczegoż by miał mnie nie zechcieć? Brakuje mi czego? – oburzyła się pierwsza.
Inna znów wtrąciła się do rozmowy:
– A mnie może i sam wojewoda wybierze?
– Patrzcie, patrzcie! Cóż to się jej roi?! – kpiła jej przyjaciółka.
– Dlaczego nie? Przecie to jeszcze kawaler!
Halina machnęła ręką i poszła w kąt, gdzie wziąwszy płat jedwabnej tkaniny, poczęła haftować na nim rozpoczętą wcześniej kiść gron winnych. Chciała opowiedzieć dziewczętom o swojej przygodzie, ale uznała, że żadnej to nie zainteresuje, że teraz myślą tylko o jednym, aby jak najlepiej wyglądać i przypodobać się nowo przybyłym wraz z wojewodą rycerzom.
Siedziała tedy w kącie zajęta swoją robotą, a harmider, miast maleć, narastał jeszcze. Aż oto ustał nagle jakby nożem ucięty. Otworzyły się bowiem drzwi i w progu stanęła księżna.
– Moje panny – rzekła. – Przybył do zamku dzisiaj nowy pan wojewoda sandomierski i jeszcze kilku godnych mężów, o czym zresztą, jak widzę, już wiecie. Mój książęcy małżonek będzie z nimi wieczerzał. Przyodziejcie się tedy, jak możecie najpiękniej, aby mnie, książęciu i całemu dworowi wstydu nie przynieść. A teraz dość już owego harmidru, co go to pewnie aż na mieście słychać. Niechaj każda weźmie się za swoją robotę. Bierzcie przykład z Haliny. Spójrzcie, jak pilnie wyszywa!
Skończywszy tę przemowę, pani Kinga sama jęła haftować przepiękną tuwalnię dla kościoła Świętego Jana przeznaczoną. Jej zręczne palce malowały nicią pozłociste pszeniczne kłosy, podbarwiały je z lekka czerwienią, tak iż wyglądały, jak największy skarb tej ziemi – czerwonokłosa pszenica-sandomierka.
Dalsze godziny upływały monotonnie. Jedyne urozmaicenie stanowił skromny południowy posiłek, który tym razem spożyły, nie opuszczając komnaty.
Gdy jednak na dworze jęło się z lekka zmierzchać, księżna powiedziała:
– Dość już na dzisiaj, moje panny. Niechaj teraz każda przyodzieje się w to, co ma najlepszego, najpiękniejszego, a potem razem ze mną uda się na wieczerzę. Pamiętajcie tylko o skromności – największym i najcenniejszym skarbie, jaki posiada dziewczyna.
Usłyszawszy te słowa, dwórki z piskiem rozbiegły się do swoich izdebek. Halina tylko ociągała się z wyjściem, chcąc skończyć haft jednej jeszcze jagódki w winnej kiści.
– Nie męcz już oczu, dziecko. Wystarczy na dziś – dobrotliwie ozwała się księżna. – Zawsześ smutna jakaś, zamyślona. Idź, przyodziej się godnie, jak na Krępiankę przystało. Zobaczymy nowe twarze, może usłyszymy ciekawe jakie opowieści. Rozerwiemy się nieco.
Odłożyła tedy Halina igłę i posłuszna poszła wykonać polecenie księżny Kingi.
Ubierając się i czesząc swoje pyszne, pozłociste włosy, rozmyślała o dzisiejszej przygodzie, jaka ją spotkała na wiślanym brzegu. I o dziwo, im dłużej myślała, tym przyjaźniejsze uczucia zaczynała żywić względem owego młodzieńca.
W końcu złapała się na tym, iż wabi jego obraz pod przymknięte powieki, a myśl kieruje ku jego osobie.
„Przecie to nie żaden zbrodzień” – kotłowało jej w głowie.
„Wyglądał raczej na syna jakowegoś możnego pana. Ubrany był dostatnio…”
„Gdyby chciał mnie ukrzywdzić, cóż mu niby stało na przeszkodzie?”
„Niewinnie posądziłam człeka o złe zamiary”. „Ach, jakiż on urodziwy, jaki urodziwy. Jeszcze żaden mi się taki nie wydawał”.
„Czy go spotkam kiedykolwiek?”
Skończyła toaletę i dołączyła do dwórek, które całą gromadą udawały się do komnat księżny. Pani Kinga też już była wyszła na korytarz i na czele dziewcząt udała się do sali jadalnej.
Książę siedział u szczytu stołu. Na widok małżonki wstał z uszanowaniem i wskazał jej miejsce po swej prawej stronie. Idąc za jego przykładem, powstali również obecni tam rycerze i urzędnicy dworscy.
Dziewczęta rozlokowały się, każda na przeznaczonym jej miejscu i bacznie rozglądały się dookoła, wypatrując nowych twarzy.
Halina dostąpiła nie lada zaszczytu, bo posadzono ją po lewej ręce księcia Bolka, Wstydliwym przez lud nazwanego, od którego dzieliło ją tylko jedno puste miejsce. Widno przeznaczone dla pana wojewody sandomierskiego, który miał być dzisiaj najważniejszym gościem, a podczas wieczerzy opowiedzieć o swych ostatnich zmaganiach z Tatarami w okolicach Lublina, jednego z najważniejszych grodów Sandomierskiej Ziemi.
Ale mimo iż wieczerza już się miała rozpocząć i obcych twarzy rycerskich z drużyny pana sandomierskiego sporo już widać było między zebranymi, miejsce wojewody pozostawało puste.
Książę począł się niecierpliwić. A wiadomym było powszechnie, iż nie znosi niepunktualności. Wszelako zniecierpliwienie jego okazało się przedwczesne, bo oto w drzwiach ukazała się męska postać, a na sali dał się słyszeć czyjś głos:
– A oto i Jan Pilawa, pan wojewoda sandomierski!
Na co chudy podkanclerzy dodał po łacinie:
– Comes Joannes palatinus sandomiriensis.
Oczy zebranych obróciły się ku wejściu. Spojrzała w tę stronę i Halina, wiedziona ciekawością i w tejże samej chwili zamarła, zaskoczona widokiem, którego nie spodziewała się ujrzeć. Do sali wchodził jej nieznajomy znad Wisły!
Wspomniawszy wszystko, co doń mówiła, a szczególnie owo straszenie go wojewodzińską strażą, zawstydziła się tak bardzo, iż najchętniej zapadłaby się popod ziemię. Zgarbiła się tedy, jak najbardziej mogła, i pochyliła twarz nad stołem, nie podnosząc wzroku.
Tymczasem wojewoda podszedł do wskazanego mu przez księcia siedziska i oddawszy wprzód uszanowanie władcy i jego małżonce, rozparł się wygodnie i jął z zainteresowaniem rozglądać się śród obecnych.
Okazało się, iż miał pośród nich wielu znajomych i krewniaków, toteż kłaniał się na prawo i lewo, słał lub odwzajemniał uśmiechy.
Halina drżała na myśl o tym, co będzie, gdy w końcu i na nią zwróci uwagę i, co nie daj Bóg, rozpozna.
Uczyniła tedy rzecz najgłupszą, jaką mogła uczynić. Wyjęła z rękawa chusteczkę, przytknęła ją do policzka, chcąc w ten sposób ukryć twarz.
Księżna Kinga zauważyła to natychmiast i w głos zapytała:
– Cóż ci się stało, Halino? Czyżby zęby jęły ci dokuczać?
Na głos księżnej, a pewnie również na dźwięk wypowiedzianego przez nią imienia, spojrzał wojewoda na siedzącą obok dziewczynę i, jak można się było tego spodziewać, natychmiast ją rozpoznał.
Uśmiechnął się szeroko, bo zrozumiał, iż to nie ból zębów, miała ta chusteczka koić, ale nie dając nic poznać po sobie, ozwał się w te słowa:
– Jakaż szkoda, że akurat teraz poczęłaś odczuwać cierpienie, kiedy stół zastawiony suto. A może mógłbym ci pomóc? Znam się nieco na zębach. Wraz przygotuję lekarstwo.
Rzekłszy to, pochylił się do ucha Haliny i wyrzekł jeszcze ściszonym głosem:
– A nie mówiłem, Halino, że mi nie uciekniesz?
Dziewczyna zapłoniła się niczym polny mak i odpowiedziała szeptem:
– Nie wiedziałam, że to w zwyczaju wojewodów zachowywać się wobec niewiast po pogańsku.
Księżna bacznie obserwowała oboje, bo zdało się jej, iż mają oni jakowąś wspólną tajemnicę. Ale nie chciała indagować ich o to przy całym dworze. W duchu jednak pomyślała, iż doskonalszej od Pilawy partii nie mogłaby dla Haliny wyszukać. A chciała ją przecie wydać za mąż jak najlepiej, bacząc na zasługi ojca i zobowiązania, jakie byli księstwo wobec tego rodu zaciągnęli.
Nie przypuszczała jednakże, iż młodzi mogą się mieć ku sobie, bo i skąd, jeśli nie znali się wcześniej. Niemniej coś kazało jej sądzić, iż jednak nie są sobie zupełnie obcy. Rozpaliło to ciekawość księżny, postanowiła zatem, iż zaraz po wieczerzy rozmówi się z obydwojgiem.
Wieczerza, chociaż postna, była dość wyszukana. Kucharz przeszedł samego siebie i nagotował tak smakowitych i tak wymyślnych potraw z ryb i raków, jakich dostarczyła Wisła i książęce stawy, że nikt nie czuł się niesyt.
Wesoło było i gwarno. Pilawa i jego rycerze rozprawiali o starciach na granicy księstwa z Rusią, pomiędzy nimi a tatarskimi zagonami.
Cieszono się z przewag swojaków, winszowano zwycięstw. Książę, słuchając tego wszystkiego, radował się w duchu, że tak słusznego dokonał wyboru, czyniąc młodziutkiego Jaśka wojewodą. Chociaż, znający życie doradcy, ganili go za to, uważając, iż brak Pilawie doświadczenia w dowodzeniu rycerstwem, książę czuł, że nikogo odpowiedniejszego nie mógłby owym stanowiskiem zaszczycić. I oto okazało się, iż jego rachuby były trafne.
Gdy wszyscy się już posilili, a i powoli jęło brakować tematów do rozmów, księżna i książę podnieśli się zza stołu i oddzielnie udali się do swych komnat.
Księżna Kinga odchodząc, rzekła do Pilawy:
– A przyjdźże zaraz do mnie, wojewodo. Mam z tobą do pomówienia.
– Nie omieszkam, miłościwa pani. Dobrze się składa, iż chcesz ze mną mówić, bowiem i ja mam sprawę do ciebie. Ważną dla mnie niczym samo życie.
Rzekłszy to, rzucił ogniste spojrzenie na Halinę, a ta zaczerwieniła się po samo czoło. Księżna nie miała już żadnych wątpliwości. Nie mogła tylko jednego pojąć. Jakże można tak szybko obdarzyć uczuciem nieznajomą osobę.
– A zatem czekam – dodała na odchodnym. – Halino, pójdź ze mną.
* * *
Znalazłszy się w swej komnacie, księżna Kinga usiadła na dębowym, rzezanym w jakoweś zamorskie liście i owoce zydlu. Stał on w pobliżu wnęki okiennej. Drewniane ramy obciągnięte były cienką pergaminową skórką albo błonami ze świńskich pęcherzy, które prawie wcale nie przepuszczały światła, chociaż na dworze widno było prawie jak w dzień, bowiem księżyc stał w pełni.
Oliwny kaganek dawał lichy poblask. Od migotliwego płomienia kładły się na ścianach chybotliwe cienie, długie jakieś i zniekształcone. W kominie pogwizdywał wiatr. Po rozgwarze i radości sali biesiadnej tutaj panował dziwny smutek.
Halina stała wpodle kominka, w którym tlił się żar, i czekała, co też ma jej do powiedzenia księżna. Ale Kinga milczała dłuższy czas. Miała opuszczoną głowę i wpatrywała się w swoje wychudłe dłonie, splecione na brzuchu. Rozmyślała widać nad czymś niewesołym. Może nad losem sierocym, a może nad tym, iż nie tak winna była ułożyć sobie życie, jak ułożyła. Później zaś westchnęła ciężko i podniósłszy głowę, spojrzała Halinie prosto w oczy:
– Skąd się znacie z wojewodą?
Dziewczyna tak była zaskoczona owym niespodzianym pytaniem, którego przewidzieć w żaden sposób nie mogła, iż nie próbowała nawet żadnych wykrętów i z całą prostotą odrzekła:
– Poznaliśmy się dzisiaj przypadkiem nad Wisłą.
– Gdzie?! – nieomal krzyknęła księżna. – A cóżeś tam robiła bez mojej wiedzy i zgody?
– Daruj, miłościwa pani. Daruj. Wiem, że źle uczyniłam, ale ilekroć dwór zjedzie do Sandomierza, nie mogę się oprzeć pokusie, aby odwiedzić wszystkie zakątki, kędyśmy ongiś z panem ojcem chadzali. Przeciem tu się rodziła. Kocham to miasto. Daruj, miłościwa pani. Więcej tak już nie uczynię.
– Nie dam ci po temu okazji. Będę bardziej na ciebie baczyła. Wiesz, żem nie tylko twoją panią, ale i matką. I czuję się w sumieniu odpowiedzialna za ciebie.
Halina poczęła szlochać i upadłszy do nóg księżny, przepraszała ją z całego serca.
– No już dobrze, dobrze. Wiem, że z lekkomyślności nie byłaś mi posłuszna, ale też cię rozumiem. Ach, jakże ja tęsknię nieraz za swoją rodzinną ziemią. Tęsknię tak, iżbym, gdyby nie wstyd, w głos płakała. Ale powiedz mi, córuchno, długoście nad tą Wisłą ze sobą rozmawiali?
– Nie, miłościwa pani. Ledwie chwil kilka, bo jak mnie Jasiek – tu spłoniła się i poprawiła zaraz – wybaczcie, wojewoda, zaczepił, zarazem go pchnęła z całej mocy i uciekła do grodu.
Rozbawiło księżnę to wyznanie i poczęła śmiać się w głos.
– Swoją drogą nie brak ci odwagi – rzekła. – A gdybyż to był zbój jaki, na twoje życie dybiący?
– Ale – chwalić Boga – nie był.
– I jakże ci się widzi ów wojewoda? Młodzik to jeszcze, ale już najwyższych zaszczytów dostąpił.
Halina spłoniła się znowu, co nie uszło bacznym oczom księżny.
– Cóż, miłościwa pani. Urodziwy jest, a jak się okazało z opowieści o bitwach z poganami, waleczny także.
– To i dobrze, że ci się widzi. To i dobrze. A teraz idź do swojej komnaty – dorzuciła. – Zostaw mnie samą, bo, jak wiesz, czekam tutaj na Pilawę.
Ledwo za Haliną zamknęły się drzwi, a jej kroki ścichły za zakrętem korytarza, załomotał ktoś ostro we framugę.
– Wejdźcie, wojewodo, wejdźcie – ozwała się księżna.
Dźwierza rozwarły się ze skrzypieniem nieoliwionych wrzeciądzy i do komnaty wszedł krokiem pewnym, chociaż na licu malowało mu się jakieś dziwne pomieszanie, Jasiek Pilawa.
– Miłościwa pani… – tu skłonił się dwornie.
– Darujcie sobie, wojewodo, te ceremonie. Nie lubię ich, jeśli mam być szczera. Usiądźcie lepiej na tamtym oto zydlu wpodle ognia, bo chociaż już prawie wiosna, to jednak noce ostre niczym w zimie. Chciałam z wami pomówić, ale jeśli i wy macie do mnie jakowyś interes, tedy najpierw was wysłucham.
Ale Pilawa jakoś nie kwapił się do rozmowy. Widać było, iż coś mu bardzo ciąży na sercu, a tu bądź nie śmie, bądź wstyd mu o tym czymś rozprawiać. Księżna widząc jego niezdecydowanie, ofuknęła go:
– At, dzielny mąż! Taki co to woje wodzi, a zachowuje się niczym panna. Mówcież, panie Janie, co wam na sercu leży, bo widzę po minie, iż to coś okrutnie wam doskwiera.
Wojewoda poczerwieniał mocniej, przejechał rozcapierzonymi palcami po gęstej czuprynie i widomie mocując się ze sobą, w końcu podniósł się z zydla, a potem runął przed Kingą na oba kolana i zawołał:
– Miłościwa pani, księżno moja! Ulituj się nade mną biednym! Daj mi twoją dwórkę, oną Halinę za żonę! Nie żyć mi bez niej! Nijak nie żyć!
Uśmiechnęła się księżna, ale tak nieznacznie, żeby rycerz tego nie dostrzegł i udając oburzenie, zawołała:
– Wstańcie natychmiast, panie. Za stateczniejszego męża was miałam. A wyście płochy, jak widzę. Poznał dziewczynę przed południem, nie wie, kto ona, a chciałby się żenić. Wstyd!
– Ale, miłościwa pani! – zaprotestował Pilawa. – Skorom tylko ją ujrzał, od razu zrozumiałem, że albo ta, albo żadna.
Zamilkł i na powrót usiadł na wskazanym mu pierwej przez księżnę miejscu. Pani Kinga czas jakiś nic nie mówiła, tylko bacznie przyglądała się młodzieńcowi. W końcu zaś ozwała się w te słowa:
– Widzisz, wojewodo. Owa Halina to nie byle kto i z równego twemu, o ile nawet nie szlachetniejszego jeszcze rodu pochodzi.
– A któż ona? – z zaciekawieniem spytał Jasiek.
– Krępianka – odparła księżna.
– Córka Piotra z Krępy, kasztelana sandomierskiego, który poległ był, broniąc miasta przed Tatarami?
– Ta sama.
– To tym goręcej jej pragnę! Szlachetną krew ze szlachetną krwią łączyć się godzi!
– Cóż, wojewodo. Jeśli mam być szczera – powiedziała księżna – to i ja rada bym widziała wasz związek. Boję się tylko jednego, że to tylko chwilowe jakieś zadurzenie. Że minie parę niedziel, a zapomnisz o niej. Te wyznania, którem dzisiaj tutaj usłyszała, wydadzą ci się śmieszne, a serce przylgnie do innej dziewczyny.
– Nigdy! – gwałtownie zaprzeczył Pilawa.
– Cóż ty wiesz, młodziku, cóż wiesz? Nie takiem namiętności oglądała w swym życiu, które nie tylko w obojętność, ale i w nienawiść się przeradzały.
– Miłościwa pani! – zawołał wojewoda i znów upadł przed księżną na kolana. – Miłościwa pani, miej litość nade mną, nie odmawiaj!
– Ależ ja nie odmawiam! Wiem o tobie, żeś zacny i duszę masz szczerą. Wiem, żeś bogaty i że ród twój szlachetny. Ale na niepewne dziewki nie dam. Jej ojciec życie stracił dla ojczyzny. Jam jej teraz matką i opiekunką. Muszę dbać o przyszły los dziewczyny, aby był szczęśliwy! Myślę, iż najlepiej będzie – ciągnęła dalej księżna – jeśli poprosisz mnie o rękę Haliny po roku. Jeśli przez ten czas zyskasz jej przychylność, a sam nie odmienisz uczucia, sprawimy zrękowiny. I cóż ty na to?
Wojewoda westchnął ciężko i rzekł:
– Ano cóż? Niczego innego mi do wyboru nie dano. Uczynię, jak chcecie, pani. Ale uschnę bez niej. Tęsknota mnie zagryzie!
– Nie plećcie byle czego, wojewodo. Przecie będziecie się widywać. Nie odeślę jej nigdzie, zostanie przy dworze, jak dotychczas było. A i wy przecież przy księciu musicie przebywać – powiedziała pani Kinga.
Po chwili milczenia dorzuciła:
– A teraz zostawcie mnie już samą. Dobranoc.
– Dobranoc – odrzekł wojewoda, lecz położywszy rękę na klamce, stał dalej niezdecydowany.
– Czego jeszcze chcecie, panie? – zapytała księżna.
– Ja? Niczego. Ale przecież to wy, miłościwa księżno, wzywaliście mnie tutaj w jakiejś sprawie.
– Cóż – roześmiała się księżna – chciałam cię wybadać, jakie masz wobec Haliny zamysły. Ślepa nie jestem i podczas wieczerzy dobrze widziałam, jakeś ją oczami jadł. No, ale idź już wreszcie. Późno się zrobiło bardzo.
Pilawa pokłonił się nisko swej pani i wyszedł z komnaty. Jeszcze przez chwilę rozlegał się na korytarzu odgłos jego energicznych kroków, ale rychło zamilkł.
* * *
Na święta wielkanocne najechało się gości co niemiara. Możni panowie, tak świeccy, jako i duchowni wraz z orszakami. Wniosło to trochę ożywienia do monotonnie mijających dni na dworze Bolesława i Kingi.
Dziewczęta z otoczenia księżnej znalazły nareszcie okazję, aby stroić się, w co miały najlepszego. Dla niektórych zaś z nich były to już ostatnie święta w Sandomierzu, bowiem za zgodą panujących powychodziły za mąż i porozjeżdżały się do mężowskich dworzyszcz.
Święta minęły szybko. To tylko same przygotowania do nich trwały długo. Później znów powiało nudą z mrocznych korytarzy sandomierskiego zamczyska.
Książę Bolesław i księżna Kinga nieradzi widzieli bowiem światowe rozrywki. Wiodąc na poły mniszy żywot, pragnęli aby spokoju i ciszy, tak potrzebnych do kontemplacji i modlitwy.
Halina od owej pamiętnej rozmowy z księżną, podczas której opowiedziała o swym pierwszym spotkaniu z Pilawą na wiślanym brzegu, korzystać mogła z większej niż dotąd swobody.
Pani Kinga rozumiejąc sentyment dziewczęcia, pozwalała jej odtąd na codzienne spacery po Sandomierzu i najbliższej okolicy. Pod warunkiem jednak, iż za każdym razem opowie dokładnie, dokąd idzie, i weźmie sobie jedną lub dwie przyjaciółki do towarzystwa.
Radość Haliny z owej swobody była ogromna. I nie trzeba dodawać, iż ilekroć tylko mogła, korzystała z przywileju. A i dziewczęta, które zabierała ze sobą, cieszyły się z tego, bo przecież zawsze to lepiej wędrować po Bożym świecie, tym bardziej iż wiosna uczyniła go tak pięknym, niż siedzieć w ciszy mrocznej i zatęchłej izby.
Zaraz na pierwszy spacer, wziąwszy jeszcze dwie panny ze sobą, chciała pójść daleko od miasta, aż do Gór Pieprzowych, kędy ją gnała niewypowiedziana jakaś tęsknota. Ale dziwna to była tęsknota, bo przecież z górami onymi wiązało się najprzykrzejsze z dziecięcych wspomnień Haliny.
Wszelako chciała odszukać to miejsce, gdzie razem z piastunką wyszły po wędrówce przez lochy na swobodę i gdzie kryła się krypta grobowa pięknej i nieszczęśliwej Judyty.
Ślicznie było na dworze. Słonko przygrzewało mocno. Ptaki świergotały śród gałęzi okrytych delikatną pianą młodziutkich listków, a łagodny wietrzyk niósł w nozdrza zapach świeżo zaoranej ziemi, która rychło przyjąć miała w siebie ziarno, z którego wyrasta chleb.
Na łagodnym skłonie wzgórza zakonnik dominikański w białej sukni i czarnym płaszczu, który mu wiatr rozdymał, tak iż przypominało to jakby skrzydła ogromnego ptaka, oglądał z zaciekawieniem i uwagą młode drzewka rosnące w klasztornym sadzie.
Dziewczęta mijając go, pozdrowiły pięknie, a on pomachał do nich dłonią i zawołał:
– A przyjdźcie tutaj do mnie, to wam coś pokażę!
Skręciły posłuszne, a podszedłszy bliżej, jedna z nich zapytała:
– Czegóż to chcesz od nas, ojcze?
– Patrzcie, dziewczęta – szerokim gestem ręki objął sad. Widać było, iż owe drzewka, które oglądał, to cały jego świat, całe jego życie i ukochanie, że bez nich byłby bardzo nieszczęśliwy. Widać też było, że ich widok cieszy go tak bardzo, iż radością swoją chciałby się z kimś podzielić.
– Patrzcie, dziewczęta. Powiadali, że się nie uda, a oto się udało!
– Ale co, ojcze? Co takiego?
– No jakże? Mówili mi, że nie urośnie na tej ziemi morela. Cudowne drzewo, które krzyżowcy z Armenii do Italii przywieźli, a które wydaje najwyborniejsze owoce spośród wszystkich, jakich kosztowałem w życiu.
– A cóż to za owoce, ojcze? – zaciekawiła się Halina.
– Zobaczysz, jak dojrzeją. Bo w tym roku będzie już pierwszy zbiór. Ale powiem ci też nieco o nich.
– Mają one barwę złocistą, czasem czerwonawy rumieniec na skórce, smak słodki, z kwaskowym odcieniem, a zapach tak cudny, że go opisać nie sposób.
Pochylił się, nabrał garść żółtawej ziemi i przesiewając ją między palcami, ciągnął w zamyśleniu, jakby mówił sam do siebie:
– Błogosławionaż to ziemia, sandomierska ziemia. I pszenicę urodzi, i żyto, i jęczmień, ale i plon gron winnych wyda, i orzechy włoskie wykarmi, i oną morelę… Moją morelę… Przyjdźcie, dziewczęta, tutaj w pełni lata, a i potem też, gdy jesień wybarwi późniejsze owoce. Dam wam skosztować i moreli, i winogron, i onych orzechów, które to święty Jacek z rodu Odrowążów z italskiej ziemi przywiózł. Wiedział ów mąż Boży, że najprędzej je sandomierska ziemia przyjmie, najprędzej wykarmi, że tu tylko plon wydać mogą stokrotny. I nie omylił się!
– Dzięki ci, ojcze, nie omieszkamy przyjść, skosztować takowych specjałów! – odparły dwórki. – Ale pora nam udać się w swoją stronę. Tedy bywajcie!
– Bywajcie – odrzekł i uśmiechnąwszy się przyjaźnie, powrócił do swego około drzew zajęcia.
Dziewczęta skręciły na mocno wydeptany, bo też i często uczęszczany, szlak idący wzdłuż biegu Wisły, w dół jej leniwego nurtu. Nie bały się oddalać od grodu, toteż podążały gościńcem wiodącym ku odległemu o kęs drogi brodowi prowadzącemu na drugą stronę rzeki, naprzeciw którego leżała wieś Gorzyce, a dalej wił się trakt ku Przemyślowi wiodący i ku ruskim grodom.
Minąwszy Rybitwy, gdzie na opłotkach widać było rozciągnięte rybackie sieci i inny sprzęt do chwytania wodnych stworzeń sposobny, poszły ku wsi Kamień. Między brzegiem wiślanym, a gościńcem, ziemia gęsto zakryta była krzewami jeżyn, których ostre i kolące witki stanowiły gąszcz trudny do przebycia. Prócz jeżyn rosły tam potężne drzewa wierzbowe, a gdzieniegdzie olszyna i czarny bez.
Halina, wróciwszy wspomnieniami ku tamtym strasznym dniom zimowym, kiedy dzicz tatarska wyła pod wałami grodu, kiedy wdarła się do jego wnętrza, a ona wraz z piastunką błądziła w ciemnościach podziemnych korytarzy, błagając boskiego zmiłowania, stała się smutna.
Zapragnęła naraz podzielić się z przyjaciółkami tym wszystkim, co kamieniem, mimo upływu lat, ciągle leżało jej na sercu. Poczęła tedy opowiadać. O mordach, pożodze, o lęku i głodzie, i zimnie, o wilkach, które wyły na pobojowisku…
Dziewczęta słuchały przejęte, bo chociaż opowieści takowe nie były dla nich czymś nowym, a dzieje Haliny znały dobrze, to jednak po raz pierwszy posłyszały wszystko, co ją bolało.
Droga minęła im szybko. Nie wiedzieć kiedy, zasłuchane, stanęły u podnóża Gór Pieprzowych. Opadały one ku dopływowi Wisły – przez miejscowych Wisełką zwanemu – bądź łagodnymi stokami lessowymi, bądź osypiskami kruszącego się na tysiączne drobiny czekoladowej barwy łupku.
Skoro znalazły się już na miejscu, ciekawość połączona ze zniecierpliwieniem gnała je, aby jak najprędzej dotrzeć do owego podziemnego lochu, w którym – jak mówiła Halina – Żydówka Judyta znalazła wieczny odpoczynek.
Ale gdy podeszły do kępy krzewów tarniny, poza którą znajdować się miało owo małe okienko krypty, przystanęły, bojąc się iść dalej, bojąc się niemiłego widoku ludzkich kości.
Wszakże próżny był ich lęk, bo skoro jednak przełamały obawy i weszły w gąszcz, rozczarowane zobaczyły niezbyt stary obryw ziemi, który pogrzebał w swym wnętrzu i loch, i wejście do niego, i tajemniczą mogiłę. To pewnie Wisła, gdy wezbrała wiosennymi roztopami, podmyła lessową ścianę, a ta osunąwszy się, zatarła wszelki ślad, jaki tutaj ongiś pozostawiła ręka człowiecza.
Postały tedy dziewczęta jeszcze czas jakiś u podnóża góry, podumały nad opowieścią zasłyszaną z ust Haliny, obejrzały złoty pierścień – pamiątkę i zarazem ostatni ślad po nieszczęsnej Judycie – a potem wróciły do miasta.
* * *
Jasiek Pilawa nerwowo przechadzał się po dziedzińcu zamkowym, pełen niepokoju, że przegapi wyjście Haliny na codzienną przechadzkę. Od kilku dni już niepostrzeżenie wymykała się, tak że nawet nie mógł pokłonić się jej choćby z daleka.
Pamiętał, co ongiś rzekła mu księżna, że musi sobie zaskarbić przychylność dziewczyny i dopiero wówczas wolno mu będzie myśleć o ożenku z nią. Tymczasem dni płynęły jeden za drugim. W Sandomierzu bywał z rzadka, bowiem rycerskie obowiązki co rusz pędziły go w pole, walczyć z Tatarami, Litwinami, Jadźwingami czy Rusią, bezustannie nękającymi granice Sandomierskiej Ziemi.
Bał się, że rok minie, a on nie tylko nie zmówi sobie dziewczyny, ale jej nawet lepiej nie pozna. Toteż gdy teraz był w mieście, nie chciał stracić okazji porozmawiania z nią.
W tym samym czasie, gdy Jasiek z niepokojem spoglądał dookoła, wypatrując Haliny, ona zerkała przez ledwo uchylone okno i obserwowała go. W jej spojrzeniu widać było czułość i tęsknotę, ale czy to nieśmiałość, czy może raczej panieński wstyd kazały jej unikać spotkań z wojewodą.
Gdy ujrzała, iż Pilawa, opuściwszy ze smutkiem głowę, oddala się w stronę bramy wiodącej z grodu do miasta, odeszła od okna i przemknąwszy mrocznymi zamkowymi korytarzami, wybiegła na dwór.
Tym razem jednak los nie był dla niej łaskawy (a może odwrotnie, może właśnie był łaskawszy niż zwykle?) i próba, by wymknąć się na przechadzkę i nie zostać przez Jaśka zauważoną, spełzła na niczym.
Nieomal zderzyli się w bramie, bo wojewoda właśnie nawrócił do grodu.
– Ach, to wy, panie Janie?! – zawołała Halina, nie bardzo wiedząc, co ma rzec, i zaczerwieniła się przy tym po samo czoło.
– Witaj, Halino – odparł Pilawa. – Mówże mi jak wtedy, nad Wisłą, po imieniu.
Dziewczyna zawstydzona opuściła oczy i rzekła:
– Niech będzie. Witaj, Jaśku.
A po chwili dodała:
– Ale ty się spieszysz i ja się spieszę. Pójdę już w swoją stronę.
– Mnie nie spieszno – odezwał się młodzieniec. – A po prawdzie to na ciebie czekałem.
– Na mnie? – zdziwiła się dziewczyna. – A po co?
– Cóż… widzisz… Bo to wszystko, com ci ongiś, tam nad Wisłą mówił, to szczera prawda. Ale przecie nie stójmy tu, w bramie. Wiem, że idziesz na przechadzkę. Jeśli pozwolisz, pójdę z tobą.
– Ale czy to wypada? – zaniepokoiła się Halina, lecz dostrzegłszy niemą prośbę w oczach wojewody, dodała:
– No dobrze, chodźmy. Tylko niezbyt daleko.
Szli powoli w stronę wzgórza leżącego naprzeciw zamku, w głębi za Wzgórzem Kolegiackim, wznoszącego się stromymi obrywami skarp zarosłych na łagodniejszych skłonach sztywną srebrzystozieloną trawą i gąszczem krzewów czarnego bzu, szakłaku, trzmieliny i dzikiej róży. Na caliznach gołego lessu zieleniały uczepione cienkimi, acz mocnymi korzeniami duże kępy dzikich wisienek stepowych.
Na płaskim szczycie wzniesienia wrzała praca. Murarze i cieśle budowali rzędy domów, wyznaczających rynki i nowe ulice tam, kędy do tej pory złociły się tylko pszeniczne łany lub srebrzyły zagony żyta.
Wzgórza Świętojakubskie i Świętopawelskie, gdzie przed paru jeszcze laty wąskie, kręte uliczki pełne miejskiego gwaru, tętniły życiem i radością, teraz były puste, ciche, wymarłe.
Przeszło osiem lat od owej przerażającej rzezi, jaką Tatarzy urządzili sandomierzanom, a pamięć o nieszczęściu ciągle jeszcze była żywa. Lęk przed ponownym doświadczeniem podobnego koszmaru, a i przed ciągłymi wspomnieniami minionego, sprawił, iż ludzie nie chcieli wracać tam, gdzie ongiś stały ich domostwa.
Nazbyt wiele krwi i łez wsiąkło w ową ziemię. Woleli tedy wznosić nowe domy, na nowym miejscu, a świeżo przybyli osadnicy poszli w ich ślady i rychło stary Sandomierz wyludnił się do cna i poza kilkorgiem chałup lada jakich i trzema kościołami, nic nie świadczyło o tym, iż kiedykolwiek było tam miasto.
Jasiek z Haliną mijali poszczególne budowy, skąd dochodził zapach wilgotnej gliny, świeżo zlasowanego wapna i miła woń żywicy sącząca się z belek i desek, których stosy całe przygotowane były do zbijania pował, dachów i facjat.
– Ależ to pilnie pracują! Jeszcze kilka lat i stanie tu większe i piękniejsze miasto niż ono stare, które spalili Tatarzy – powiedział Pilawa.
– Może i większe, może i piękniejsze, ale przecież ja zawsze czuć się będę u siebie tylko na Starym Sandomierzu – odrzekła Halina.
– Wybacz – ozwał się Jasiek. – Wiem, ciebie to boli, jeszcze się rany na sercu nie całkiem zagoiły.
– I nigdy się nie zabliźnią. Och! Jaśku, mnie się tamto wciąż śni po nocach. Budzę się z krzykiem, spocona i przerażona, mając pod powiekami obrazy owych zdarzeń.
Halina, jak przed nikim dotąd, otworzyła swe serce przed Jaśkiem. Przez tę bolesność wspomnień poczęła drżeć na całym ciele i łzy zaszkliły się jej w kącikach oczu.
Pilawa odruchowo ujął ją za rękę, a wolną dłonią począł gładzić włosy dziewczyny. Nie broniła się przed pieszczotą. Stała milcząca i płakała.
– Już dobrze, dobrze. Nie myśl o tym, co przeszło, przeminęło i nie wróci. Już nie musisz być sama na tym okrutnym świecie. Nie musisz. Rzeknij tylko jedno słowo, a w ogień dla ciebie skoczę, wpław przebędę morze. Boś ty dla mnie wszystkim – i dniem, i nocą, i snem, i jawą. Jedynym sensem wędrówki przez życie.
Nie wiedzieć kiedy wyszli poza obręb nowo wznoszonego miasta i znaleźli się na krawędzi wąwozu, którego dnem prowadził gościniec ku Lublinowi. Zatrzymali się tedy, nie mogąc iść dalej.
– Nie mów tak, Jaśku – odezwała się Halina. – Po co te wielkie słowa, których mógłbyś później żałować.
– Ale przecie to wszystko prawda! Od owej pory, gdy cię zoczyłem siedzącą na zwalonym pniu na wiślanym brzegu, pomyślałem – śmiertelniczka to, czy rusałka-wodna boginka? I wraz serce żywiej zabiło mi w piersiach, bom zrozumiał, że albo ty, albo żadna inna, że bez ciebie mi nie żyć na tym świecie.
– Proszę cię, Jaśku. Nie mów tak. Nie wypowiadaj słów, których mógłbyś potem żałować. Lepiej usiądźmy tutaj. Patrz, jak pięknie!
Istotnie, pięknie tam było. W dole wąwóz opadał łagodnie do stóp wzgórza. Jego bokiem płynął wąski strumyczek kryształowo czystej wody, szemrząc cichutko. Strome ściany parowu odcinały się delikatną żółcią lessowej glinki od sinosrebrnych traw przetykanych liliowymi dzwonkami i sztywnymi łodygami żółto kwitnącego dziurawca. Gdzieniegdzie widniały rozłożyste kępy dzikich goździków o pąsowych główkach, krzaki liliowej driakwi lub żółciły się gąszcze złocieni. Karłowate wisienki stepowe czepiały się długimi korzeniami największych stromizn skarp. Na tle ciemnozielonych, błyszczących, skórzastych listków czerwieniały miniaturowe owocki.
Wokoło było słychać brzęczenie pszczół i trzmieli. Gdzieś kłóciły się wróble, a z oddali dobiegało pianie kogutów.
Od soczystej murawy smużył się niepowtarzalny, cudny zapach lipcowego przedpołudnia, gdy słońce wypije już rosę, ale jeszcze nie nęka upałem.
Jasiek i Halina usiedli na trawie, zapatrzeni w najdalszą dal nieba, po którym – mącąc nieco spokój czystego błękitu – sunęły wolno białe, kłębiaste obłoczki.
Nie mówili nic, zasłuchani w szelest liści trącanych leciutkim podmuchem wietrzyku, w odgłosy życia dobiegające spośród gałęzi drzew, źdźbeł traw i kęp ziół rosnących wokoło.
Nie mówili nic, ale ich ręce, bezwiednie, zbliżały się do siebie, by wreszcie się spleść w uścisku znaczącym więcej niż słowa.
Upłynął spory szmat czasu i słońce zbliżyło się już do zenitu, gdy wreszcie Jasiek przemógł sam siebie, swoje zażenowanie, lęk i zapytał:
– Chcesz mnie za męża, Halino?
A ona odpowiedziała:
– Chcę, Jaśku.
I były to ostatnie już słowa, jakie tego dnia wyrzekli do siebie. Od tej chwili byli już pewni, że nigdy, przenigdy się nie rozstaną, że od tej pory ich los spłynie w jedno łożysko, którym podąży ku kresowi żywota, dając im przez wszystkie wspólne lata tak wiele szczęścia, jak nikomu jeszcze nie dał.
* * *
Pilawa zaraz następnego dnia, nie czekając, aż minie wyznaczony mu przez księżnę roczny okres wyczekiwania, poszedł – teraz już pewien swego – prosić księżnę Kingę o rękę Haliny.
– Cóż, skoro ci ona przychylna, niech tak będzie, jak chcesz. Sprawimy zrękowiny, a na Boże Narodzenie ślub – odezwała się, wysłuchawszy wojewody księżna Kinga.
– A wiecie, panie Janie? – dorzuciła po chwili. – To nawet dobrze, żeście się tak rychło uwinęli, bo przynajmniej nie będziecie się już lękać o przyszłość.
– Czemuż to? – zapytał zdziwiony Pilawa.
– Bo za dwie niedziele jadę z dwórkami do mojego umiłowanego Sącza, gdzie byś, panie, raczej nie miał okazji do spotkań z Haliną. Nie mówiąc już o tym, iż nie byłoby ci po drodze w tamtą stronę – roześmiała się księżna.
Pilawa zaniepokoił się, słysząc te słowa:
– A kiedyż na nowo, miłościwa pani, zawitasz do Sandomierza albo do Krakowa?
Księżna westchnęła głęboko:
– Ach, gdybyż to tylko ode mnie zależało, to ani tu, ani tu bym się więcej nie zjawiła. Najlepiej mi w Sączu. Lecz cóż, nie zawsze władamy swym losem, nawet my, panujący. Pytasz, kiedy ściągnę do Sandomierza? Nie wcześniej jak na wasze weselisko. Zatem do tej pory musisz się zadowolić marzeniami. A teraz już idź.
Odprawiła go skinieniem ręki.
Wojewoda, schyliwszy się głęboko przed Kingą, wycofał się ku drzwiom, a potem wyszedł na korytarz. Słowa, które usłyszał na odchodne, zmartwiły go niezmiernie. Nie wiedział, jak doczeka grudniowych świąt, do których ponad pięć miesięcy zostało. Jak ich doczeka, tęskniąc za Haliną.
Wyszedł z zamku i jął krążyć po wewnętrznym dziedzińcu, czekając dziewczyny, która jak co dnia miała wyjść mu na spotkanie. Pragnął co prędzej podzielić się z nią ową wieścią, ale i nacieszyć, póki jeszcze można, jej widokiem.
* * *
Czas do Bożego Narodzenia minął o wiele szybciej, niż się to Pilawie wydawało owego lipcowego dnia, kiedy księżna powiedziała mu o wyjeździe do Sącza.
Sprawy publiczne i wojaczka wypełniały wojewodzie czas tak dokładnie, iż brakowało mu go na to, aby oddawać się smutkowi. Tęsknił, to prawda, i to bardzo tęsknił za Haliną, ale przecież jakoś owo wytrzymywał. Pracowicie spędzane dnie mijały mu nad wyraz szybko, nie zostawiając wiele czasu na rozpamiętywania, a zmęczenie sprawiało, iż nocami spał snem kamiennym, bez marzeń i majaków.
Gorzej było z Haliną. Jej godziny, dnie i tygodnie upływały wolno, bo wypełnione nudnymi, monotonnymi obowiązkami – tkaniem, haftowaniem, szyciem… Rzadkie przechadzki dostarczały niewiele radości. A poza tym do tęsknoty za Pilawą dołączyła się tęsknota za rodzinnym Sandomierzem.
Toteż gdy wreszcie jesień przebarwiła liście na drzewach, krasząc je złotem, czerwienią, żółcią i rozmaitymi odcieniami brązu, gdy potem przymrozki jęły ścinać kałuże, a wreszcie śnieg ubielił cały świat, jej serce przepełniło się radością. Oto zbliżał się czas upragniony, czas wyjazdu z Sącza i czas ślubu z Jaśkiem. Z jej Jaśkiem, dzielnym, pięknym, mądrym, poza którym nie widziała świata.
Księżna Kinga dotrzymała słowa i gdy wraz z dwórkami stanęła z początkiem grudnia w sandomierskim zamku, natychmiast nakazała czynić przygotowania do ślubu i do weselnej uczty.
Bito wieprze, cielęta i owce. Woń kiełbas, wędzonego mięsiwa i ryb, czosnku i zamorskich korzeni przesyciła powietrze w całym wielkim gmachu. Księżna pragnęła, aby ślub Krępianki wypadł jak najokazalej i by w ten sposób spłacić choćby cząstkę długu, jaki księstwo zaciągnęło u jej ojca. O ile dług krwi można spłacić czymkolwiek.
A poza tym Kinga rzeczywiście traktowała Halinę jak córkę rodzoną. Może dlatego, iż nie miała dzieci, a może dlatego, że przypominała trochę ją samą? Jedna i druga, księżna i dwórka, chowały się samotne na tym świecie, bez rodziców. Obie jednakowo spragnione były ciepła matczynych rąk i ojcowskiej czułości.
Ta między nimi była tylko różnica, że Halinie zabrała rodziców śmierć, a księżna musiała ich zostawić dla dobra ojczyzny. Odesłano ją bowiem, jako ośmioletnią dziewczynkę, ze stolicy Węgier do Sandomierza – drugiej ze stolic Małopolski – przeznaczając na żonę dla innego dziecka – księcia Bolka. Owo małżeństwo miało dla Węgrów istotne znaczenie, ponieważ zyskiwali przez nie pewnych sojuszników do walki z Tatarami, którzy wciąż, niby chmura gradowa, wisieli nad granicami łacińskiej Europy.
Nikt i nigdy nie pytał Kingi o zgodę, nikogo nie interesowało, iż tam, daleko, za masywnym łańcuchem gór, w cudzej ziemi, będzie płakać z żalu i tęsknoty.
Gdy dowiedziała się o smutnym losie Haliny, zrozumiała, iż jest to bliska jej istota, bliska przez swoją niedolę. Tak samo samotna i pokrzywdzona przez życie. I od tamtej pory postanowiła, iż o ile to tylko będzie w jej mocy, zastąpi dziewczynie matkę.
Dlatego teraz, skoro nadszedł czas ślubu Haliny, chciała, aby wypadł on jak najokazalej, aby godny był książęcej wychowanicy i jednego z najpierwszych w Polsce panów. Wszelkie przygotowania doń prowadzone tedy były z rozmachem.
Gdy książę przybył z Krakowa w otoczeniu licznych dworzan i panów, właściwie wszystko było już gotowe. Księżna zadbała, aby stoły były pełne jadła i napitków rozmaitych, przez wiele dni. Gotowa też już była suknia Haliny. Wyglądała pysznie. Szyta z białej jedwabnej materii, zdobiona srebrnym haftem i aplikacjami z pereł, budzić mogła zazdrość nie tylko dwórek – przyjaciółek Haliny, ale i najbogatszych niewiast w kraju. Ba! Samych księżnych nawet!
Skoro nadszedł ten dzień, dzień długo wyczekiwany, rozdzwoniły się dzwony wszystkich kościołów w mieście. Barwny orszak weselników sunął z zamku ku kościołowi Świętego Jakuba, gdzie Halina przez pamięć przeora Sadoka i pomordowanych dominikanów pragnęła oddać swą rękę Jaśkowi.
Po obu stronach ulicy stały nieprzebrane tłumy mieszczan, chłopstwa, które ściągnęło na tę uroczystość z okolicznych wsi, i czerni zamieszkującej liczne przedmieścia Sandomierza.
Tu i ówdzie dały się słyszeć z tłumu okrzyki wznoszone na cześć młodych, a głównie Haliny, którą miejscowi kochali przez wzgląd na ojca i stryja, a i przez wzgląd na to, co sama wycierpiała także.
Gdy Jasiek i Halina weszli do świątyni, już ich tam oczekiwał, stojąc przed ołtarzem sam biskup krakowski. Ubrany był we wspaniałą kapę z białego adamaszku, szytą złotem i srebrną nicią w krzyże, winne grona i pszeniczne kłosy, a przyozdobioną suto półszlachetnymi kamieniami. W równie pięknie haftowanej infule na głowie, z pastorałem w ręku, złotym krzyżem napierśnym i wielkim pierścieniem z ogromnym rubinem na wskazującym palcu, wyglądał bardzo dostojnie.
Skoro młodzi zbliżyli się do niego i przyklęknęli na stopniach ołtarza, oddał pastorał jednemu z asystujących mu diakonów i rozpoczął ceremoniał ślubny.
Halina i Jasiek, zapatrzeni w siebie, przysięgali miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz to, iż jedno drugiego nie opuści, aż ich śmierć rozłączy. Powtarzali w głos słowa roty za biskupem. A gdy ów, związał im dłonie stułą, poczuli się tak szczęśliwi, jak jeszcze nigdy dotąd. Halina zaś, prócz tego, poczuła się spokojna i ufna. Tak spokojna i tak ufna, jak wiele lat temu, kiedy zasypiała przytulona do ojcowskiej piersi, gdy w kominku płonął ogień, na ścianach chybotały roztańczone cienie, a za oknami szalała wichura, miotąc zimne strugi dżdżu.
Ale oto uroczystość się skończyła, biskup odchodził od ołtarza, mnisi o gładko wygolonych tonsurach jęli śpiewać jakąś pieśń łacińską. Otworzyła Halina wpół przymknięte powieki i podtrzymywana przez Jaśka podniosła się z klęczek. Spojrzała mu w oczy i nie mogąc się opanować, przywarła doń całym ciałem.
– Teraz-eś mój, mój, na zawsze – wyszeptała.
– Jako ty moja – odrzekł. – I nigdy się już nie rozstaniemy. Nigdy.
KSIĄŻKA JEST DOSTĘPNA W SPRZEDAŻY:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html
———–
Andrzej Sarwa