Historia jeżyn z Ochotnicy Dolnej. [I katastrofy “nauki” narzuconej]

Historia jeżyn z Ochotnicy Dolnej. [I katastrofy medycyny narzuconej]

Izabela Brodacka

To historia dość dawna lecz – zapewniam – autentyczna. Trzymiesięczna córeczka przyjaciół mego męża miała ciężką anemię. Nie działały żadne medyczne środki i sposoby. Lekarz prowadzący wziął ojca dziecka na stronę i powiedział, że trzeba spróbować podawania dziecku soku z jeżyn. Jeżyny – jak twierdził – mają własności krwiotwórcze. Dodał, że muszą to być jeżyny zebrane w górach, daleko od wszelkich szos i ulic czyli nie poddane działaniu spalin samochodowych. Jeżyny z miejskich działek – przestrzegał – mogą tylko zaszkodzić, bo gromadzą metale ciężkie. Jak się wyraził – mają w sobie pół tablicy Mendelejewa. Określił w jakich ilościach dodawać sok do pitej przez dziecko wody zastrzegając surowo, że znajomy musi podawać ten sok w tajemnicy i nigdy nie może ujawnić kto mu udzielił tej rady, gdyż radzący mógłby stracić prawo do wykonywania zawodu lekarza.

Znajomy przyszedł do nas z prośbą o pomoc. Nie znał takich miejsc gdzie mógłby zebrać bezpieczne jeżyny a wiedział, że my dobrze znamy liczne tereny górskie. Faktycznie w Ochotnicy Dolnej gdzie spędzaliśmy z dziećmi wakacje ogromne pola jeżyn były między innymi na szczycie Tworogów, pasma górek okalających Ochotnicę od lewej orograficznie rzecz biorąc strony, czyli po lewej stronie Ochotnickiego potoku. Była też stosowna do zbiorów pora, koniec września. Pojechałyśmy więc z koleżanką spędzającą ze mną zwykle wakacje w Ochotnicy dosłownie na jeden dzień w Gorce. Nie chciałyśmy brać znajomego, bo naszym zdaniem tylko by przeszkadzał. Koleżanka była to dawna alpinistka z niezwykłą kondycją, a poza tym ze zmysłem społecznym każącym jej angażować się w różne cudze problemy. Jak mówiły moje dzieci: „ Alinkę można wkręcić w każde ( przepraszam) gówno”.

Na Tworogach zebrałyśmy całe kubły dojrzałych pięknych jeżyn a potem Alina z naszą gospodynią z Kołodziei , panią Jordanową przez całą noc obsługiwały sokownik i pasteryzowały słoiki z sokiem. Ja też miałam pomagać ale – przyznam ze wstydem – zasnęłam na góralskiej ławie w kuchni a litościwe panie nie obudziły mnie. Wracałyśmy z Ochotnicy z wypełnionymi słoikami plecakami najpierw autobusem do Krakowa, a potem pociągiem do Warszawy. Alina niosła więcej bo nie tylko miała olbrzymią horolezkę z kominem ale również o wiele lepszą ode mnie kondycję.

Zapamiętałam z tej podróży przezabawny incydent. Na dworcu Centralnym w Warszawie pewien uprzejmy młody człowiek zapragnął zdjąć plecak Aliny z półki. „ Nie ruszaj”- wrzasnęła Alina lecz chłopak nie posłuchał i usiadł na ziemi przygnieciony ciężarem plecaka. „ Mówiłam ci żebyś nie ruszał” – powiedziała Alina, zarzuciła bez trudu plecak na ramię i ruszyła do wyjścia zostawiając na ziemi osłupiałego mężczyznę.

Znajomy umieścił sok w lodówce i zaczął podawać niemowlęciu według wskazówek lekarza. Najpierw pół łyżeczki do butelki z wodą, potem łyżeczkę, stopniowo zwiększając dawkę. Po miesiącu czy dwóch anemia ustąpiła, a nieświadomi niczego niewtajemniczeni lekarze byli zdumieni niespodziewaną gwałtowną poprawą. Dziewczynka piła ten sok przez dłuższy czas. Jak długo dokładnie nie pamiętam a nie chciałabym czegoś przekłamać.

Gdy słyszymy o medycynie ludowej wszyscy przypominają i cytują historię Rozalki z opowiadania Bolesława Prusa pod tytułem „Antek”, którą gdy zachorowała, za radą znachorki, wsadzono na kilka zdrowasiek do pieca. Nie neguję, że ludzie czasem padają ofiarą oszustów, którzy odradzają im leczenie oficjalnymi, uznanymi metodami i czerpią zyski ze sprzedawania – w przypadkach beznadziejnych – nadziei.

Tym razem porady udzielił doświadczony lekarz, przekonany o słuszności swoich słów lecz obawiający się reakcji środowiska lekarskiego na ujawnienie jego terapii. Epidemia covidu odsłoniła prawdziwe oblicze izb lekarskich które w kapturowych procesach odbierały lekarzom prawo wykonywania zawodu nie tylko za stosowanie nieuznawanych oficjalnie terapii ( na przykład za skuteczne leczenie amantadyną) lecz za wyrażanie jakichkolwiek wątpliwości wobec autentyczności pandemii, stosowanych środków zaradczych czy skuteczności szczepionek.

Dawno nie była w Polsce tak bardzo gwałcona wolność słowa i nigdy zaufanie do lekarzy nie uległo takiemu upadkowi. Dwieście tysięcy nadmiarowych zgonów to nie tylko wynik błędnej polityki zdrowotnej władzy w okresie pandemii lecz rezultat lekceważenia przez licznych lekarzy przysięgi Hipokratesa. Nie przyjmowano do szpitali nawet pacjentów w ciężkim stanie, nie wykonywano koniecznych operacji zasłaniając się koniecznością oczekiwania na wynik bezsensownych, nieskutecznych testów. Wiele znanych mi osób, którym zaproponowano telefoniczną wizytę u kardiologa czy ginekologa, zerwało wszelki kontakt z oficjalną medycyną i wypisało się z przychodni. Wiele z nich twierdzi że czują się lepiej. Choć rezygnacja z oficjalnej medycyny nie jest zapewne korzystna i bezpieczna trzeba przyznać, że telefoniczna wizyta u kardiologa to wręcz perwersja i nikt rozsądny nie może tego akceptować ani się na to godzić.

Zaufanie społeczne utraciły również środowiska naukowe. Podporządkowały się pokornie wszelkim głoszonym bez przeszkód idiotyzmom, wszelkim teoriom globalnego ocieplenia, czy idiotyzmom dotyczącym liczby płci. Brednie Miczurina czy Łysenki mogą się schować w porównaniu z bredniami głoszonymi przez współczesne środowiska naukowe.

Nic dziwnego, że prestiż nauki spadł tak gwałtownie, że jak potwierdzają badania socjologiczne młodzi ludzie przestali wiązać z nauką swoje marzenia i plany. Planują na ogół pracę w banku, w wielkiej korporacji lub założenie własnej firmy. Zarówno lekarze jak i naukowcy stracili społeczne zaufanie gdyż zdradzili etos swego zawodu. Nie należy się dziwić, że nastąpił renesans medycyny ludowej i ziołolecznictwa. Nie należy tego potępiać i się tego obawiać. Wręcz przeciwnie – powinniśmy zbierać stare sprawdzone recepty i przepisy. Współczesna medycyna sprowadza leczenie do medycznych procedur. W obawie o swój monopol nawet działanie soku z jeżyn potrafi zaliczyć do szkodliwych przesądów