I w tym momencie stał się cud! Epidemia konwulsji. CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (19)

I w tym momencie stał się cud! Epidemia konwulsji.

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (19)

Cmentarz Świętego Medarda

Ufność… wiara… wątpliwości…

Państwo Białeccy od dwóch lat spokojnie mieszkający w Paryżu w domu przy rue de la Tannerie, gdzie żyli dostatnio pod hrabiowskim nazwiskiem Bialecki d’Urgel y d’Osona, zasobni, otoczeni szacunkiem paryskiej elity, bywający na salonach, nie mieli na co narzekać poza jednym tylko – czas płynął, a oni nie mogli doczekać się potomstwa.

Pani Florine nie traciła jednak ufności ni wiary, poruczając Panu Bogu tę sprawę. Ona bardzo chciała urodzić Mikołajowi dziecko, Mikołaj zaś z jednej strony pragnął zostać ojcem, z drugiej jednakowoż, gdy na myśl przychodziła mu poprzednia rodzina, to drżał przejęty na poły lękiem, na poły grozą, obawiając się, by i tym razem nie dotknęło go podobne nieszczęście. A ustawicznie miał w pamięci słowa, jakie usłyszał od markiza Ballettiego, gdy ów odwiedził go w Sandomierzu niedługo przed tym strasznym nieszczęściem. I Ballettiego za zwiastuna owego nieszczęścia uznał jakoś tak instynktownie. No i to jego – bo któż by mógł być, jeśli nie on, to chyba sam diabeł tylko – pojawienie się w sypialni Florine, tam w Madrycie – wręcz go przeraziło… Co prawda akurat owo wyszło na dobre dla ich związku, ale… zawsze zostawała jakaś wątpliwość i obawa jakaś… Mikołaj, choć wyciągnięty z nędzy i rzucony na szerokie wody arystokratycznego świata przez tajemniczego markiza, nie wierzył, by ten zrobił dla niego to, co zrobił, kierując się współczuciem li tylko z czystego altruizmu, nie licząc na jakiś zysk. I to bynajmniej nie materialny, albowiem był majętniejszy od królów.

Zatem pan Mikołaj bał się, tym bardziej, iż teraz owa zagadkowa osoba od co najmniej 1722 roku mieszkała w Paryżu, bywając na arystokratycznych salonach. Tyle że tym razem używał nazwiska hrabiego Bellamarre de Aymar. I zdarzyło się nawet, że pewnego razu natknęli się na siebie w salonie hrabiny Françoise d’Adhémar de Lantagnac de Voisines1, lecz de Aymar udał, że nie zna Mikołaja.

Było to na rękę panu Białeckiemu, i to nawet bardzo. Toteż gdy jakoś tak pod koniec lata Bellamarre gdzieś na dobre przepadł, pan Białecki odetchnął z ulgą. Co prawda zdawał sobie sprawę, że owa persona bez wątpienia zajmuje się czarami i może mu szkodzić również na odległość, niemniej brak obawy, iż znów się gdzieś z nim spotka twarzą w twarz, przywrócił mu spokój.

Tymczasem Florine zaczynała popadać w melancholię. I z dnia na dzień było to coraz bardziej widoczne. A jedynym tego powodem było to, iż nie mogła zaciążyć…

* * *

– Nicolás…

Słucham.

Nicolás… chcę cię prosić…

– O co Florine? O co?

– Żebyśmy odwiedzili świątobliwego diakona… pamiętasz chyba, co ci radził?

– Owszem, pamiętam, żebym się ożenił, a wszystko w moim życiu obróci się ku dobremu.

– Ale przeze mnie nie do końca…

Mikołaj położył żonie palec na ustach.

– Ciii… cicho… mamy siebie… kochamy się… żyjemy dostatnio i spokojnie… czego nam więcej trzeba?

– Wiesz… dobrze wiesz… – rozszlochała się i skryła twarz w dłoniach. – Boże… Boże… przecież o tak niewiele Cię proszę…

Pan Białecki długo nie mógł uspokoić żony.

Świątobliwy diakon

François de Pâris poza tym, że był jeszcze bardziej wynędzniały, niż wówczas kiedy go Mikołaj widział ostatnim razem i że miał jeszcze mocniej wytartą i jeszcze gęściej pocerowaną sutannę, a befka pod szyją przybrała barwę popiołu, niewiele się zmienił.

Florine zbliżyła się doń pierwsza i usiłowała ucałować dłonie duchownego, ale ten je tak gwałtownie cofnął, że pani Białecka mocno się zachwiała, trafiając ustami w próżnię.

Monsieur le Diacre…

– Słucham cię, madame… – de Pâris wyblakłymi oczyma wpatrywał się w pełne bólu i łez oczy kobiety. Milczał czas jakiś, a potem odezwał się głośnym szeptem – wiem, co cię trapi… wiem…

– Błagam… uproś u Boga tę łaskę…

Czyś jest pewna, że mam się o to modlić? Czy to szczere pragnienie, czy może raczej pragnienie wynikające z egoizmu?

Nie wiedziała co odpowiedzieć.

– Bo nie zawsze to, co nam się wydaje czymś dobrym i pożądanym w oczach Bożych takie być musi…

Florine milczała.

Czy zatem podtrzymujesz, madame, tę swoją prośbę?

Tak, Monsieur le Diacre… tak – powiedziała ledwo słyszalnym szeptem…

– Cóż… – diakon podniósł się z zydla, zbliżył do pani Białeckiej, jedną dłoń położył na jej ramieniu, drugą zaś na brzuchu i wzniósłszy oczy ku górze, bezgłośnie poruszał wargami.

* * *

– Nicolás…

Słucham cię, kochana.

– Nicolás… chyba…

– Cóż takiego?

– Chyba będę matką…

Panu Białeckiemu świat zawirował przed oczami i mimo woli w ich kącikach pojawiły się łzy.

– Jesteś pewna, Florine? – zapytał, jednocześnie przygarniając do siebie i delikatnie całując w czoło.

– Tak… jestem…

* * *

François de Pâris siedział na swoim starym, wytartym sosnowym zydlu poznaczonym przez korniki. Spoglądał na Białeckich i uśmiechał się smutno.

Cieszę się waszym szczęściem… naprawdę… ale czy przyjmiecie wszystko z ręki Boga?

– Co to znaczy ‘wszystko’, Monsieur le Diacre?

– Cokolwiek postanowi… cokolwiek wam da… czegokolwiek wam nie da… łaska… to tylko Jego łaska… nic nadto… nasze pragnienia… grzeszne… nasze uczynki… grzeszne…

– Przerażasz nas – wyszeptał Mikołaj.

Oh, monsieur!nadzieja na łaskę… jeśli jest w nas żądza dobra nic nadto…

Białecki pozostawił diakonowi sutą ofiarę i podawszy żonie ramię, wyszli na cuchnącą i zaśmieconą ulicę. Liście na drzewie, którego gałęzie przewieszały się przez mur ogrodu przylegającego do kamienicy, w której mieszkał świątobliwy duchowny, poczynały nabierać złotoszkarłatnych barw jesieni. Popołudniowe słońce, które już dawno minęło zenit, przeświecało przez nie ostrymi promieniami, niecąc na trotuarze niepokojące, rozedrgane błyski i lśnienia…

Szli powoli, zadumani, zasłuchani wciąż w słowa, które, choć naprawdę dawno już przebrzmiały, to w ich uszach nadal dźwięczały mocno… nadzieja na łaskę… nic nadto…

Dobra żądza…

Mikołaj śnił, ale zdawało mu się, że jednak nie śpi… Dziwne obrazy jawiły się wDobra żądza… majaku: Oto jakiś mnich w pąsowokrwistym habicie stąpał cichuśko, w milczeniu, w ogóle nie zwracając uwagi ni na Mikołaja, ni na jego towarzyszy. Bo najpierw zdawało mu się, że jest sam, ale potem spostrzegł także innych mężczyzn obok siebie. Mnich nie zechciał odpowiedzi na kilka pytań, jakie mu usiłowali zadać. Jednakowoż od tej chwili dyskretnie zerkał na podążających za nim, czy go aby nie mają zamiaru porzucić. Wszyscy wszelako szli wytrwale… chociaż nie wiedzieli dokąd…

I naraz Mikołaj spostrzegł, że mnich podąża prosto ku bocznym, północnym, drzwiom, wiodącym do wnętrza jakiegoś kościoła. Nacisnął klamkę, a one otworzyły się bezszelestnie. Widać było, iż ktoś dbał o to, by zawiasy zawsze były dobrze naoliwione i – broń Boże – nie skrzypiały.

Weszli do środka. W chramie, którego mury i powietrze przesycone były wonią przywiędłych kwiatów i balsamicznosłodkawych kadzideł z lekko cierpkawą żywiczną nutą olibanum, panował już mrok. Mnich szedł jednak pewnie, a Mikołaj trop w trop za nim, aż dotarli do prezbiterium, w którego ścianie, w pobliżu ołtarza, gdzie przed Sanctissimum pełgał pomarańczowo płomyk wiecznej lampki, pokazały się drzwi prowadzące do zakrystii, równie licho oświetlonej, niemniej oświetlonej, co mocno zdumiało Mikołaja, bo nie widział takiej potrzeby, skoro żadne już nabożeństwo nie miało się odbyć tego wieczora w owej świątyni. Ale czy by marnowano oliwę po próżnicy? Raczej nie…

Weszli teraz do zakrystii, przemierzyli na skos jej budzące przygnębienie wnętrze i na koniec stanęli przed solidnym murem wzniesionym z żółtawego, ciosanego kamienia, niepobielonym, nieotynkowanym, całkiem surowym i chropawym. Teraz mnich, zwracając się do Białeckiego i jego towarzyszy, rzekł:

Odwróćcie się i nie patrzcie.

A gdy oni to uczynili, pomajstrował coś przy jednym z wielu nierównych głazów i ściana ze skrzypieniem się rozwarła, ukazując czarną czeluść prowadzącą schodami gdzieś w głąb, poniżej kościelnej posadzki.

Mnich pomacał jedną ze ścian i zdjął z niezbyt szerokiego gzymsu pochodnie, które jakby czekały na odwiedzających owo miejsce. Zapalił je od kaganka, jedną zachował, pozostałe zaś wręczył Mikołajowi i jego towarzyszom, a następnie, ostrożnie stawiając stopy, aby nie spaść z dość stromych, lekko oślizgłych i nieco koślawych kamiennych schodów o nierównych stopniach, począł zmierzać w dół.

Mikołaj, nie wiedzieć czemu, jął drżeć cały i spoglądać za siebie, pragnąc zawrócić. Niestety drzwi wchodowe do podziemia ujrzał zamknięte na głucho, a na domiar złego tuż za nim szli inni, których żadną miarą na tych stromych i wąziuchnych stopniach nie dałoby się ominąć. Westchnąwszy tedy głęboko, widząc, iż nie ma innego wyjścia, schodził niżej.

Jeszcze kilka kroków i znaleźli się jakby w przedsionku większego pomieszczenia. Tutaj mnich zzuł sandały i rozdział się do gołego, na co ze zdumieniem i przerażeniem zarazem, patrzyli Mikołaj i jego towarzysze. Z jednego z licznych haków nierówno wbitych w wapienne spoiny między kamieniami muru zdjął czarnej barwy cucullę2 z doszytym do niej szpiczastym, również czarnym, kapturem i nałożył ją na swoje nagie ciało.

Przebierając się, dawał znaki, by przybyli wraz z nim poszli w jego ślady. Rychło więc wszyscy, przeodziani, przestąpili próg przedsionka i znaleźli się w głównym pomieszczeniu – w jakiejś jaskini. Oświetlona była suto, w kilku bowiem metalowych naczyniach w kształcie czaszek trupich płonął ogień, a każdy był innej barwy: delikatnie błękitny, jaskrawożółty, czerwony, fioletowy, różowy, zielony… Ledwo wyczuwalny przeciąg sprawiał, że pląsały one w jakimś magicznym tańcu, budząc przy tym tajemnicze cienie, które pełgały po posadzce, sprzętach i ścianach.

I oto naraz Mikołajowi się zdało, iż… usnął… we śnie, a skądś z niezgłębionej pustki do jego uszu dobiegł dudniący, ale i zarazem lekko stłumiony głos, mówiący po hiszpańsku:

Wyjawię ci tajemnicę, światłość wiedzy przekażę. Tylko milcz… tylko milcz… To nie dla głupców wiedza… nie dla profanów… Z Boga Nieznanego i Nienazwanego emanują eony, a pierwszy z nich to Barbelo… z niego kolejne eony… męskie i żeńskie atrybuty Nieznanego spojone z nim… tworzące Pleromę… ten duchowy wszechświat…

Barbelo… zasada… esencja pasywnej kobiecości, lecz zarazem Matka-Ojciec, myśl pierwsza i obraz jej zarazem… i łono wszystkiego… tak, Matka-Ojciec… androgyne… rzeczywista i pozorna… i człowiek pierwszy i Święty Duch i trzykroć mężczyzna i trzykroć potężny, i wieczny eon wśród niewidzialnych, i pierwszy, który wyjdzie… i moc pierwsza… i chwała objawienia… współdziałająca z Nienazwanym w aktach kreacji w boskiej sferze… i ów eon Sofia zaburzający Pleromę… naśladujący ją w stwarzaniu Archonci, Demiurgowie nieudolni… i Adam Kadmon o człowieczych kształtach to Boskie światło bez formy nijakiej… a zarazem forma czystaw naturze twojej yechidah3najwyższy aspekt ludzkiej duszy w duszy zbiorowej esencji… iskra Bożego światła w twoim wnętrzu… wola Boska i projekt przyszłego stworzenia… czerpiesz z Nienazwanego i z Obcego pochodzisz… z rasy obcej z Barbelo… jesteś jednością do Jedności przynależącą i czerpiesz z jej cienia… a przegnano Adama i Ewę z rajskiego ogrodu Archontów, po to, by uwolnić parę ową od nich… a Wąż edeński sprawił, iż pożywając owoc wiedzy, poczęli się nareszcie oswobadzać z opresyjnej mocy onych okrutników… w tym pierwszym akcie ludzkiego zbawienia… przez wiedzę, a nie ignorancję, przez Światłość, a nie Mrok… choć Światłość może być smolista, a Mrok lśniący blaskiem… niekiedy…”

Głos umilkł, a Mikołajowi się zdało, iż zapada się w jakąś ognistą przepaść, jęzory ognia lizały jego ciało, a światłość rozjarzona niczym tysiąc słońc co jednocześnie wybuchły na niebie w potwornej eksplozji, oślepiła go. I nic już nie mógł dojrzeć, i zatracił formę i umysłem był tylko, który śmiech szyderczy zalał niczym wody krwawego Potopu

Któż to się śmiał? To śmiał się Jezus… śmiał się z jego ignorancji…

Och! Wyznajesz doktrynę Umarłego? Żałosny głupcze! Jesteś pośmiewiskiem dla Oświeconych. Wiedz, że jam znalazł cielesne mieszkanie i wyrzuciłem zeń tego, który był w nim pierwej, i wszedłem… a wy sądzicie, że to było moje ciało… żałośni głupcy! W swojej ślepocie Cyrenajczyka cierniem żeście ukoronowali, przybiliście go do Krzyża, napoiliście żółcią i octem, a jam stał z boku, szydząc z waszej naiwności… z waszej ignorancji… nim się oddaliłem”4.

Ale ten Jezus… a może niby-Jezus?… miał jakiś dziwnie znajomy głos… głos hrabiego Bellamarre…

I naraz Mikołaj znalazł się na łące całej porosłej czarnymi kwiatami wyrastającymi spośród ognistokrwistych traw… a gdzieś w oddali zamajaczyła mu znajoma sylwetka markiza Balletti, hrabiego Montferrat, hrabiego Bellamarre de Aymar, de Saint-Germain… Ruszył w tę stronę, a czarne kwiaty kruszyły mu się pod stopami z cichym chrzęstem, rozsypując się w pył barwy popiołu, bo były martwe… ale on szedł, uparcie i wytrwale aż dotarł do czeluści i zajrzał w jej głąb, ale nie było widać dna i skoczył, rozumiejąc, iż to otchłań wiedzy, a im szybciej spadał, im prędszy był pęd, im bardziej się zagłębiał w otchłań ową, to pogrążał się we wciąż mocniejsze i niezwyczajne, bo czarne, światło palące jednakowoż bardziej niż żelazo rozżarzone do białości, którym cechuje się bydło… i nareszcie pojął… zrozumiał… że niczego pojąć, ni zrozumieć nie może… nie może… nie może… nie może… nie może… odbijało się echem w jego umyśle… jak to bydło obalane na ziemię i wyrywające się z rąk tego, który mu cechą bok znacząc, ów bok przypala…

Zerwał się z posłania, krzycząc i drżał na całym ciele jakby w gorączce, jakby w delirium.

Boże, Boże jaki straszliwy koszmar…

– Już dobrze, już dobrze. Jestem przy tobie.

Przywarł, nadal się trzęsąc, do Florine, a ona objąwszy go ramionami, kołysała niczym małe dziecko.

* * *

Czcigodny diakon François de Pâris spokojnie wysłuchał, co wciąż przestraszony Mikołaj chciał mu opowiedzieć… cały ów demoniczny sen. Potem pomilczał czas jakiś, aż na koniec nie spoglądając nawet na Białeckiego, ale skrywszy twarz w dłoniach, mówił monotonnie:

Wiedz, monsieur, iż popełniając grzech pierworodny, człowiek stracił wolną wolę. Jej miejsce zajęły dwie żądze: dobra – niebieska i zła – ziemska. Każdy czyn, tak dobry, jak i zły, jest uzależniony od tego, która z żądz jest w danej chwili silniejsza. Człowieka wspomaga Łaska Boża, której przeciwstawić się nie jest w stanie. Każdy więc czyn ludzki spełniany jest pod przymusem zewnętrznym. Łaska Boża bywa jednakowoż silniejsza lub słabsza od żądzy zła. Z tego wszystkiego wynika zatem, że Bóg, żądając spełnienia, o własnych siłach, przykazań, żąda rzeczy dla człowieka niemożliwej. A która z żądz jest teraz w tobie silniejsza?

– Żądza dobra…

– Tedy nie lękaj się… i odejdź w pokoju…

* * *

Florine obudził nieznośny ból brzucha, którym jednocześnie targały skurcze. Usiadła na posłaniu, odgarnęła przykrycie i ujrzała krew wypływająca spomiędzy jej nóg… Zaczęła krzyczeć, strasznie, wyć niczym okrutnie dręczone zwierzę…

* * *

– To była dziewczynka. To byłaby dziewczynka – poprawił się Mikołaj, patrząc błagalnie w oczy diakona. Jeszcze się ruszała… zanim jęła tężeć, ochrzciłem ją, abbé… a potem… potem zapragnąłem umrzeć wraz z nią…

Która z żądz jest teraz w tobie silniejsza?

Diakon oddychał ciężko, z mozołem.

– Wybacz – wyszeptał i nie odezwał się już więcej.

* * *

„Co mam mu wybaczyć?” – myślał Mikołaj, to, że opadł z sił, czy to, że jego modlitwy okazały się nieskuteczne?”

Zimowe niebo miało ołowianą barwę, groźnie wisiało nad światem.

Drzewo, którego gałęzie przewieszały się przez mur ogrodu przylegającego do kamienicy, w której mieszkał świątobliwy duchowny, nagie i czarne wyciągały się ku niemu niczym szpony jakiejś potężnej drapieżnej istoty…

* * *

– Nicolás…

Słucham cię, kochana.

– Nicolás… chyba…

– Cóż takiego?

– Chyba będę matką…

Panu Białeckiemu świat zawirował przed oczami i mimo woli w ich kącikach pojawiły się łzy.

– Jesteś pewna, Florine? – zapytał, jednocześnie przygarniając do siebie i delikatnie całując w czoło.

– Tak… jestem…

Która z żądz?…

Noc z 30 kwietnia na 1 maja 1727 roku była tak widna niczym dzień, a niebo pogodne, bez jednej nawet chmurki. Księżyc lśnił srebrzystym blaskiem, a gwiazdy błyszczały na aksamitnym granatowym baldachimie nieba niczym cekiny naszyte na suknie hiszpańskich tancerek.

Jakiś nocny ptak wydał z siebie przenikliwy głos, jakiś pies zaszczekał, jakiś spóźniony przechodzień swoimi krokami budził echo, a leciuchny wietrzyk szemrał śród listowia drzew rosnących za oknem.

Florine obudził nieznośny ból brzucha, którym jednocześnie targały skurcze. Usiadła na posłaniu, odgarnęła przykrycie i ujrzała krew wypływająca spomiędzy jej nóg… Zaczęła krzyczeć, strasznie, wyć niczym okrutnie dręczone zwierzę… to była dziewczynka… to byłaby dziewczynka…

Mikołaj zmartwiały stał nad posłaniem żony, a w głowie kołatała mu nieznośnie tylko ta jedna, jedyna myśl: Która z żądz jest teraz we mnie silniejsza? No która?…”

Nie umiał sobie na to odpowiedzieć, lecz już nie chciał odwiedzać diakona…

Ku wieczności…

François de Pâris słabł. Słabł z dnia na dzień. Jego udręczone ciało, wycieńczone postami i obolałe od biczowań i innych praktyk pokutnych powoli poczynało odmawiać posłuszeństwa. W trzy dni po Wielkanocy, 16 kwietnia 1727 roku, po raz pierwszy w życiu, ogarnięty gorączką, przyznał się księdzu z kościoła Świętego Medarda, który przyszedł go odwiedzić, iż czuje się bardzo słaby.
Nazajutrz zaś tak opadł z sił, iż nie był w stanie, mimo licznych prób i podejmowanych wysiłków, podźwignąć się i wstać.
Wieść o tym rozniosła się szeroko. Poczęły go nawiedzać liczne osoby.
Diakon wymagał odtąd stałej opieki. Przymuszono go, mimo protestów i wbrew woli, aby przywdział bieliznę, przy okazji zauważając, że na nodze uformował mu się potężny i bolesny guz, do czego się sam z siebie nie przyznawał, chociaż pojawił się on dobry miesiąc wcześniej. Wreszcie na sienniku wymoszczonym słomą, nie zaś na gołych deskach, rozścielono prześcieradło, na którym ułożono diakona. Był to tak wielki luksus, iż chory cierpiał z jego powodu ogromne wyrzuty sumienia, lecz nic już nie mógł na to poradzić. Już nie był panem samego siebie i ktoś inny podejmował za niego decyzje.
30 kwietnia zaopatrzono go na finalną już podróż, udzielając Ostatniego Namaszczenia i posilając Wiatykiem. Po tym poczuł na tyle lepiej, iż był w stanie sporządzić testament, w którym raz jeszcze publicznie wyznał jansenizm oraz wydał dyspozycję, by pochowano go jako żebraka na cmentarzu obok kościoła Świętego Medarda5.
Zaczęła się agonia...

* * *

Ranek 1 maja 1727 roku ciepły był i pogodny. Drzewo, którego gałęzie przewieszały się przez mur ogrodu przylegającego do kamienicy, w której mieszkał świątobliwy diakon, obsypane były kwieciem rozsiewającym wokół subtelną woń – słodkawą z leciuchną nutą goryczy

François de Pâris umierał spokojny, aż do ostatniego tchnienia pocieszając i budując swym przykładem obecnych w izbie, którzy przybyli, iżby mu asystować w przejściu na drugą stronę żywota. Jego krótkie, bo zaledwie trzydziestosześcioletnie życie dobiegało kresu.

Wreszcie zgasł, niczym świeca, która się wypaliła do końca. Zgasł… in odore sanctitatis… w zapachu świętości…

I ledwie tylko diakon wydał ostatnie tchnienie jego umęczona, szarożółta, poorana zmarszczkami, oszpecona bliznami po ospie twarz w jednej chwili, na oczach licznych świadków się odmieniła! Ze szpetnej przeistoczyła się w pełną spokoju, pełną powagi i olśniewająco piękną!

Cud, cud! Inaczej tego nie umiano odczytać.

Gdy wieść o jego zgonie rozeszła się po Paryżu to nie tylko z sąsiedztwa, lecz z całego miasta, z najodleglejszych nawet dzielnic, ściągały całe tłumy, aby oddać hołd doczesnym szczątkom świątobliwego męża. I ludziom się zdawało, iż nie spoglądają na trupa, ale na żyjącą osobę!

W powszechnym mniemaniu Pan Bóg w ten sposób chciał pokazać, że François de Pâris już się przechadza po niebiańskich łąkach i grzeje w promieniach Bożej chwały.

Rzucono się, by całować jego dłonie i stopy, ale to ludziom nie wystarczyło. Oto przed nimi spał snem śmierci łaskawej święty, prawdziwy święty. Każdy chciał zdobyć jakąś jego cząstkę, więc obcinano mu paznokcie, włosy, a prześcieradło i siennik, na których spoczywał, jego potem śmiertelnym przesiąknięte, rozdarto na strzępy, a kiedy z trudem, albowiem tłum nie chciał do tego dopuścić, ciało diakona nareszcie włożono do trumny i wieko przybito gwoździami, nawet i tę nędzną szafę, na której sypiał, połupano na drzazgi, a każdą z nich traktowano niczym skarb przeogromny, niezwykłą i cenną relikwię. Tak samo koszulę, sprzęty i cokolwiek w izbie się znajdowało, w ten sam sposób potraktowano.

I wówczas stało się coś niebywałego! Zaczęły dziać się cuda! I to już w dniu pogrzebu diakona, zanim jeszcze złożono go do trumny.

Oto niemłoda już niewiasta, wdowa imieniem Madeleine Beigney, ubożuchna przędzarka wełny, która z powodu paraliżu, jaki dotknął jej ręki, którą nosiła na temblaku i przez to z trudem zdobywała środki do życia, obserwując ów niesłychany wybuch żalu pomieszanego z pobożnością, a i chyba wręcz nawet ze szczyptą fanatycznego obłędu, nie wątpiąc w powszechne przekonanie, iż zmarły diakon jest świętym, gdy zobaczyła, że wnoszą trumnę, iżby go w niej złożyć, na kolanach zbliżyła się do posłania nieboszczyka.

Myślała sobie, że może teraz, za jego pośrednictwem, Pan Bóg wysłucha jej błagań, na które do tej pory był głuchy… uklękła i pełna ufności, uniosła nieco prześcieradło, które okrywało zmarłego, i z wielką czcią ucałowała jego bose, sine i poranione stopy.

I pozostała na kolanach, a gdy ludzie z parafii Saint-Médard, czyli Świętego Medarda, włożyli do trumny zwłoki de Pârisa, szepnęła, obracając głowę w jego stronę: „O, błogosławiony, módl się do Pana, aby mnie uzdrowił, jeśli taka jest Jego wola, i gorąco ufam, że zostaniesz wysłuchany”. Słowa te wypowiedziała o godzinie ósmej rano, jak już powiedziano, w dniu pogrzebu6.

I w tym momencie stał się cud! Podnosząc się z kolan, została w jednej chwili, w mgnieniu oka całkowicie uzdrowiona! Ramieniu wróciła sprawność. Mogła znów w pełni wydajnie pracować i zarabiać pracą na życie! Ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się ze szczęścia.

Świadkowie owego zdarzenia w pierwszej chwili zdrętwiali ze zdumienia połączonego z nabożnym lękiem, po chwili wszakże ze zdwojoną energią rzucili się, by pozyskiwać coś, co by było relikwią związaną ze zmarłym. No bo czyż nie było to pewnym znakiem świętości, że cud ów dokonał się jeszcze przed pogrzebem?

A kiedy nie było już niczego co można by zabrać z tej ubożuchnej izdebki, pocierano kawałkami tkaniny o trumnę samą, iżby choć tyle zachować na pamiątkę po tym niezwykłym pokutniku i by też w ten sposób oddać hołd przyjacielowi biednych i obrońcy prawdziwej wiary, wiary nie skażonej, czystej, miłej Bogu… Tak przynajmniej sądzono…

* * *

3 maja. Pogrzeb. Tłumy. Nieprzebrane. Sam Louis Antoine kardynał de Noailles7 przybył wraz ze świtą. Żałobnicy nie pomieścili się w niezbyt dużym kościele Świętego Medarda, zapełniając cały plac wokół świątyni. A potem celebrans powiódł kondukt na cmentarz. A potem, gdy już miano spuścić trumnę w głąb mogilnego dołu, ci, którym nie było dane pomodlić się przy zwłokach de Pârisa i nie zdobyli żadnej po nim pamiątki, teraz rzucali się na trumnę, starając się odłupać od niej choćby drzazgę, a kiedy wreszcie grabarze na tyle opanowali całe owo zamieszanie, iż w końcu usypali mogiłę nad zmarłym, to pazurami rwali i tę ziemię, traktując ją niczym cenny obiekt kultu.

Na pogrzebie nie stało tylko dwojga ludzi, którzy za życia diakona prosili go o pomoc, o modlitewne wstawiennictwo w ich intencji… Mikołaj zapiekł się w żalu pomieszanym ze złością, bo poczuł się oszukany, a Florine była zbyt słaba po drugim już poronieniu, iżby mieć siłę wziąć udział w tej ostatniej posłudze względem diakona…

Cmentarz Świętego Medarda

Pogrzeb de Pârisa nie zakończył sprawy, choć na zdrowy rozum tak powinno się było stać, bo teraz Cimetière de Saint MédardCmentarz Świętego Medarda od dnia owego pogrzebu stał się sławny. I to nie tylko w Paryżu! Albowiem zdarzały się na nim niekwestionowane cuda, mające niezliczoną rzeszę świadków.

Do grobu diakona, przez ludność Paryża i duchownych jansenistycznych, okrzykniętego świętym, ściągały nieprzebrane tłumy. I działy się cuda tak liczne i tak spektakularne, iż kardynał de Noailles zdecydował się nawet na otwarcie procesu beatyfikacyjnego de Pârisa.

Ludzie odzyskiwali wzrok, słuch, zdrowe zmysły, opuszczał ich paraliż, rozpuszczały się guzy piersi, wysychały wrzody, goiły się ropnie… A równolegle do tego rosło chorobliwe już wręcz podniecenie – histeria nieomal – umiejętnie i sprytnie podsycana przez nadzwyczaj czynnych jansenistycznych księży, mnichów i mniszki

Wieść o tym, co się dzieje na Cmentarzu Świętego Medarda, przekroczyła granice Francji!

Spektakularnego cudu doznał między innymi młody hiszpański szlachcic Don Alphonso de Palacios, który tracił oko. Było ono tak straszliwie zniszczone chorobą, której ówcześni okuliści nie potrafili ani rozpoznać, ani tym bardziej wyleczyć, iż uznał, że ostatnim ratunkiem będzie pielgrzymka do grobu tego jansenistycznego świętego.

Gdy tam się zjawił 25 czerwca 1731 roku, oko wyglądało okropnie, było tak przekrwione i osłabione, iż najmniejsze światło, jakie doń docierało, sprawiało choremu nieznośny ból.

Don Alfonso położył się na grobie, jednakże oczekiwany natychmiastowy cud nie nastąpił. Kiedy nadszedł wieczór, zalecono mu, iżby do chorego oka przyłożył sobie kawałek śmiertelnej koszuli de Pârisa, co też i uczynił. Ból się początkowo nasilił, ale po jakimś czasie doznał znacznej ulgi, więc owo płótno-relikwię przykładał odtąd każdego dnia, aż wreszcie… 1 lipca około godziny trzeciej nad ranem poczuł, iż choroba ustąpiła! A gdy się rozwidniło na dobre, upewnił się o tym, z radością stwierdzając, że widzi, a wszelkie dolegliwości całkowicie znikły!

Byli świadkowie, były opinie i zeznania lekarskie. Na nic – jezuici podważali cudowność przypadku, lecz cierpiący, nieszczęśliwi, biedni nie dbali o to, co mówią jezuici… którzy budzili coraz większą niechęć prostego ludu, ale też i burżuazji.

Nieustanne pielgrzymki chorych przybywały do grobu zmarłego diakona, ocierały się o niego, kładły na nim, zbierały ziemię, którą traktowano niczym relikwię, a jednocześnie też jako lek na wszelkie dolegliwości tak fizyczne, jak i duchowe. Było to wszystko zjawiskiem niezwyczajnym, tak niezwyczajnym, iż władze kościelne poczęły mu się baczniej i coraz krytyczniej, a można by rzec nawet, iż również z rosnącą obawą, przyglądać. Tym bardziej że jezuici ciągle i ciągle na przekór jansenistom uparcie dowodzili, iż nie są to bynajmniej prawdziwe cuda, ale omamienie diabelskie, sam zaś de Pâris nie jest prawdziwym, lecz fałszywym świętym, powolutku podkopując tę bezkrytyczną wiarę, to bezkrytyczne przekonanie

Póki jednakowoż działy się cuda „zwyczajne”, nie podejmowano jakichś radykalnych środków. Z trudem, bo z trudem, ale jednak tolerowano to, co się działo, ponieważ tak hierarchia duchowna, jak i władze świeckie miały nadzieję, że z czasem wszystko wygaśnie samo – z braku świeżego paliwa, że spowszednieje, zblaknie i obumrze. I chyba ku temu zmierzało.

Jednakowoż nagle pojawiło się paliwo nowe. I to tak znakomite, a jednocześnie i niebywałe, iż znowu buchnął płomień fanatycznego kultu i to tak ogromny, że nie widziano sposobu, jakby go chociaż przygasić.

Oto bowiem w czerwcu 1731 roku jakiś niezapamiętany z nazwiska mężczyzna, którego nogi były powykrzywiane zapewne na skutek reumatyzmu, zległszy na grobie świętego, zaczął po jakimś czasie dziwnie drżeć i skręcać się, wić niczym robak i wydawać nieartykułowane dźwięki. Zadziwieni i zaskoczeni zebrani tam ludzie przyglądali się owemu zjawisku w milczeniu. Ale gdy po kilku minutach, kiedy kaleka wstał, krzycząc, iż całkowicie ozdrowiał, rozwrzeszczany tłum nieomal oszalał, bo widział cud jakby „nowej jakości”, „innego wymiaru”, „innego rodzaju”, dokonany na ich oczach w całkiem różnej formie niż dotychczas, nie w cichości i spokoju, ale w drgawkach, którym wtórowały porykiwanie i skowyt.

A potem kolejni i kolejni przybywający do grobu w nadziei uzdrowienia ciała, w nadziei uzdrowienia duszy doświadczali coraz to silniejszych i coraz to dziwniejszych konwulsji…

Najbardziej spektakularny, jako jeden z pierwszych, był przypadek abbé de Bescherand, który doświadczał tak straszliwych drgawek, że aż wyrzucały go one z wielką siłą w powietrze, a z jego koszmarnie wykrzywionych ust godzinami wydobywał się nieprzyjemny głos, krzyk, bardziej może przypominający ryczenie, niż dźwięki, jakie wydaje ludzka istota.

Lecz co ciekawe z czasem konwulsje owe jęły dotykać nie tylko tych, którzy tam przychodzili, by doznać oswobodzenia z chorób i utrapień, ale i zwykłych gapiów, ciekawskich, chcących jedynie popatrzeć na ów dziwny spektakl!

I w miarę upływu czasu epidemia konwulsji coraz bardziej się rozprzestrzeniała.

Do nadzwyczajnych zjawisk dochodziło już nie tylko w zetknięciu z grobem diakona, ale najpierw na terenie całego cmentarza, a później i na zewnątrz, na przylegających doń ulicach.

I nie były to już wyłącznie drgawki, konwulsje, ryki, lecz coś, co można zakwalifikować do ostrej patologii przedziwnie zapewne splecionej, z przynoszącym niektórym zadowolenie płciowe, z masochizmem.

Byli tacy, którzy odbijając się od ziemi, rzucali się później na nią w taki sposób, by z całej mocy wal o nią głową. I nigdy się przy tym nie ranili!

Byli też i tacy, którzy połykali płonące węgle, albo kamienie wielkie niczym pięść, których normalnie żadną miarą nie dałoby się przełknąć, bo gardło jest na to zbyt wąskie!

Byli i tacy, których przez dobre dwa kwadranse maltretowało bez litości nawet i dziecięciu krzepkich mężczyzn, bez najmniejszej szkody dla maltretowanych! A wszystko to dotyczyło – bez wyjątku – tak niewiast, jak i mężczyzn.

Ale byli i tacy, którzy podczas konwulsji ujawniali sekrety cudzych serc i sumień, przepowiadali przyszłość, przemawiali po hebrajsku, grecku, po łacinie, w językach, których nie tylko nigdy się nie uczyli, ale nawet nie słyszeli! Prymitywni zaś analfabeci wygłaszali głębokie i poruszające kazania8

I tak to się toczyło…

Epidemia konwulsji

Louis Basile Carré de Montgeron9, naoczny i wiarygodny świadek dostarczył opisów licznych i bardzo spektakularnych cudów, jakie się dokonały podczas drgawek i paroksyzmów nadzwyczajnych, za przyczyną – wedle powszechnego mniemania – de Pârisa.
Oto na przykład, jak podaje kronikarz, niejaka Jeanne Thénard, lat trzydzieści licząca, w roku 1731, w sam dzień Wszystkich Świętych legła na grobie diakona, gdzie natychmiast ogarnęły ją gwałtowne konwulsje, które podnosiły jej ciało w powietrze z taką siłą, iż musiało ją przytrzymywać kilka osób!
Inna z niewiast, niejaka Marie-Jeanne Fourcroy chciała się pomodlić przy grobie diakona, o uleczenie jej z anakylozy, to jest zesztywnienia stawów, a choroba była u niej tak zaawansowana, iż prawdopodobnie doszło już do zrośnięcia się stawów, ale widząc co się tam dzieje, wystraszona uciekła.
Wahała się długo, a nawet bardzo długo. Czując jednak jakiś dziwny wewnętrzny przymus zwrócenia się z prośbą do świętego o ratunek, 21 marca 1732 roku nie poszła na cmentarz, bo wejść tam nie mogła, ale zmusiła się do wypicia wina, do którego wrzucono grudkę ziemi z jego grobu i natychmiast ogarnęły ją konwulsje. Gdy odzyskała zmysły, poczuła wewnętrzny spokój, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczyła, a który trudno było jej opisać, a choroba ustąpiła! I tak samo wspaniale się czuła po każdym następnym doświadczaniu konwulsji, w których, jak nietrudno się domyślić, wręcz się rozsmakowała. A ziemi z grobu diakona w stolicy Francji nie brakowało!
Takie przykłady można by mnożyć i mnożyć, bo bardzo wiele z nich szczegółowo opisano i nader rzetelnie udokumentowano, wydaje się jednak, że tych już aż nadto wystarczy.
Ponieważ owa epidemia, bo trudno znaleźć na to, co się działo trafniejsze słowo, rozrastała się tak, że w końcu objęła cały Paryż, zarówno świeckich, jak i duchownych, prostaczków i szlachtę poczęła budzić coraz większe zaniepokojenie władz kościelnych i świeckich. To, co się działo burzyło ład społeczny, a owo stawało się już niebezpieczne.
Tym bardziej, iż pojawiło się coś jeszcze, na początku epidemii owej nieznanego – oto pośród wrzasków i drgawek często dało się słyszeć straszne bluźnierstwa i zauważyć grubą rozpustę, czego przecie w takim miejscu być nie powinno.
I z wypiekami na twarzach opowiadano sobie nieskromne historie, jak to dojrzali mężczyźni nieomal publicznie współżyją z nieletnimi dziewczętami i mówiono coraz głośniej i coraz bardziej otwarcie, iż niektórym z konwulsjonistów o nic innego nie chodziło jak tylko o zaspokojenie swoich lubieżnych chuci. A tłumy, jakie się tam codziennie zbierały, obfitowały w piękniutkie dziewczęta i chłopców chętnych do udziału w owych wątpliwych widowiskach wespół z amatorami perwersyjnych doznań i zwykłymi wariatami10.
I wreszcie król postanowił zainterweniować.

* * *

W dniu 27 stycznia 1732 o godzinie czwartej nad ranem, gdy jeszcze mrok spowijał Paryż, przed bramę Cmentarza Świętego Medarda zajechała konno grupa uzbrojonych żołnierzy. Kiedy późnym rankiem, gdy już się rozwidniło, przybyli pierwsi tego dnia ludzie złaknieni doznania konwulsji, zastali bramę cmentarną zamkniętą na głucho i na dodatek groźne, uzbrojone po zęby, straże przed nią…
Wściekłość ogarnęła tłum, lecz nie było szans na to, żeby dostać się do środka, by dotrzeć do grobu świętego.
I chyba jeszcze tego samego dnia na ogrodzeniu cmentarnym ktoś przybił kartkę, na której wielkimi literami wypisał taki oto dwuwiersz:

De par le Roi, défense à Dieu
De faire miracle en ce lieu!

Z rozkazu króla, wzbroniono by Bóg
Tutaj, w tym miejscu, mógł uczynić cud!

Lecz nie był to bynajmniej koniec owej niesamowitej historii…

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Urodzona około roku 1700, data śmierci nieznana.

2Długa do ziemi zwierzchnia szata mnichów z niektórych zakonów z niezwykle szerokimi rękawami, czasem posiadająca kaptur, a czasem nie.

3W kabalistyce najwyższy lub najgłębszy z pięciu poziomów duszy.

4Pogląd gnostycki, który dziś obecny jest również między innymi w Islamie.

5Adrien Borel, Les convulsionnaires…, p. 8.

6P.–F. Mathieu, Histoire des miraculés et des convulsionnaires de Saint-Médard, Paris 1864, pp. 117-119.

71651-1729 – arcybiskup Paryża.

8P.–F. Mathieu,Histoire des miraculés…, pp. 241-242; La vérité des miracles opérés par l’intercession de monsieur de Paris et autres appelans démontrée contre M. L’archevèque de Sens par Louis Basile Carré de Montgeron, tome premier 1737 & tome second 1741.

91686-1754 – początkowo libertyn i niewierzący, który z czystej ciekawości udał się na Cmentarz Świętego Medarda, gdzie doznał nagłego nawrócenia. Po tym doświadczeniu stał się żarliwym jansenistą, autorem dzieł apologetycznych dotyczących konwulsjonizmu, za co był więziony przez 17 lat, aż do samej śmierci.

10Adrien Borel, Les convulsionnaires…, pp. 13-15.