Jak los może tak zmieniać ludzkie życie. Los? Przypadek? A może Bóg? – A może Szatan?… Cmentarz św. Medarda [15]

Jak los może tak zmieniać ludzkie życie. Los? Przypadek? A może Bóg? – A może Szatan?…

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (15)

Pauline

Dziewczyna mocno zarumieniona od wstydu wpatrywała się w blat stołu, przy którym siedziała ona, Mikołaj i pan Bartusz.

– Tak – przytaknęła na pytanie wcześniej zadane jej przez starszego szlachcica, który był bardziej bezpośredni i nie bawił się jakieś podchody, żeby się czegoś dowiedzieć, lecz pytał wprost. – Tak, panowie. Jestem biedniejsza niż mysz kościelna, która się choćby ogarkiem woskowej świecy pożywi… A ja?… Nie posiadam żadnego majątku. Rodzice zostawili mnie samą na świecie bez środków do życia, gdyby nie przyłatana ciotka, czy może raczej cioteczna babka madame Éléonore Claire d’Estrées, to bym, choć z zacnego rodu, jako dziecko mogła skończyć bardzo marnie.

– Jak to? Pani d’Estrées nie zostawiła ci żadnego zabezpieczenia, moje dziecko?

– Ano nie…

– Miała więc jakichś bliższych spadkobierców niż ty?

– Ano niestety…

– Nie zostawiła ci nic a nic? Nawet jakiejś skromnej pensyjki, jakiegoś niewielkiego posagu? Wszak była przecie bardzo zamożna!

– Ano nic nie zostawiła.

– Więc co żeś planowała, panienko? Miałaś jakiś pomysł na dalsze życie?

Szukałam pomocy u krewnych, najpierw w Thoury, a potem tu. Lecz tak w Thoury jako i tutaj zatrzaśnięto mi drzwi przed nosem. Wtedy pomyślałam sobie, że może zwrócę się o wsparcie do któregoś z kapłanów, że może zechce zarekomendować mnie do jakiegoś zakonuby mnie przyjęto bez posagu… No i poszłam po tę pomoc… do konfesjonału… Niczego jednak nie zdołałam wyłuszczyć, bo kapłan miał zgoła coś innego na myśli i plany także inne względem mojej osoby…

– Taaak – powiedział przeciągle pan Bartusz. – Taaak. A jak się owo skończyło, to już wiemy. I co, panienko, zamiarujesz dalej czynić?

– Nie wiem, szlachetny panie. Nie wiem. W głowie pustka, w sercu ból…

Mikołaj, który do tej pory siedział milczący, odchrząknąwszy kilka razy, z pewnym zakłopotaniem się odezwał.

– Ja bym chyba umiał znaleźć wyjście z tej, zda się, zgoła beznadziejnej, sytuacji.

– A jakież to, paniczu?

– A takie!

Pan Białecki runął na kolana przed Pauline i zapytał:

– Zechciałabyś mnie za męża, demoiselle?

Panna z wrażenia zaniemówiła. Wszystkiego bowiem by się spodziewała, ale nie oświadczyn! Na dodatek w takich okolicznościach i ze strony nieznajomego, który ją widział raptem trzeci czy czwarty raz na oczy. Więc milczała, rozszerzonymi ze zdumienia oczyma wpatrując się w pana Bartusza.

A ponieważ i jego z wrażenia mocno przytkało, to i on milczał.

Tymczasem Mikołaj wciąż klęczał przed dziewczyną w oczekiwaniu na odpowiedź. Czas mijał, powoli i w cichości i nic się nie działo.

– Ach! – Mikołaj palnął się dłonią w czoło. – Ach! Przecie najważniejsze! A jam całkiem zapomniał!

Ściągnął swój sygnet herbowy z palca i podał go Pauline.

A ona jeszcze bardziej zdrętwiała na skutek silnej emocji.

– Paniczu! Panienko! – Bartusz pstryknął palcami przed ich twarzami. – Ejże, co z wami?

Pauline pomyślała: „Cóż, a może to jakiś dobry los mi zsyła tego gładkiego i tak miłego chłopca? Niech się dzieje wola Boża” i podała mu swój maleńki pierścionek z maleńkim szafirem i nadal nic nie mówiąc, skinęła głową na znak zgody.

Pan Białecki nieomal oszalał z radości.

– Byliśmy sobie pisani! Pisani jak nic! Byliśmy sobie pisani, moje ty kochanie!

– Być może… – dziewczyna była bardziej powściągliwa w okazywaniu uczuć, chociaż od pierwszego spotkania w Wenecji zawsze miała tego młodego ślicznego młodzieńca i w sercu i w umyśle. I nawet się jej przez jakiś czas zdawało, że go pokochała, taką miłością od pierwszego wejrzenia. A jak było widać, jego uczucie względem niej było identyczne… I teraz jakiś los – przekorny? – chciał ich połączyć na zawsze…

– Ja tego komentować nie będę – odezwał się pan Bartusz – ale na zdrowy rozum może to mieć sens. Ty się, paniczu, platonicznie zdawało mi się zakochany, uganiasz za dziewczyną po całej Francji, a na końcu ratujesz ją z takiej opresji! A przecie już z dala widać, że masz dla niej coś więcej niż tylko przychylność… Jedno mnie tylko martwi, czy i ona żywi podobne uczucia względem ciebie…

Dopowiedziawszy tych słów, zerknął na Pauline.

– Panie Bartuszu, powiem szczerze. Nie z wyrachowania, ale z serca – pan Nicola nigdy nie był mi obojętny, od owego wieczoru w Wenecji. Co prawda czas sprawił, że mi się jego obraz w sercu nieco zamglił, lecz teraz odżył i barwy odzyskał. Ja się trapię czym innym…

– Czymże? – zapytał Białecki.

– Czy biorąc za żonę obcą ci osobę, nędzarkę, po jakimś czasie mnie nie odtrącisz i mną nie wzgardzisz?…

– Pauline! Ty pojęcia nie masz, z jakiej ja nędzy się wyrwałem! Ty przy mnie, nawet w tej chwili, byłabyś bogaczką!

Ujął jej dłonie w swoje, ucałował z żarliwością i z całej mocy przycisnął do serca.

A potem jął snuć opowieść o swoim życiu…

A Pauline coraz bardziej się zdumiewała, nie mogąc pojąć, jak los może zmieniać tak ludzkie życie. Los? Przypadek? A może Bóg?

– A może Szatan?… – wychrypiał pan Bartusz i przeżegnał się, bo w miarę jak słuchał opowieści Mikołaja, a w szczególności o tej jego relacji z tajemniczym markizem czy też hrabią, bo trudno się było połapać, kim tak naprawdę jest, nabierał coraz głębszego przekonania, że bynajmniej nie jest on bogatym niczym indyjski nabab filantropem i że za tym, co uczynił dla Mikołaja, musi stać jakaś nieczysta kombinacja, jakiś diabelski plan.

Tymczasem jednak co innego było pilniejsze.

– Panie gospodarzu – Bartusz skinął na oberżystę. – Czy znajdzie się jakaś przytulna izdebka dla tego oto dziewczęcia?

– Ależ naturalnie, dostojny panie, ależ naturalnie.

– Podajże nam tedy, co masz najlepszego na kolację, a potem udamy się na spoczynek.

– Mam znakomicie przyrządzonego pieczonego kapłona.

– A czy skórkę ma chrupką?

– Och! Délice!

– Więc podaj gospodarzu. I wina zacnego też. Najwyborniejszego, jakie masz w piwniczce! Stęskniłem się za węgrzynem, ale tutaj go nie macie.

– Nie wszystko zrozumiałem, więc gdybyś, szlachetny panie, zechciał…

– Prosiłem o wino, najlepsze. A reszty nie musisz wiedzieć. Ot co!

Szynkarz się zatem skłonił z szacunkiem i oddalił, by spełnić zamówienie. Tacy goście, jak ci dwaj cudzoziemcy nieczęsto się mu trafiali. Widać było, że są nadzwyczaj zamożni i na dodatek niczego sobie nie skąpią.

Krzyżowe drogi

Mikołaj prawie nie spał tej nocy, rozmyślał gdzie się udać. Czy wrócić do Polski, czy pozostać we Francji, a może skierować z powrotem do Italii, która go zauroczyła? Na myśl przychodziła mu również Hiszpania, a dokładniej Salamanka, którą mu markiz ongiś podpowiadał i gdzie, na tamecznym uniwersytecie, kształcił się przed wiekami jego przodek Jur Białecki, który również nader dziwne małżeństwo zawarł… Ostatecznie jednak niczego nie wymyślił. Gdziekolwiek chciałby się udać z panną i towarzyszem-opiekunem, wpierw i tak należało pozałatwiać formalności, dlatego opuściwszy Pontarlier, ruszyli do Pikardii, do Laon, bo tam Pauline była chrzczona.

* * *

Gdy Młody pan Białecki wygrzebał się bladym świtem ze skotłowanej pościeli, bolała go głowa i całkiem nie miał humoru. Spał podle i czuł się niewypoczęty. Pomyślał, że może, gdy przed śniadaniem zażyje powietrza, to umysł mu się przejaśni, a nastrój poprawi.

Wędrował niespiesznie, bez celu, a chłodne i rześkie powietrze studziło mu głowę. Nogi zaniosły go ku niezbyt okazałej, ale pięknej starożytnej budowli, ku Chapelle des Templiers1.

Obejrzał budynek z zaciekawieniem. Składał się on z czterech jakby segmentów, patrząc od wschodu – z niewielkiej i niskiej absydy, dalej, idąc ku zachodowi, była jakby obszerniejsza prostokątna część prezbiterium, dalej – najwyższa i najokazalsza w całym budynku nawa i wreszcie przedsionek czy też inaczej mówiąc kruchta. Całość umurowana była z poszarzałego kamiennego ciosu, tu i ówdzie pokrytego szarozielonkawymi plamami glonów, a nawet i zrudziałym o tej porze roku mchem.

Mikołaj, przyglądając się kaplicy, kątem oka zauważył, że jakaś ludzka postać przemknęła się spiesznie ku wielkim drzwiom, a ponieważ on stał od strony południowej i to nieco z boku, to nie widział owej sylwetki nazbyt wyraźnie. Dałby sobie jednak głowę uciąć, że dostrzegł Ballettiego.

– Panie markizie! – zawołał i ruszył w stronę wejścia.

Na jego okrzyk nie było żadnej reakcji. Ujął masywną klamkę i nacisnął ją, ale drzwi były zawarte i nie można było wejść do wnętrza.

– Omam jakiś czy co? – zamruczał sam do siebie. – Ale nie, to był Balletti! Na pewno był to on. Wejść do wnętrza świątyńki i zamknąć za sobą drzwi mógł, nim ja do owych drzwi dotarłem. Tylko skąd on tu? I po co?

Ostatecznie jednak, szarpnąwszy jeszcze klamką dla spokoju sumienia, że tak łatwo się nie poddał, dał spokój i zawrócił do oberży.

* * *

Śniadanie było wyborne i bardzo smakowało Pauline, podobnie zresztą, jak i Bartuszowi, tylko Białecki jadł jakby z musu, bynajmniej nie rozkoszując się smakami.

Co to wam, paniczu?

I Mikołaj opowiedział o porannej przygodzie.

Cóż… moim zdaniem trza czym prędzej zdobyć metrykę chrztu panny Pauline, z adnotacją proboszcza, że nigdy w związek małżeński nie weszła i czym prędzej się stąd wynosić.

– Panie Bartuszu! Ale dokąd? Bo jeśli na hrabiego można się natknąć praktycznie wszędzie, to jakaż to różnica gdzie się znajdziemy? Tylko że od chwili gdyście nazwali go Szatanem, mimo dobrodziejstw, jakie mi wyświadczył, łącząc owo z ostatnimi zdarzeniami, jakoś mi tak zrobiło się nieswojo i lęk mnie ogarnął. A patrząc racjonalnie, to przecież żadnych podstaw nie mam, iżby się hrabiego obawiać, bo wszystko czegom od niego doświadczył, to przecie samo dobro. A na dodatek niczego w zamian nie chciał. Nigdy.

– Niby racja – przytaknął stary szlachcic. – Ale co ze ślubem? Gdzie go pan zamiarujesz zawrzeć?

Prawdę powiedziawszy, to gdziekolwiek.

– Ale bardzo dostojnie byłoby w Paryżu, w katedrze Notre-Dame… – rozmarzył się Bartusz.

– Może niech zdecyduje moja narzeczona?

– Och tak! – plasnęła w ręce zadowolona. – W Paryżu! Tam przynajmniej będę mogła zaprosić wszystkich tych, którzy mnie od śmierci ciotki nie chcą znać, albo udają, że nie poznają!

Zaśmiał się Bartusz, zaśmiał i Białecki.

– Niechże będzie, jak chcesz – powiedział ten ostatni. – Wzbudzać u ludzi zazdrość to niezbyt przyzwoite, lecz doskonale cię rozumiem. A ponieważ i ja chciałbym zachować się podobnie, równie nieprzyzwoicie, to gdy tylko się pobierzemy, natychmiast ruszymy do Polski, do mojego rodzinnego miasta, do Sandomierza!

– Gdzie ty Kaju, tam ja Kaja…2 – z wielką powagą na twarzy rzekła Pauline.

– No tośmy uradzili. Zabaczywszy jednak o najważniejszym – odezwał się pan Bartusz.

– O czym to? Co waćpan masz na myśli? – zaniepokoił się Mikołaj.

– Ano to, że z dnia na dzień ślubu się nie bierze. Najpierw zapowiedzi…

– Istotnie… to przeszkoda… ślub się odwlecze o ładne parę tygodni, bo to i droga stąd do Paryża niekrótka i zapowiedzi

– Mniemam – znów się odezwał pan Zbylut – że i na to można znaleźć radę.

– Jaką! – pospołu zawołali Pauline i Nicola.

– Taką, że biskup może udzielić dyspensy od zapowiedzi. Warunek – żeby go tylko przekonać. Więc tyle czasu zmitrężymy co na dojazd do stołecznego miasta. Tylko jak przekonać biskupa do naszych racji?

– No, z tym akurat nie powinno być większego problemu, roześmiał się pan Białecki.

– Nie rozumiem? – powiedziała Pauline.

Lecz Mikołaj w odpowiedzi tylko brzęknął mieszkiem, który wydobył z zanadrza.

– Rzeczywiście, to powinno usunąć wszelkie przeszkody – parsknął śmiechem stary szlachciura.

* * *

Kauzyperda w wyszarzałej rewerendzie o chytrym wyrazie twarzy, który przyjął panów Białeckiego i Bartusza, usłyszawszy, po co przyszli, zrobił bardzo ważną minę i jął piętrzyć trudności.

Trwało to czas jakiś, aż się pan Zbylut zirytował i prosto z mostu palnął, po łacinie, bo chciał zrobić na księżyku wra-żenie.

Reverendissime! Myśmy tu przyszyli po to byś rzecz całą – czystą i klarowną – po naszej myśli w Kurii załatwił, a nie piętrzył trudności! Prawo w tej materii znamy, a ciebie przyszliśmy wynająć, byś młodych reprezentując, wystarał się o dyspensę. Dokumenty obojga narzeczonych masz przed sobą, niczego nie zakwestionowałeś, wymień więc kwotę, powiedz, jak bardzo cenisz swój czas i dojścia do kurialnych urzędników, a sumę całą zaraz dostaniesz. O wycenę twojej mądrości i wiedzy nie pytam i chyba wiesz, reverendissime, czemu – tu się Bartusz uśmiechnął szyderczo.

– Dobrze, już dobrze, panie Bartuszu – Mikołaj wyciągnął sakiewkę i wyłożył na stół kilka złotych monet. – Śpieszno nam bardzo wielebny. Czy tyle wystarczy? To przecie nie za żadne oszustwo, ale za zwykłe przyśpieszenie procedury.

* * *

Paryska katedra Najświętszej Maryi Panny, chociaż nie była wypełniona po brzegi, ale gości, czy może raczej gapiów była dostateczna liczba, żeby wieść o tym niezwyczajnym ślubie, rozeszła się po mieście i arystokratycznych salonach.

Mikołaj prezentował się wspaniale! Na tę najważniejszą w swoim dotychczasowym życiu uroczystość przywdział strój polski. Ubrany był w karmazynowy kontusz, ściągnięty w talii pasem słuckim jedwabnym tkanym złotem w przebogate wzory, do którego przytroczona była karabela w srebrnej pochwie. Tak pochwa, jak i głowica szabli wysadzane były turkusami, agatami, czerwonymi onyksami i malachitami. Pod kontuszem miał słomkowoblady żupan, na nogach safianowe, tej samej barwy co żupan, buty, głowę zaś okrywała mu czapka z czaplim piórem.

Przed wejściem do świątyni zdjął czapkę z głowy i wydobył szablę z pochwy, oddając je na przechowanie wynajętemu na tę okoliczność służce kościelnemu, po naszemu świątnikowi, który miał na młodą parę czekać w kruchcie, nie wchodząc nawet za próg świątyni. Mógł był co prawda wejść do kościoła z bronią, ale tego nie chciał. Z szacunku dla Pana Boga…

Zagrały organy, młoda para ruszyła wolnym krokiem ku wielkiemu ołtarzowi… Pauline w przecudownej i niezwykle kosztownej sukni, której tren niosły małe dziewczynki z rodzin z nią spokrewnionych, bo krewniacy teraz jakoś przypomnieli sobie o jej istnieniu, być może licząc, iż uda im się cokolwiek uskubać z majątku Mikołaja, o którym plotka niosła, iż jest bogaty niczym indyjski maharadża, zarumieniona z nadmiaru wrażeń i chyba jednak… wreszcie… szczęśliwa. Rozkochanym wzrokiem wpatrywała się w tego pięknego chłopca, który szedł obok niej. Albowiem marsz ku ołtarzowi odbywał się na sposób polski, gdzie oboje narzeczeni idą pospołu już od samego podchórza… a zresztą ani jedno, ani drugie z nich nie miało rodziców, a obcych nie chcieli prosić o występowanie w zastępstwie pomarłych…

* * *

No to już ostatni moment – powiedział Bartusz, nakazując zatrzymać karetę u stóp kamiennej figury starożytnej roboty wyobrażającej Pietę trzymającą na kolanach martwe ciało Syna zdjęte z Drzewa Odkupienia.

– Na co? – zapytał Mikołaj.

– Oto krzyżowe drogi, możemy jeszcze zawrócić, a jeśli nie, to skręciwszy w prawo, ruszymy ku niemieckiej granicy.

– Istotnie, krzyżowe drogi… Skręcaj w prawo! – gromkim głosem Mikołaj wydał polecenie stangretowi.

Koła zaturkotały na wybojach, po niedługim czasie pomnik na rozstajach dróg zniknął im z oczu. Przed podróżującymi ścielił się zakurzony gościniec wiodący ich w rodzinne strony.

Tylko jedna Pauline serce miała ściśnięte obawą, co to będzie i jak to będzie w dalekim obcym kraju, przez który na domiar złego ustawicznie przetaczały się wojny…

Pora chyba zacząć uczyć się polskiego? – zagadał do dziewczyny pan Bartusz.

– Istotnie, pora, chociaż nie jest to łatwy język, sykliwy i szeleszczący, ale może jakoś sobie poradzę.

– Poradzisz sobie aśćka, poradzisz.

Je ne comprends pas3

– Poradzisz sobie, madame, poradzisz – powtórzył po francusku pan Zbylut. To co? Zaczynamy?

– Już? – zdziwiła się pani Białecka.

– A na cóż czekać?

– Niechże panu będzie, monsieur – westchnęła młoda pani.

W Sandomierzu

Od wjechania w granice Rzeczypospolitej, kraj wyglądał bardzo nędznie. Najpierw, w roku 1655, najazd szwedzki, bratobójcze wojny ukrainne, Moskwa, Turcy, Rakoczy, a teraz walka o sukcesję polską między Augustem a Stanisławem. I Sasi i Moskwicini i znów Szwedzi… Ograbiane sukcesywnie wsie, miasta popadające w ruinę, bieda snująca się wraz z mgłami i nędza niczym srogi mróz paraliżująca wszelką nadzieję.

Wszystko wskazywało na to, że kraj zasobny przez wieki całe, mlekiem i miodem płynący, dziś ze szczętem zmarniały, chyba już nigdy nie podźwignie się z ruiny. Już nigdy…

Może jeszcze co poniektórym się zdawało, gdy spoglądali na te nędzne resztki, na potrzaskane rumowiska dawnej świetności, że kiedyś przecie musi nadejść taki dzień, gdy wszystko się odrodzi i radość wróci do serc i szczęście zalśni w oczach i sytość zagości w brzuchach nędzarzy… a krwi obcej łakomcy, zachłanni bogacze i krwi obcej chciwcy żarłoczni zadławią się tym sadłem, które to z Rzeczpospolitej i polskich biedaków wyssali… ale to były niestety mrzonki jeno… takie rojenia, które się nigdy nie ziszczają…

Podróżni zatrzymali się blisko Sandomierza, tak blisko, że można było to miasto cudne, zatopione w sadach i winnicach, podziwiać w całej krasie. Słońce chyliło się już ku zachodowi, rozpalając płomieniste, krwią nasiąkłe, ale i złotem i fioletami, rozsnute na nieboskłonie zorze.

Ziemia stygła, na źdźbłach traw i łodyżkach ziół i kwiatów poczynały srebrzyć się pierwsze krople rosy drżące od lekkich muśnięć oddechu parującej ziemi.

Pachniało wokół wręcz odurzająco – ckliwie rumiankami, balsamicznie lebiodką, słodkawo różowopurpurowym kwiatem dzikiego groszku i gorzko złotymi koszykami wrotyczu.

Jakiś zapóźniony trzmiel zmierzał, ciężko bucząc, ku wlotowi do swojej norki, w której, pod ziemią miał swoje gniazdo i skromniuśki plasterek pełen nakropu4 – świeżego nektaru

Jaskółki śmigały hen, wysoko, po niebie, wieszcząc piękną pogodę na nadchodzący dzień. Na pobliskich rosochatych wierzbach stado wróbli odprawiało swoje ćwierkliwe nieszpory.

Tu i ówdzie dało się jeszcze słyszeć pojedyncze podzwaniania koników polnych, ale i te wkrótce całkiem ucichły.

Gdzieś, spoza obłego zbocza trawiastego wzgórka niosło się przeciągłe muczenie krów, które najedzone do sytości, niosły teraz do obór wymiona obrzmiałe od przepełniającego je tłustego mleka.

Mikołaj długo stał i wpatrywał się w ukochane miasto. Twarz miał poważną, smutną i zwilgotniałe oczy. Przez głowę przelatywały mu obrazy dni, pór roku, lat, które tutaj spędził… i chwile pełne tęsknoty za tym, co mu było najbliższe, najbliższe jego sercu, tęsknoty za wyboistymi uliczkami, aromatami kadzideł, którymi nasiąkły mury prastarych świątyń, za brzęczeniem pszczół buszujących śród kwitnących lip, za kłakami babiego lata płynącymi w spokojnym jesiennym powietrzu, za pierwszym śniegiem – puszystym i miękkim i za strumykami wody, która cienkimi strużkami podczas roztopów pędem spływała z wysoczyzn sandomierskich wzgórz prosto ku wiślanym rozlewiskom…

– Ruszajmy – odezwał się po chwili.

– Ba! Lecz dokąd? – z niepokojem w głosie zapytał pan Bartusz. – Na noc się ma. Dziś już raczej nic nie zdziałamy.

– Co zatem?

– Czy jest tu jakaś karczma, gospoda, zajazd – jak zwał tak zwał, no, jakieś miejsce, gdzie byśmy mogli spokojnie noc przespać?

– I owszem. Jest. A co? Nie widział waszmość, wszak bywałeś nie jeden raz w Sandomierzu.

– I owszem, alem nigdy z zajazdów nie korzystał, bo mnie na ów luksus nie było stać, dlategom się za nimi nie rozglądał.

– To gdzieś acan sypiał?

– A gdzie się dało, zwykle u znajomków, czasem i pod gołym niebem. No, ale gdzie ta karczma? Daleko?

– Nie, o kwadrans stąd… może parę minut dalej. „Rzym” się nazywa.

– O! Też pięknie! – w głosie pana Bartusza dało się słyszeć jakby lekkie zaniepokojenie. – A czy to ten sam „Rzym”?

– Niestety.

– Mój Boże!

– Nie turbuj się waćpan, nic nam nie będzie! – Mikołaj w głos się roześmiał.

– O czymże, to panowie rozmawiacie.

– At! Nic takiego – Mikołaj chciał zbyć żonę.

– Ale ja chcę wiedzieć!

– Tylko się nie wystrasz. Karczma, w której przyjdzie nam nocować, słynna jest z tego, że jak głosi pradawna legenda, z niej to właśnie diabeł porwał doktora nauk tajemnych szlachetnie urodzonego pana Twardowskiego, z łacińska Tvardoviusem zwanego.

– A czemuż go porwał?

– Twardowski bowiem miał nadzieję go oszukać i paktu, jaki zawarł ze Złym, nie zamiarował dotrzymywać.

– Lecz myśmy żadnych paktów nie zawierali, więc lękać się nie ma czego.

No właśnie!

Woźnica szarpnął lejcami i konie ruszyły stępa.

– W którą stronę mam jechać? – zapytał pana Białeckiego.

– Tędy, prosto, wąwozem, a gdy wyjedziesz na szczyt wzniesienia, dokąd cię ten parów zaprowadzi, to znajdziemy się nieomal na podworcu karczmy.

Koła turkotały na wybojach, a pan Bartusz przeżegnawszy się zamaszyście, zaczął chwalić Pana Boga śpiewem, a pienia te musiały być Stwórcy miłe, albowiem szlachciura miał wyjątkowo piękny, czysty baryton.

Chwała Bogu w wysokości

A na tej ziemskiej niskości

Niechaj miły pokój będzie

Ludziom dobrej woli wszędzie.

Wielbimy Cię, pokłon dając

Błogosławim, wychwalając

Dzięki czynim z uprzejmości

Dla Twojej chwały wielkości.

Królu w niebie panujący

Boże Ojcze wszechmogący

Boże Synu Chryste Panie

Niech wam chwała nie ustanie.

Baranku Boży, co winy

Gładzisz świata; Tyś jedyny

Syn jest Ojca przedwiecznego

Bez matki, z istoty Jego.

Racz się zmiłować nad nami

Nie gardź naszymi prośbami

Daj się nam ubłagać, Panie

Odpuść za grzechy karanie.

Który siedzisz na prawicy

Boga Ojca, my grzesznicy

Pokornie k’tobie wołamy

Jezu zmiłuj się nad nami.

Boś Ty sam Pan jest największy,

Sam najwyższy, sam najświętszy

z Duchem Świętym w Chwale Twego

Ojca Boga wszechmocnego.

* * *

Woźnica z karetą i podróżnymi kuframi pozostał w „Rzymie”, natomiast Mikołaj, Pauline i pan Zbylut wyruszyli na miasto.

Niegdyś ludne, rojące się od miejscowych i przyjezdnych kupców, gwarne i wesołe, teraz wyglądało na opustoszałe i ponure, a nawet wręcz nasiąkłe rozpaczą.

Na miejscu wspaniałych renesansowych, czy też gotyckich, a przebudowanych później w renesansowej manierze kamienic, przycupnęło teraz wiele byle jakich chałup, niewyglądających lepiej niż kmiece zagrody. Niektóre ze znakomitych budowli zgorzały, inne z nudów doprowadzili do ruiny sascy żołdacy, którzy stacjonowali w Sandomierzu, a właścicieli nie było już stać na odbudowanie ich takimi, jakimi były, czy choćby na gruntowny remont tych, które się jako tako ostały, zdewastowane tylko ale całe.

Bruk na rynku powybijany i dziurawy, uliczki zapuszczone, miejskie mury baszty i bramy nadwątlone, połatane bodaj jak i byle czym. Zapuszczone sady i opustoszałe winnice, kędy wiły się na wpół już zdziczałe, niecięte i niepielęgnowane latorośle winogradu, sprawiały wrażenie przygnębiające, chociaż nie brakowało im swoistego tajemniczego uroku.

To, co minionego wieczora z daleka wyglądało tak wspaniale oraz imponująco, z bliska już takim nie było.

Sporo też było pustych placów tak intra, jak i extra muros5. Widząc je, pan Zbylut Bartusz powiedział:

– Zastanawiał się panicz, gdzie mógłby zamieszkać. Patrząc na te pustacie porosłe pokrzywą, pomyślałem sobie, że można by ze dwie-trzy sąsiadujące ze sobą parcele kupić i to raczej za psi grosz i jakiś zacny dom postawić z ogrodem, nie gorszy niż tamten, co na skraju górnej pierzei Rynku stoi, a ongiś należał nie do byle kogo, bo do samych Oleśnickich, do królewiąt, karmazynów, kardynałów.

– Może i macie rację? Muszę owo rozważyć. Ale nim dom stanie, to gdzie niby mamy zamieszkać?

– A na przykład w Warszawie, niech pani Pauline zobaczy, jak wygląda stolica, a może i dwór królewski.

– Do Krakowa byłoby bliżej.

– Może, ale teraz to prowincja, a od czasu, gdy Szwedzi Wawel z dymem puścili, to aż żal serce ściska, przecie żeśmy sami widzieli, udając się z hrabią do Italii.

– A co? Sandomierz to niby nie prowincja? I jak wygląda? Jedna ruina.

– Niby, ale to nasza ruina, miasto stołeczne naszej ziemi i w sercu go winniśmy zawsze nosić.

– Nie wiedziałem waszmość panie, żeście taki patriota.

– A to wada?

– Skądże! To w dzisiejszych czasach rzadka zaleta… a może nie?… może istotnie wada?… Lecz gdyby więcej panów braci tak myślało, a kraj w sercu mieli, to może wszystko by się jakoś w tej naszej Rzeczypospolitej uładziło i do prządku przyszło, a tak?…

– Więc co robimy?

– Chyba wasszmości posłucham. Ziemię tutaj kupię, architekta najmę, mularzy, cieślów i kto tam będzie jeszcze potrzebny i niechże dworzyszcze zacne nam budują. Tylko…

– Tylko co?

– Nadzorca nad całością, rzetelny i uczciwy by mi się tu jeszcze zdał.

– Prawda – przytwierdził Bartusz.

Mikołaj zaczął go świdrować oczami.

– A czemuż to panicz tak się we mnie wpatruje? Jakbym był młodą i gładką białogłową.

– Et, głupoty opowiadacie! Przyglądam się waszeci, bom sobie pomyślał, iż nikogo lepszego od waszeci na tego nadzorcę chyba by mi się nie udało znaleźć.

Bartusz nic się nie odezwał, głowę tylko spuścił i pilnie przypatrywał się swoim odrobinę już podniszczonym butom.

– No? Panie Zbylucie złoty? Co wy na to?

– Przecie mam swój domek, parę prętów gruntu, no i tę karczmę, co mi ją pan markiz, czy też hrabia, licho wie, kto on, zafundował.

– Domek wynajmiecie, karczmarza i tak nie upilnujecie – zechce wasz oszukiwać, to i będąc na miejscu nie zapobieżecie temu, a tu mogę wam stancję jakąś wynająć, albo nawet i kupić. Pensyjkę zacną też wam wyznaczę i zamieszkamy w bliskości. Waszmość mi tu budowy dopilnujesz, a jak już wszystko będzie ukończone, zjedziemy z moją panią małżonką i urządzimy wszystko, tak by dziadki, jeśli nas nimi Pan Bóg zechce obdarować w Swojej łaskawości, mogły godnie, godziwie i przyzwoicie mieszkać.

– Hm… propozycja kusząca… tylko…

– Tylko co?

– Ano nie dobiegł jeszcze końca ów czas, przez który zobowiązał mnie hrabia do czuwania nad paniczem.

– Rzeczywiście.

– Więc… muszę z państwem… do Warszawy…

Mikołaj nic na to nie odrzekł, ale widać było, iż intensywnie głowę natęża, jakie wynaleźć wyjście z tej sytuacji, aż w końcu powiedział, co wykoncypował:

– Z jednej strony tak, macie rację, czas waszmości kontraktu się jeszcze nie skończył, lecz okoliczności uległy zmianie. Ożeniłem się i tego nie zmienicie. Więc pomyślałem sobie, że może rzecz całą urządzimy tak: waszmość zostaniesz w Sandomierzu dopilnować budowy, natomiast wasza małżonka pojedzie, jako dama do towarzystwa, pani Pauline.

– Jako kto?! – zdumiał się Bartusz.

– Jako dama do towarzystwa – powtórzył pan Białecki.

Pan Zbylut parsknął śmiechem, ale się zaraz zmitygował.

– Niechże mi panicz wybaczy, lecz jaka z niej może być dama do towarzystwa, kiedy ona ledwo na książce do nabożeństwa umie czytać. Ani obyczajów dworskich nie zna, ani porządnie wysłowić się nie potrafi. Ba! Ani nawet nie ma się w co przyodziać. Toż to biedna i ciemna parafianka! Chociaż serce złote.

– A może to i lepiej? Pani Pauline ją ubierze, we francuskim obyczaju podkształci. Jedna drugą będzie uczyć – po polsku i po francusku. Pańska małżonka, kochany panie Bartuszu, będzie jej niczym matka, bo na przyjaciółkę nazbyt wiekowa. Tak czy siak, to pewno lżej się będzie dogadać dwóm niewiastom niż niewieście z mężami. No i dzięki temu moja Pauline nie będzie się czuć samotna.

* * *

Robota majstrom paliła się w rękach. Na obszernym placu, którego większą część nie stanowiła jednak płaszczyzna, lecz łagodny skłon staromiejskiego stoku przechodzący – patrząc w kierunku nadwiślańskich błoni – w ostry obryw stromej lessowej ściany, położony za murami, po drugiej stronie przepaścistego parowu oddzielającego Wzgórze Gostomianum, od Miejskiego, powyżej Bramy Lubelskiej, przez miejscowych potocznie nazywanej Furtą Rybacką, bo rybitwy6 tędy swój połów do miasta wnosili, wytyczono obszerny prostokąt i jęto kopać głęboki dół, żeby dom miał solidne podpiwniczenie i bardzo krzepki fundament. A śpieszono się bardzo, bo choć pogoda sprzyjała, to jesień już snuła się mgłami po wąwozach i zaczynała złocić i czerwienić liście…

W promieniach Bożego błogosławieństwa

Państwo Białeccy byli szczęśliwi. Mieszkali w pięknym, wygodnym, dostatnim domu z cudownym widokiem na Wisłę, na Góry Pieprzowe i het, dalej jeszcze – na Sandomierską Kotlinę ciągnącą się aż po horyzont, a porosłą odwieczną puszczą, w którą wgryzały się wsie i uprawne pola.

Jednego co im brakowało, to pana Zbyluta Bartusza, herbu Barszcz alias Wiewiórka i jego zacnej małżonki, którzy na dobre powrócili w swoje strony, chociaż obiecali, że będą państwa Białeckich odwiedzać tak często, jak się tylko da.

Mikołaj, nie obnosił się ze swoją zamożnością, mimo iż nie stronił od życia towarzyskiego, to pieniądze wydawał z rozwagą. Jego małżonka rozkochała się w nim bez pamięci, chociaż na samym początku tylko bardzo go lubiła, a poślubiła, prawdę powiedziawszy, głównie dlatego, że zdało się jej to najlepszym i najrozsądniejszym wyjściem w jej nader trudnej, jeśli nie rozpaczliwej wręcz życiowej sytuacji.

I dziękowała teraz Bogu, że nigdy tego kroku, tej decyzji nie musiała żałować.

Po blisko rocznym pobycie w Warszawie, gdzie – zda się, iż dzięki pieniądzom młodego pana Białeckiego, udało im się bywać na dworze królewskim – zauważywszy, że August II Mocny coraz bardziej łakomym wzrokiem zerka na piękną panią Pauline, uznali, iż nie ma co licha kusić i powrócili do Sandomierza.

A tu na świat przyszło ich pierwsze dzieciątko, córeczka Małgorzata-Hortensja, która pojawiła się na świecie na sam koniec cudnego, słonecznego, przesyconego słońcem i woniami ziół i kwiatów maja 1713 roku.

W lipcu zaś roku następnego Pauline powiła drugą córkę Dianę-Teresę, a pod koniec października roku 1716 trzecią – Marię-Krystynę.

Co prawda Mikołaj, zostawszy po raz trzeci ojcem dziewczynki, poczuł się odrobinę zawiedziony, bo – jak większość mężczyzn – pragnął męskiego potomka, który by poniósł nazwisko i tradycje rodu w nadchodzące lata.

Nie tracił jednakowoż nadziei, że prędzej czy później doczeka się dziedzica. A można rzec, iż spodziewał się tego raczej prędzej, niż później, bo już w lutym roku 1717 Pauline mu oświadczyła, że jest przy nadziei. Wystarczyło zatem zaczekać do października, żeby przekonać się, czy rachuby pana Mikołaja tym razem się ziszczą, czy też po raz kolejny spotka go zawód.

Tak było, czy inaczej, tak czy inaczej miałoby być w przyszłości, to zawsze solennie Stwórcy za wszystko dziękował, a córeczki kochał ponad miarę, aż to nieco dziwiło tych, którzy z boku na tę sielankę zerkali. No bo jakże to? Dziewczęta nie dziedziczą nazwiska ani też nie przedłużają rodu. To za co je aż tak kochać?

Tak więc od ślubu Białeckich dni, miesiące i lata przemijały spokojnie. Słoneczko wschodziło i zachodziło, świat się na przemian zielenił, złocił bądź okrywał niepokalaną białością, a żar uczuć w sercach małżonków nie tylko, że nie stygł, ale jakby ciągle rozpalał się większy i większy

Chociaż i w kraju i w mieście wciąż nie było spokojnie, a po Sandomierzu nadal hasali sascy żołdacy, to Białeckich jakoś szczęśliwie nikt nie zaczepiał, być może widząc zasobność, maniery, powagę i odwagę pana Mikołaja, obawiano się ich napastować, albowiem nie wiadomo było, jakie mieli koneksje i jak daleko sięgały ręce ich przyjaciół. O ich znajomości z królem też powszechnie wiedziano.

Co zaś do miejscowych mieszczańskich elit to te akurat spoglądały z nieskrywaną zawiścią na państwa Białeckich, pamiętając dobrze, z jakiej nędzy wydźwignął się Mikołaj, więc teraz jego powodzenie, przyjemne i zasobne życie, kochająca rodzina i ogólnie Boże błogosławieństwo wzbudzały całkiem bezinteresowną zawiść, zazdrość, a u co poniektórych może i nienawiść nawet. Bo na dodatek jeszcze był szlachcicem.

Mikołaja to najpierw bolało i czuł owo, jakby kolec w sercu, w którym to miasto i jego mieszkańców zawsze nosił, ale z czasem, widząc, że nie jest w stanie zmienić do siebie nastawienia, ani zyskać akceptacji tych, którzy nie wiedzieć czemu uważali się za lepszych od Mikołaja, chociaż na drabinie społecznej zajmowali niższe szczeble, machnął na wszystko ręką i usunął się w cień. Jednakowoż przykrość całkiem nie opuściła jego duszy, bo tak Bogiem a prawdą, choć wysoko urodzony i nieubogi bynajmniej, gdzieś we środku czuł się ciągle tym bosym, obdartym i przeważnie głodnym chłopakiem z przedmieścia, z tej izby zimnej i ciemnej, w której nawet podłogi nie było, a gliniana polepa. Do szlachty, chociaż od życia towarzyskiego, jako się już wcześniej napomknęło, nie stronił, to jednak nie miał zbytniej śmiałości. A zresztą i miejscowa szlachta, mimo iż pochodził ze starożytnego rodu i zdawało się, że dzięki pieniądzom tajemniczego hrabiego, pozycje odzyskał, nie do końca miała go za jednego ze swoich i zachowywano względem niego dość widoczny dystans, po trosze traktując jak nuworysza.

Pomyślał więc sobie, że gdy dzieci podrosną tylko nieco, gdy najstarsza z dziewczynek osiągnie pięć-sześć lat, to chyba jednak, mimo że swój rodzinny Sandomierz kochał bardzo, wyjedzie z tego niewdzięcznego miasta, zasiedlonego przez zazdrosnych, głupich, prymitywnych nienawistników. Źle im nie życzył, lecz oglądać te zarozumiałe gęby bufonów i pyszałków aż do końca swoich dni nie miał zamiaru.

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Kaplica Templariuszy. (fr.).

2Starorzymska formula wypowiadana przy zawieraniu związku małżeńskiego.

3Nie rozumiem. (franc.).

4Nakrop – tu: nazwa bardzo rzadkiego miodu produkowanego przez trzmiele (Bombus), owady z rodziny pszczołowatych.

5W murach i za murami. (łac.).

6Rybitwy – tu: rybacy zawodowo łowiący na Wiśle i z tego zajęcia utrzymujący rodziny.