Krystyn Tarnawita. Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy. Część VI

Andrzej Juliusz Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy

legenda sandomierska

część VI

Krystyn Tarnawita

Jako rzekłem, zowię się Krystyn, a moim herbem jest Tarnawa. Dobry to ród Tarnawici i krajowi zasłużony. Nie o tym wszelako chciałem mówić.

Rodziłem się dawno, dawno temu. Ile to lat od onej chwili upłynęło, sam już nie wiem. Wszelako myślę, że zebrałoby się ich z dziewięćdziesiąt. 

Matka kochała mnie tak mocno, jak mocno można kochać jedynaka. Ojciec zaś wiązał ze mną wielkie nadzieje. Nietrudno się domyślić, iż sposobił mnie do rycerskiego rzemiosła, a że ambitny był ponad miarę, tedy pragnął, abym – gdy dorosnę – dostąpił najwyższych dworskich zaszczytów. 

Tymczasem ja, cóż, nie przywiązywałem wagi do tego, co dla mojego ojca uchodziło za najważniejsze w życiu. Mnie się marzyła nieśmiertelna rycerska sława. Zwycięstwa w bojach, pierwszeństwo w turniejach, uśmiechy najpiękniejszych dam. 

To, iżeśmy oba nie mieli racji, że wszystko na tym padole marność tylko nad marnościami, przekonałem się grubo później. Na początku jednak życie moje płynęło tak, jak może płynąć życie młodzieńca z rycerskiego rodu i niebiednego na domiar. 

Wprawiałem rękę do miecza, do włóczni. Uganiałem po puszczy za zwierzyną, stawałem w szrankach. Nigdy nie zapomnę, gdy książę po Mszy w zamkowej kaplicy wręczył mi pas, miecz, pozłociste ostrogi, pasując mnie na rycerza. Od tamtej chwili żyłem na dworze. 

Któregoś dnia – na moje nieszczęście chyba – naparłem się jechać w poselskim orszaku do niemieckich krain. Gdyśmy po podróży stanęli w cudnym mieście Bambergu, spadło na mnie nieszczęście, którego skutkiem jestem dziś tym, kim jestem. 

Staruch zamilkł i przymknąwszy oczy, przywoływał pod powieki obrazy dawnych zdarzeń. Minął spory kęs czasu, zanim wrócił do przerwanej opowieści:

– Wyprawiono dla nas ucztę. Podejmowano najwykwintniejszymi potrawami, których nawet nie umiałbym nazwać, bowiem przygotowali je kucharze z południowych krain. Pojono nas najwyborniejszymi, jakie w swym życiu piłem, trunkami. Zabawiano śpiewem trubadurów. 

Byłem oszołomiony. Od nadmiaru wrażeń czułem zawrót głowy. Chwilami zdawało się, iż jestem w raju, a nie na ziemi. 

Wtedy do sali biesiadnej weszła ona. Była szczupła i nadzwyczaj kształtna. Pyszne pozłociste włosy wpół skręconymi pierścieniami spływały jej na plecy. Oczy… Boże, cóż to były za oczy… Głębokie i zielone niczym toń morska w piękny letni dzień.

Oniemiałem z zachwytu. Ona to zauważyła i od owej chwili starała się czynić wszystko, abym do reszty stracił dla niej głowę. 

Młody byłem. I głupi. Nim uczta dobiegła końca, padłem na kolana przed margrabią, jej ojcem, żebrząc o rękę córki. Wszyscy się śmiali. Dziewczyna też. Tylko margrabia był poważny. Zapytał: 

„I cóż ty na to, Hildegardo?” 

Na imię bowiem miała Hildegarda. A ona roześmiała się perliście i dotknąwszy białą, wypielęgnowaną dłonią moich rozognionych policzków, rzekła: 

„Jeśli to prawda, że żyć beze mnie nie będzie już mógł, niechaj pozna moje litościwe serce. Zgoda, zostanę jego żoną”. 

Boże, radość rozsadzała mi piersi. Nigdy nie byłem w życiu tak szczęśliwy jak wówczas. Ale Hildegarda rychło sprowadziła mnie z obłoków na ziemię. Powiedziała bowiem:

„Zostanę twoją żoną, ale pod pewnym warunkiem”. 

Patrzyłem na nią z niepokojem w oczach, a ona ciągnęła: 

„Pod warunkiem, iż przyniesiesz mi nieco wody z czarodziejskiego źródła wiecznej młodości. Czy zgadzasz się na to?” 

Nie myślałem wówczas o tym, że owo, o co mnie prosi, jest bez mała wyrokiem śmierci. Wtedy czułem się tak silny, jak żaden z żyjących pod ziemskim niebem mężczyzn. Czułem, iż mam w sobie coś z potęgi anioła. Zresztą to ona mnie prosiła, a dla niej gotów byłbym uczynić wszystko. 

Poprzysiągłem tedy, iż nie spocznę, aż spełnię owo żądanie. Porwałem się na nogi i nie zwlekając, wybiegłem na dwór. Gonił mnie śmiech biesiadników, ponad którym górował jej śmiech perlisty. Dosiadłem konia i pognałem przed siebie, drogą wiodącą na zachód. Ponoć kędyś tam, gdzie słońce kryje się wieczorem na spoczynek, leżała zaklęta kraina, w niej zaś źródło wody wiecznej młodości. 

Nie będę opisywał drogi. Była bardzo ciężka. Słońce paliło mnie żarem, wichry smagały bezlitośnie, w wysokich górach mróz kąsał uszy, policzki, palce. Nie raz i nie dwa razy narażałem życie. Poszarzałem i wychudłem. Po kilku miesiącach wędrówki stałem się cieniem człowieka, a przecież jeszcze nie tak dawno wyglądałem niczym zapaśnik.

W końcu dotarłem na najdalszy Zachód. Od morza, pośród którego leżała wyspa, kędy tryskało czarodziejskie źródło wód młodości, oddzielały mnie tylko niebotyczne góry. Poza nimi był już piach morskiej plaży omywany słonymi falami. 

Nie będę o tej przeprawie opowiadał, chociaż podczas niej śmierć tyle razy zajrzała mi w oczy, iż gdybym nie był nadal zaślepiony miłością do Hildegardy, pewnie czym prędzej bym wrócił do swoich. 

Ale ja byłem szalony i uparty. Za ostatek pieniędzy wynająłem okręt, aby mnie przewiózł na ową wyspę tam i na powrót. Wreszcie moje stopy dotknęły ziemi kraju, który był celem tej wędrówki, a zwał się Wyspą Niezmierzonych Bogactw.

Powietrze było tam zdrowe i czyste, niosące ze sobą woń rozlicznych – u nas nieznanych – kwiatów. Ziemia była żyzna, ludzie syci, a król Roderyk był władcą sprawiedliwym. 

Mieszkańcy wyspy opływali w dostatki, bo z nieba raz w roku padał złoty deszcz. Nic tedy dziwnego, iż nikt nie musiał pracować, by w pocie czoła zdobywać kęs strawy. Za złoto bowiem kupowano wszystko, co niezbędne, od mieszkańców okolicznych krain.

Wszelako również raz w roku, na kilka dni przed złotym deszczem, całe królestwo pogrążało się w żałobie. Oto bowiem na ziemi nie ma nic za darmo, więc i złoty kruszec, który opadał z chmur, był rodzajem zapłaty. 

W sercu kraju, w pobliżu siedziby króla, znajdowała się studnia, w której zamieszkiwał smoliścieczarny, demoniczny wąż o potężnym cielsku. Wystarczyło, iż wystawił głowę z owej czeluści i zasyczał, a wszystko, co żyje – od zwierzęcia, po człowieka – drętwiało ze zgrozy i przerażenia.

Otóż ongiś ów wąż zawarł pewien układ z pierwszym królem Wyspy Niezmierzonych Bogactw, który zapewniał krajowi niespotykany na całym świecie dobrobyt, władca natomiast i jego następcy, raz w roku, dostarczali mu dziewicę na pożarcie.

Mijały pokolenia, zmieniali się królowie, a wąż trwał. Obie strony – on i kolejni królowie – wiernie wywiązywały się z warunków umowy. W czasie, gdy na tronie zasiadał Roderyk, los wyznaczył na ofiarę dla węża piękną Esclarmondę, jego córkę jedynaczkę.

A stało się to wówczas, gdym ja przybył na wyspę.

Skoro tylko powiedziano królewnie, iż ma być ofiarą dla gada, rozpłakała się. W pierwszą noc śniły się jej koszmary: twarze straszne jakieś, białe, o jarzących się niesamowitym ogniem oczach, dłonie z krogulczymi palcami, wyciągające się po nią w zachłannym geście i jakieś fantastyczne stwory. 

Ale lepszy był nawet tak męczący sen od jawy, kiedy wracał lęk przed śmiercią, przybliżającą się do niej bardziej, i bardziej z każdą chwilą, z każdym uderzeniem serca. 

W duszy dziewczyny niepodzielnie zapanował strach. Uciskał jej pierś, skurczem obejmował gardło, spłycał oddech, a zarazem sprawiał, iż krzyczała przeraźliwie, buntując się przeciw temu, co miało ją spotkać. 

Żal jej bowiem było porzucać świat. Żal jej było błękitnego przestworu nieba, żal słońca, choć dawniej nie jeden raz narzekała na upał. Widoki najbardziej pospolite – lichych przydrożnych krzaków obgryzionych przez kozy, czy wyliniałego psa-staruszka o sparszywiałej skórze, któremu ongiś lubiła nogą porachować kości – teraz były jej drogie, a myśl, iż wkrótce nie będzie już mogła tego oglądać, sprawiała, że łzy obficie spływały jej po policzkach.

Im bliżej było do strasznego dnia, tym bardziej niespokojna się stawała i w coraz większym żyła napięciu. Gdy wcześniej, choć ciężki, ale jednak morzył ją sen, teraz przestała sypiać w ogóle. 

W końcu nadszedł ów dzień straszny. Zaraz z samego rana po Esclarmondę przyszła gromadka staruch, które przyniosły przepiękne szaty panny młodej i drogocenne ozdoby. Choć płakała, krzyczała, i jak mogła, tak opierała się jędzom, wykąpały ją, namaściły wonnymi olejkami i stosownie ubrały. 

Tymczasem przed zamkiem formował się weselny orszak, bowiem udawano, iż dziewczynę oddaje się wężowi nie na pożarcie, lecz jako panią i małżonkę.

Gdy przygotowania skończono, wszyscy w uroczystym pochodzie wyruszyli w kierunku studni – mieszkania potwora. Muzykanci wygrywali radośnie, a tłum wyśpiewywał pieśni weselne. 

W pobliżu studni tłum zatrzymał się w pewnym oddaleniu od cembrowiny, trochę z szacunku dla węża, ale przede wszystkim z lęku o własną skórę. Dwie wiekowe, lecz silne kobiety, o suchych i żylastych rękach, prowadząc dziewczynę, mocniej zacisnęły palce na jej ramionach i powlokły ku otworowi czeluści. 

Opierała się nieszczęsna z całych sił i krzyczała przeraźliwie, błagając o litość. A wąż wystawił swój budzący grozę łeb na zewnątrz i wpatrując się pożądliwie w ofiarę, co chwila wysuwał błyskawicznie rozwidlony język, badając w ten sposób otoczenie, jak to węże mają w zwyczaju. 

Podszedłszy do samej cembrowiny, staruchy powaliły Esclarmondę na ziemię, a same co sił w nogach rzuciły się do ucieczki. 

W owym czasie panowała cisza tak wielka, iż słychać było brzęczenie unoszących się w powietrzu much. Tłum zamilkł. Gdy wąż otworzył szeroko paszczę, chcąc rozpocząć połykanie ofiary, niejednemu ojcu zrobiło się dziwnie na sercu, bo pomyślał, iż gdyby los był mniej łaskawy, w tej chwili przed wężem leżałaby nie Esclarmonda, lecz jego własna córka. 

I oto tę wielką ciszę przerwał mój krzyk. Z kręgu gapiów, z obnażonym mieczem, srebrzyście połyskującym w promieniach palącego słońca, stojącego akurat w zenicie, skoczyłem do przodu.

W kilku susach dopadłem gada i wziąwszy potężny rozmach, ciąłem na odlew we wraże cielsko, aż łeb potwora odpadł i potoczył się po ziemi, a wszystko wokół zabarwiło się od posoki, która wyciekła z rany. 

Owo stało się tak nagle i niespodziewanie, że początkowo tłum nie wiedział, jak zareagować. Później dopiero wybuchnął okrzykami na moją cześć. Rozgwar zrobił się tak potężny, iż zadrżały liście na koronach okolicznych drzew. 

Radość zapanowała ogromna. Oto bowiem, chociaż miał skończyć się dobrobyt, życie owych ludzi nareszcie opuścił lęk. 

Król Roderyk zaprosił mnie do pałacu. Esclarmonda upadła przede mną na kolana, dziękując za ocalenie życia i zowiąc wybawicielem, a władca zaproponował, bym w nagrodę pojął dziewczynę za żonę i po jego śmierci przyozdobił skronie królewską koroną. 

Ale ja nie chciałem. Wciąż bowiem miałem w pamięci Hildegardę. Piękną Hildegardę. Jej obraz pieściłem pod powiekami, o niej śniłem, o niej marzyłem, tęskniłem za dotykiem jej delikatnych, wypieszczonych dłoni.

Słysząc moją odmowę, zdziwił się król i zasmucił, zasmuciła się też i królewna – bo jak mi się zdaje – pokochała mnie wówczas za to, iż ją ocaliłem. Wszelako ja byłem niezłomny w zamiarze powrotu. Bez przeszkód zaczerpnąłem tedy wody wiecznej młodości ze źródła, które tryskało właśnie na dnie studni, w której zamieszkiwał ów potworny wąż.

Nie będę mówił o drodze powrotnej. Była nie mniej ciężka i trudna niźli ta, która wprzódy zawiodła mnie na morską wyspę. A właściwie było mi jeszcze trudniej, bowiem teraz poza dzbanem z wodą nie posiadałem już nic. Żywiłem się tedy albo tym, czym mnie ktoś z łaski poczęstował, albo upolowaną zwierzyną. Wszelako najczęściej głodowałem, nie chcąc mitrężyć czasu na uganianie się za zwierzętami. Pragnąłem bowiem jak najrychlej stanąć przed Hildegardą. 

W końcu na horyzoncie zarysowały się strzeliste wieże Bambergu. Serce mocniej uderzyło mi w piersi. Oto rychło ziszczą się moje pragnienia. Oto posiądę tę, bez której nie umiałbym już żyć. 

Straże nie chciały mnie wpuścić do wnętrza zamku, tak byłem zmieniony i tak nędznym okryty łachmanem. W niczym nie przypominałem rycerza. W końcu jednakże udało mi się przekonać strażników i poszedłem prosto do biesiadnej sali, jako że trafiłem na czas, kiedy znowu odbywała się uczta, a moja wybranka lubiła ucztować.

Już z daleka dobiegł mych uszu gwar. Szczęk naczyń, dźwięczenie srebrzystych pucharów, odgłosy walki psów, które kąsały się zajadle, wydzierając sobie z paszczy na wpół obgryzione kości, ciskane przez biesiadników wprost pod stoły. 

Wszedłem do sali. Na mój widok zapanowała cisza. Tylko Hildegarda zapatrzona w oblicze jakowegoś rycerza dalej szczebiotała wesoło. Można było dostrzec, iż świata poza onym rycerzem nie widzi, ów zaś poglądał na nią tylko od czasu do czasu, rzucając raczej znudzone spojrzenia. 

W końcu spostrzegła mnie i Hildegarda. Wpatrzyła się bacznie w moją twarz i chyba poznała, bowiem zmieszała się jakby nieco. Rychło jednakże wróciła jej pewność siebie. 

– Oto jestem, pani – rzekłem. – Otom wrócił. 

Zbliżyłem się do niej i przyklęknąwszy na jedno kolano, podałem jej dzban napełniony cudowną wodą, który niosłem przez tyle dni, tygodni, miesięcy z pieczołowitością, nie uroniwszy zeń ani jednej kropli.

– Oto woda, o którą prosiłaś. Ja wypełniłem swoje przyrzeczenie. Teraz ty dotrzymaj słowa. Zostań moją małżonką jak ongiś, w obecności świadków, mi przyobiecałaś. 

Cisza była wielka. Biesiadnicy zamarli w bezruchu, oczekując na dalszy bieg zdarzeń. Hildegarda zaś najpierw pobladła, później jej lica okryły się szkarłatem, a na koniec krzyknęła: 

– Głupcze! Głupcze! Czyś myślał, że do starości żyć będę w bezżennym stanie?! Nie było cię prawie dwa lata! Skąd mogłam wiedzieć, czy dotrzymasz słowa, czy powrócisz?! Spójrz! – tu wskazała dłonią na siedzącego obok niej rycerza. – Spójrz! Oto mój pan i małżonek. Poślubiłam go wtedy, gdyś ty się uganiał za mrzonką! To człowiek rozsądny, czego nie można o tobie powiedzieć. Zakpiłam z ciebie! Wysłałam po coś, co nie istnieje! Nie ma wody wiecznej młodości! To bajka! Wszyscy o tym wiedzą!

Krzyczała, poczerwieniała z gniewu. Jej mąż patrzył na mnie z ironicznym uśmiechem na wargach, jakby chciał zapytać: „No i cóż? Który z nas lepszy, ty głupcze?” Ja zaś klęczałem nadal. 

Później powoli podniosłem się na nogi i odrzekłem spokojnie, chociaż gniew mnie dusił: 

– Mylisz się, Hildegardo. Woda młodości istnieje. To nie bajka. I ja ową wodę przyniosłem dla ciebie.

Uniosłem do góry dzban, aby wszyscy widzieli, i przechyliwszy go – powoli wylałem zawartość na posadzkę. Spływający strumień mienił się wszystkimi barwami tęczy, a rozpryskujące się krople dzwoniły niczym srebrne dzwoneczki. Później odwróciłem się i nie oglądając już wstecz, opuściłem zamek na zawsze. 

Tyle przecierpiałem. Ryzykowałem życie, odrzuciłem rękę królewny, pogardziłem tronem. Wszystko to dla niej i wszystko na darmo. Zakpiła ze mnie, oszukała i wydrwiła. A ja przecież nadal ją kochałem! Nadal! Czy rozumiecie?!

Mogłem wrócić, mogłem wyzwać jej pięknego męża i zabić go w walce. Mogłem ponownie żebrać o jej rękę, ale tego nie chciałem. 

Zrozumiałem wówczas, że żyć z Hildegardą nie mogę, a żyć bez niej nie będę już umiał. Wszystko straciło dla mnie sens, wszystko zatraciło wartość. 

Błąkałem się po świecie, szukając zapomnienia, ukojenia bólu serdecznego, ale ono nie przychodziło. Szukałem śmierci, rzucałem jej wyzwania, wszelako ona mnie omijała. Aż któregoś dnia spotkałem człowieka Bożego, który w pustelni, samotny, z dala od całego świata, umiał się radować każdym przeżytym dniem.

Postanowiłem tedy pójść w jego ślady. Wszelako nie byłem stworzony na mnicha. Nie złożyłem więc ślubów, lecz i nie wróciłem pomiędzy ludzi. 

Jak długo żyję w tej samotni, sam już nie wiem. Nie mierzę upływającego czasu, nie liczę przemijających chwil. Nareszcie znalazłem ukojenie, lecz nie zapomnienie przecież. 

Chociaż widziałem nie jedną wiosnę i nie jedną przeżyłem zimę, chociaż wiem, że Hildegarda – jeżeli jeszcze nie odeszła do wieczności – nie jest już tą Hildegardą, która ongiś, przed laty, wlała w moje serce niepokój, to przecie zapomnieć jej nie chcę i nie mogę.

Może to głupie, może ja jestem głupi, a może tak właśnie, a nie inaczej być musiało? Może ten, a nie inny los był mi przeznaczony? 

I ufam, że kiedyś przyjdzie dzień, w którym na zawsze zamknę powieki, i że po tamtej stronie spotkam swoją Hildegardę. Ufam, iż wówczas pojmie ona, jaki popełniła błąd, jak ogromną uczyniła mi krzywdę. Wierzę, że wtedy nareszcie odnajdziemy się nawzajem. Na wieczność całą… Na wieczność… 

Chociaż już starzec skończył snuć tę zadziwiającą opowieść, nadal panowało głębokie milczenie. Historia, którą usłyszeli, wprawiła ich w zadumę. 

Halina rozmyślała o tym, iż nawet miłość niespełniona, tragiczna i nieszczęśliwa zdolna jest sprawić, iż ktoś poświęci dla niej całe swoje życie. Utwierdziła się w przekonaniu, że tym bardziej ona, ona, która choć krótko, ale jednak zaznała szczęścia u boku ukochanej istoty, winna jest jej wierność aż po kres dni, aż po oddech ostatni, po grób.

Bożena podparłszy głowę zaciśniętymi pięściami, siedziała zapatrzona w ogień. W kącikach oczu błyszczały jej łzy. 

Kresław natomiast otrząsnąwszy się już widocznie z przygnębiającego nastroju, jaki wywołała opowieść starca, spoglądał na niego spode łba i uśmiechał się drwiąco. 

Po chwili zaś ozwał się w te słowa: 

– Tak, teraz sobie przypominam. Ten staruch zwariował. Ongi krążyły gadki o jakowymś Tarnawicie, którego dziewka rzuciła dla innego, a ów z tej przyczyny oszalał. Prawili, iż uszedł od świata i zaszywszy się w głębi boru, żyje na poły jak pustelnik, na poły jak dzika istota. I oto gadki okazały się prawdą. Znaleźliśmy owego Tarnawitę. Jedno mu tylko przyznać trzeba. Bajać umie pięknie. Bo chyba nie wątpicie, iż wszystko, o czym żeście odeń usłyszały, to nic innego jeno bajka?

– I po cóż kpić? – zapytała Halina. – Jeśli nawet nie wszystko jest prawdą w owej opowieści, której żeśmy przed chwilą wysłuchali, to przecie sam mówisz, Kresławie, iż to z wielkiej, a nieszczęśliwej miłości pomieszało się w głowie Krystynowi. 

– Też mi powód do zmartwień. Nie jedna dziewka, to druga. Małoż ich na świecie? A wszystkie chętne, żeby tylko wydać się za mąż, a w staropanieństwie nie dożyć sędziwego wieku – odparł na to Kresław. 

– Jakież to szczęście, iż nie wszyscy mężowie myślą w taki sposób – ozwała się Bożena. – Są przecie, i wielu ich jest, dobrzy i szlachetni, tak jak i są dobre i szlachetne niewiasty. Nie zaś tylko takowe, jak ta Hildegarda. Dajmy już spokój onym gadkom. Czas pomyśleć, co dalej czynić nam wypada.

– Może lepiej się stanie, jeśli będziem myśleć jutro – ozwał się Kresław. – Dzisiaj, gdyśmy zdrożeni, a sen powieki skleja, nic mądrego do głów nam nie przyjdzie. Ostańcież tedy, niewiasty, w chacie Tarnawity i śpijcie spokojnie. Ja idę na noclegowisko pomiędzy naszych zbrojnych. Dobrej nocy!

* * *

Halinę obudził świergot ptasi. Leżała czas jakiś z otwartymi oczami, wpatrując się w złocistą smugę słońca, która wpadała do izby przez szczelinę w zmurszałej ścianie, kładąc się jasną plamą na glinianym klepisku podłogi. W smudze onej wirowały, skrząc się – kiedy indziej niedostrzegalne – drobiny kurzu.

Śpiew ptaków to nasilał się, co słabł. Gdzieś daleko słychać było odgłosy pracowitego kucia dzięcioła-stukacza.

Halina podniosła się z legowiska i omywszy twarz w zimnej źródlanej wodzie, której pełen dzban stał w kącie izby, przyodziała się spiesznie i wyszła na dwór. 

Z lubością wciągnęła w nozdrza chłodne, wilgotne leśne powietrze, przesycone balsamicznym zapachem żywicy. Po zrudziałej ściółce przemknęła złotoruda wiewiórka, gdzieś hen, pośród kolumnady pni zamajaczyła sarna stojąca w bezruchu, wpatrująca się ze zdziwieniem swymi dużymi brązowymi oczyma w intruzów przybyłych mącić spokój leśnej głuszy – w ludzi śpiących wokół prawie wygasłego ogniska i w Halinę opartą o ścianę chałupy.

Pięknie było, spokojnie, i aż wierzyć się nie chciało, iż kędyś tam, za onym lasem, za szeroko rozlaną rzeką, w ruskiej ziemi czai się wróg chytry i okrutny, dybiący na mienie i żywoty mieszkańców tej krainy. 

Cudnie było i spokojnie. Przyroda żyła własnym życiem, nie bacząc na ludzkie troski, na ból, żal, ale i nie bacząc na ludzkie radości i szczęście. 

Słońce i świergot ptasi obudziły nie jedną tylko Halinę. Jej śpiący drużynnicy po kolei otwierali oczy i przeciągali ciała, aż kości chrzęściły im w stawach. 

Rychło ponad polaną dał się słyszeć rozgwar i śmiechy. Zapłonął suty ogień, a na rożnie z jałowcowego sękacza uczynionym poczęła przyrumieniać się sarna, rozsiewając wokół smakowity zapach pieczystego.

Kresław oporządziwszy siebie i konia, omywszy się w strużce krystalicznej wody, uparcie drążącej sobie łożysko w grubych pokładach zbrunatniałych opadłych igieł świerkowych, skierował swe kroki ku chacie Krystyna. 

Nie uszedł jednak i połowy drogi, gdy raptem przystanął, nasłuchując czegoś bacznie. 

– Cisza! – krzyknął. – Cisza! 

W obozowisku ucichło i wówczas skądś z dala, od duktu wiodącego ze wschodu na zachód przez puszczę, dobiegł uszu wszystkich odgłos końkich kopyt. W miarę upływu czasu tętent narastał, aż wreszcie stał się całkiem wyraźny. Oto jakiś samotny jeździec, śpiesząc się bardzo, podążał w ich stronę.

– Jasiek, Pietrek! – zawołał Kresław. – Skoczcie na koń i wyjedźcie onemu naprzeciw. Wypatrzcie, kto zacz, nie pokazując się najpierw. Jeśli to istotnie jeden tylko jeździec – na co by ów stukot zdawał się wskazywać – wypytajcież go, skąd i dokąd podąża i czemu tak mu spieszno.

Obaj młodzieńcy bez słowa odpowiedzi, by nie tracić czasu, dosiedli koni na oklep i trzymając się długich grzyw rumaków, pojechali w kierunku, z którego zbliżał się ów tajemniczy jeździec.

– Czyżbyś się lękał, Kresławie? – zapytała Halina.

– Nie wiem. Dziwne to. Samotny jeździec na tym odludziu, cwałujący o brzasku ku nam od ruskiej strony. Musiał wyruszyć w drogę, nim jeszcze słońce wstało. Nie, nie boję się przecież, bo i niby czego. Wszelako dziwne jakoweś mam przeczucia…

Ale nim zdążył dokończyć, dobiegł ich uszu odgłos łamanych suchych gałęzi i po chwili z zarośli wyłonił się Jasiek z Pietrkiem, wiodąc między sobą, również na oklep jadącego na wierzchowcu wyrostka liczącego nie więcej niż dwanaście czy trzynaście lat. 

Już z daleka widać było, iż jest zmęczony i ledwo utrzymuje równowagę na końskim grzbiecie. 

Gdy jezdni znaleźli się przed chatynką, otoczono ich ze wszech stron. 

– Kim jesteś, dziecko? – zapytała Halina obcego. 

– Zwą mnie Miłosz. Jestem synem rybaka Wojciecha. Żyjemy nad Bugiem, w takiej maleńkiej osadzie rybitwów. 

Przerwał zmęczony i łapał oddech szeroko otwartymi ustami. 

– Zsadźcie go z konia. Dajcie napić się wody – zarządził Kresław. 

Polecenie spełniono w mig. 

Chłopiec usiadł, oparł się plecami o pień sosny rosnącej samotnie tuż przy ścianie chaty i przełknąwszy kilka dużych łyków, począł mówić dalej: 

– Wczoraj ojciec popłynął na połów pod ruski brzeg. W samo południe, gdy słońce jęło najmocniej dokuczać spiekotą, dobił do lądu i poszedł w las szukać cienia i jagód, bo naszła go jak raz na nie ochota. Nie wiedzieć kiedy znacznie oddalił się od rzeki i przez przypadek odkrył coś, co mu kazało natychmiast zawracać. Oto na rozległym błoniu dojrzał setki i tysiące wojowników tatarskich wespół z Rusinami i Kumanami, którzy rozbijali obozowisko. Co rychlej wrócił do osady, zwołał wszystkich mieszkańców i zbiegli w puszczę, na uroczysko pośród bagien, gdzie nikt nie trafi, jeśli dobrze nie zna drogi. Mnie pierwej kazał siadać na konia, który ongiś się do nas przyplątał, nie wiedzieć skąd. Może od Tatarów? Otóż mnie kazał siadać na onego konia i pędzić ku Lublinowi, ostrzegając wszystkich po drodze, że pożoga wojenna się zbliża. 

– Et, przesadzasz pewnie – ozwał się na to Kresław.

– Nie wiem, panie. Ja nic nie wiem. Jam niczego nie widział. Wszelako ojciec wrócił wielkim strachem zdjęty – a byle czego się nie lęka – i opowiadał, że wojska mrowie nieprzebrane. Że setki i tysiące zbrojnych ciągnie w nasze strony. Że to nie zwyczajny podjazd, jakiś się tu kręci, jak to zwykle przy granicy, łupiąc i łowiąc niewolnika. Ojciec mówił – ciągnął chłopak – iż to cała armia, którą chyba sam chan dowodzi. Patrzeć tylko, jak wejdą w nasze granice, grabiąc i mordując. I mówił ojciec jeszcze, żebym spróbował dotrzeć do któregoś z rycerzy i niech ten, co prędzej, da znać do Sandomierza i do Krakowa, iżby wojsko sposobiło się do obrony.

– Jakże daleko teraz mogą być Tatarzy? – spytała Halina. 

– Trudno mi rzec, pani. Ale pewnie ze trzy dni konnej jazdy. Jam tu pędził dwa dni, nocy zarywając i nie szczędząc konia. Oni tak prędko się posuwać nie mogli, tedy pewnie zdobyłem nad nimi z dzień przewagi.

– Bystry z ciebie chłopak – pochwalił go Kresław. – Ponad wiek bystry. Szkoda cię na rybitwę. Pani Halina pomówi o tobie z księciem, żeby cię do służby przyjął… Jeśli przeżyjemy… 

Po tych ostatnich słowach zapadła cisza, a zbrojni Haliny poglądali po sobie z niepokojem. 

– Cóż nam zatem czynić wypada? – ozwał się jeden z nich.

– Jak to co?! – zakrzyknęła Bożena. – Będziemy walczyć! Po to przecie was ćwiczono, po to zbrojono! Wyszliśmy szukać Tatarów i patrzcie, jak się nam poszczęściło. Już ich mamy! 

– Oj, mielibyście rozum – Kresław pokiwał głową – i nie oplatali byle czego, pani Bożeno. Dyć armia cała tu idzie, nie podjazd jakowyś. Woje obznajomieni z rycerskim rzemiosłem, a nie ciury i hultaje, co nocami wsie napadają, krowy a wieprze rabując.

– Cóż więc radzisz, panie Kresławie? – zapytała Halina. 

– Co radzę? Ano radzę, by kilku ludzi pchnąć z wieścią ku Lublinowi, a my z resztą na krótsze drogi, wracajmy co koń wyskoczy do Sandomierza. Nic tu po nas. Jeśli nas teraz ogarną, nikt z życiem nie ujdzie, a w Sandomierzu każde zbrojne ramię się przyda.

– Masz rację, panie – rzekła Halina. – Masz rację. Zostać tutaj, to tyle samo co śmierci szukać z własnej ręki. Posilmy się jednak przed drogą i dopiero ruszajmy. 

Poćwiartowano mięsiwo, chociaż było dopiero na wpół upieczone, i podzielono je na porcje tak duże, ażeby każdy mógł głód zaspokoić. Pragnienie zaś ugaszono wodą kryniczną, tak zimną, że aż zęby cierpły. Wreszcie jęto siodłać konie. 

Halina podeszła do trzymającego się na uboczu Krystyna Tarnawity, który ze spokojem, jakby nic się nie stało, albo-li też rzecz cała jego nie dotyczyła, z lubością wysysał szpik z sarniej kości. 

– A wy, ojcze? Cóż zamierzacie czynić? 

Staruch wzruszył ramionami i nie odezwawszy się wcale, dalej wysysał szpik. 

– Jedźcie z nami, ojcze. Dam wam któregoś z luzaków, przecie chyba utrzymacie się w siodle, a jak nie, przywiążemy was rzemieniami. Jedźcie, życia na szwank nie narażajcie. Porzućcie to pustkowie. Dam wam w Sandomierzu pomieszkanie, zaopiekuję się wami jak córka rodzona.

Stary podniósł na nią oczy i rzekł: 

– Wiem, że prawdę mówisz. Wiem, że byś mi była jak córka. Ale po co? Tatarzyn mi niestraszny. Ujdę przed nim do swojego schowu na trzęsawisku, jak już nie jeden raz bywało. A nie uda się ujść? Cóż? Czyż nie dość żyłem na tym Bożym świecie. Czas spocząć, stare kości złożyć w ziemi, Dnia Sądu czekając.

Umilkł, by po chwili ciągnąć dalej: 

– Widzisz, moje dziecko. Tam, po drugiej stronie żywota, czeka na mnie przecie Hildegarda… A powiem ci jeszcze jedno. Czy ujdę stąd, czyli też zostanę, to wiem, iż tegorocznej zimy nie doczekam. Pisane mi bowiem umrzeć wówczas, gdy jesień okrasi liście czerwienią i żółcią.

– Nie mówcie tak, ojcze. Nie mówcie. Nikt nie może mieć pewności, jak długo żyć mu sądzono i kiedy ma odejść. 

Krystyn uśmiechnął się łagodnie. 

– Jeśli Bóg dozwoli ci dożyć wieku tak sędziwego, jak mój, to wtedy otworzą ci się oczy na wiele, wiele rzeczy, których dzisiaj nie dostrzegasz. Wewnętrznym okiem, okiem swojej duszy będziesz umiała wypatrzeć więcej, niż widzisz oczyma ciała. Wierzaj mi, ja wiem, iż rychło już umrę. Wiem, że czas mojego bojowania dobiegł kresu, a nadszedł wreszcie czas odpocznienia.

Oczy Haliny zwilgotniały, a w ich kącikach zaszkliły łzy. Upadła przed starcem na kolana, prosząc:

– Pobłogosławcie mnie, ojcze, pobłogosławcie! 

– Co czynisz, dziecko? Co czynisz? Nie jestem przecie mężem Bożym, sługą Kościoła. Ot, starym, nieszczęśliwy człowiek, który nie umiał żyć zwyczajnie, jako drudzy żyją. 

– Pobłogosławcie mnie, ojcze. Proszę o to. Może nie umieliście żyć, ale umieliście kochać tak, jak mało kto umie. 

– Nie, moje dziecko. Kochać także nie umiałem. Może kiedyś to zrozumiesz. Zmarnowałem życie. Zmarnowałem. Wszelako teraz na odmianę już zbyt późno. Oby Bóg był dla mnie miłosierny. 

Przerwał i zapatrzył się w błękitny przestwór niebios. A potem znów zaczął mówić, ale mówić zgoła inaczej:

– Tam czeka na mnie Hildegarda… Włosy ma złote, a oczy niebieskie… szyję smukłą i pierś bujną… Hildegarda… czeka… 

Ocknął się raptem. Wstrząsnął nim krótki, urywany szloch. Pochylił się nad Haliną, objął ją oburącz za głowę i przytulił do piersi. 

– Jedź z Bogiem, dziecko. Jedź z Bogiem. 

– Na koń! Na koń! – Ostry głos Kresława wydającego komendę poderwał Halinę na nogi. Uścisnęła mocno dłonie Krystyna i nic już nie mówiąc, podeszła do swego wierzchowca.

Gdy wszyscy usadowili się w siodłach, ścisnęła boki konia kolanami, jednocześnie z lekka kłując zwierzę ostrogą. Po chwili zwarty oddział podążał spiesznie leśnym traktem ku Sandomierzowi. Śród kolumnady pni tętent niósł się szeroko i powracał echem, aż po pewnym czasie ucichł w oddali i słychać było jeno ptasi szczebiot i szelest liści poruszanych wiatrem. Gdzieś trzasnęła uschła gałąź złamana racicą dzika… 

KSIĄŻKA JEST DOSTĘPNA W SPRZEDAŻY:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html

———–

Andrzej Sarwa