Makagigi

Stanisław Michalkiewicz: Makagigi Michalkiewicz-makagigi

Dzisiaj chyba mało kto pamięta przysmak dla dzieci, znany jeszcze w czasach mojego dzieciństwa, za Józefa Stalina i potem – za wczesnego Gomułki. Nazywał się on “makagigi” i sprzedawany był w postaci pasków podobnych do gumy do żucia, o której wtedy w Polsce tylko słyszeliśmy, a która w Ameryce była w powszechnym użyciu, podobnie, jak Coca Cola, która w Polsce pojawiła się dopiero za Gierka w ramach pozornej okcydentalizacji naszego bantustanu.

Makagigi jednak zniknęło bezpowrotnie, chociaż jego produkcja nie wymagała zakupu żadnych kosztownych technologii – a może właśnie dlatego – bo co za pożytek z towaru, którego produkcja nie wymagała zakupu żadnych kosztownych, zachodnich technologii, na których można było się na boku obłowić?

Tak czy owak, makagigi jako przysmak dla dzieci zniknął całkowicie, wyparty – jak słyszymy – przez rozmaite narkotyki, którymi dzieci i postępowa młodzież faszeruje się na potęgę, a potem ma halucynacje – że na przykład “planeta” płonie i trzeba ją ratować, powstrzymując się przed emitowaniem zbrodniczego dwutlenku węgla i innych gazów cieplarnianych.

Dopiero na tym tle możemy ocenić, jak daleko posunęliśmy się na drodze nieubłaganego postępu.

Jeszcze przed wojną, w koszmarnych czasach sanacji, opinią publiczną wstrząsnęła wiadomość, że Franciszek Fiszer, ten sam, co to twierdził, że nie będzie w Polsce dobrze, dopóki nie rozstrzela się 700 tysięcy łajdaków, odmówił wypicia bruderszaftu z Mieczysławem Grydzewskim z “Wiadomości Literackich”, ponieważ ten twierdził, że ludzkość powstała z gazów, wobec czego przyjaźnić się z nim nie może.

Nawiasem mówiąc, ktoś słysząc opinię Fiszera, że nie będzie w Polsce dobrze, dopóki – i tak dalej – zwrócił mu uwagę: ale panie Franciszku, może nie ma w Polsce aż tylu łajdaków – na co niestropiony Fiszer zagrzmiał: to nic nie szkodzi; w razie czego dobierzemy z uczciwych!

Wracając do makagigi, to wprawdzie w handlu już od dawna tego przysmaku nie ma, za to pojawił się w polityce, zwłaszcza w ostatnich dziesięcioleciach, kiedy to budujemy w naszym bantustanie naszą młodą demokrację. Przybiera on postać tak zwanych “tematów zastępczych”, które na rynek polityczny rzucają panujące nam miłościwie  gangi.

One – jak wielokrotnie twierdziłem – uprawianie prawdziwej polityki mają od Naszych Sojuszników surowo zakazane – toteż rekompensują sobie ten zakaz rzucaniem na polityczny rynek różnego rodzaju makagigi, żeby opinia publiczna mogła sobie czymś wypełnić ustne jamy, dostępując w ten sposób iluzji uczestnictwa w polityce, nawet światowej. Przoduje w tym zwłaszcza koalicja 13 grudnia, która wprowadziła do rządu wyjątkowo liczną reprezentację wariatów.

A wariaci – jak to wariaci – nie mają pojęcia o kierowaniu państwem, ani też żadnego pomysłu na nie, zastępując tę impotencję swoimi wariactwami, którym usiłują nadać rangę obowiązującego prawa. Dopóki pan prezydent Duda dysponuje prawem wetowania tych niewydarzonych pomysłów, to jeszcze z Bogiem sprawa – ale co będzie, jak w 2025 roku skończy mu się druga kadencja, a suwerenowie demokratycznie wybiorą sobie kogoś innego – ot na przykład pana Rafała Trzaskowskiego, którego uważam za zarozumiałego blagiera – a jest to opinia chyba najbardziej uprzejma?

Wtedy już nic nie będzie chroniło nas przed wariatami i pewnie dlatego część opinii publicznej  tak kurczowo trzyma się Unii Europejskiej w nadziei, że taka na przykład Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen uchroni nas przed nami samymi. Obawiam się jednak, że to też iluzja, bo wystarczy przyjrzeć się dotychczasowemu składowi Parlamentu Europejskiego, by przekonać się, że oprócz filutów, którzy chcą sobie uzbierać na luksusową emeryturę, oprócz łajdaków, których według opinii Franciszka Fiszera, należałoby natychmiast rozstrzelać, resztę stanowią wariaci w sensie medycznym.

Oczekiwanie tedy, że wariaci cudzoziemscy uratują nas przed naszymi rodzimymi wariatami, jest kolejnym złudzeniem, z którym natychmiast powinniśmy się pożegnać. Nie jest to jednak łatwa sprawa, bo ludzie chcą w coś wierzyć, zwłaszcza w tak zwanych “ciekawych czasach”. Kiedy alianci w 1945 roku cofnęli uznanie rządowi Rzeczypospolitej w Londynie, w kręgach emigracyjnych zapanowała desperacja i pewna inteligentna pani powiedziała, że ludzie kurczowo chwytają się nawet cienia nadziei.

Wierzą na przykład – mówiła – w generała Kazimierza Sosnkowskiego – bo znał on marszałka Piłsudskiego, albo w ówczesnego premiera londyńskiego rządu, pana Tomasza Arciszewskiego – bo ma brodę.

Tymczasem premier Donald Tusk, który – jak tylko Niemcy odstąpiły od strategicznego partnerstwa z Rosją na rzecz strategicznego partnerstwa z bezcennym Izraelem, za co zostały przez prezydenta Józia Bidena wynagrodzone pozwoleniem urządzania Europy po swojemu, czyli budowy IV Rzeszy – zaczął z gołąbka pokoju przepoczwarzać się w krwiożerczego jastrzębia i militarystę.

Nie tylko zapowiedział objęcie naszego bantustanu niemiecką “żelazną kopułą”, która według wszelkiego prawdopodobieństwa stanowi milowy krok na drodze ustanowienia “europejskich sił zbrojnych”.

Chodzi o wyprowadzenia Bundeswehry spod amerykańskiej kurateli – ale ogłosił pragnienie zbudowania “Linii Zygfryda” nie tylko na granicy polsko-białoruskiej, ale również na granicach litewsko-rosyjskiej, łotewsko-rosyjskiej i estońsko-rosyjskiej i w tym celu już namawiał się z bankierową inwestycyjną na pożyczkę, żeby to sfinansować – to jeszcze 21 maja wydał zarządzenie powołujące czerezwyczajną komisję do badania ruskich i białoruskich wpływów w naszym  bantustanie.

Taka komisja była powołana przez poprzedni rząd, z tym, że to była komisja parlamentarna, w związku z czym została przez Donalda Tuska rozpędzona bodaj już 14 listopada, zaraz po krzywoprzysięstwie jego rządu. Teraz ma to być komisja “pozaparlamentarna”, czyli złożona ze starych kiejkutów, którym będzie przewodził szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Jak pamiętamy, SKW wypączkowała z “rozwiązanych” Wojskowych Służb Informacyjnych.

Na dobrą sprawę na czele komisji powinien tradycyjnie stanąć pan generał Marek Dukaczewski, bo któż lepiej potrafi naprawić zegarek, jak nie ten, co go zepsuł – ale byłaby to chyba zbyteczna ostentacja. Tak czy owak, nie ulega wątpliwości, że stare kiejkuty zdemaskują u nas tylu ruskich i białoruskich agentów, że nie będzie można nawet splunąć, żeby w jakiegoś nie trafić.  W ten sposób cały świat, a już Europa w szczególności dowie się, że Polska to jedno bagno, przeżarte przez agenturę, jak nie ruską, czy białoruską, to niemiecką, jak nie niemiecką, to żydowską – i tak dalej.

Dla każdego tedy stanie się oczywiste, że z takim krajem nie można wchodzić w żadne konfidencje, a najlepszym wyjściem z sytuacji byłby jego ponowny rozbiór. Ja rozumiem, że Donald Tusk wykonuje takie zadanie – co zresztą jest przypuszczeniem uprzejmym – ale otaczająca go hałastra chyba nie zdaje sobie sprawy do czego przykłada rękę. Kto by pomyślał, że porażone polityką makagigi może być taką silną trucizną?