Minister Kułeba pokazał kły magnapolonia/michalkiewicz-minister-kuleba-pokazal
Niedawno pan prezydent Andrzej Duda odbył pielgrzymkę do Kijowa z okazji rocznicy proklamowania niepodległości Ukrainy i oświadczył się tam prezydentowi Zełeńskiemy z bezwarunkową przyjaźnią. Te bezwarunkowe oświadczyny najwyraźniej musiały ukraińskiego prezydenta nieco rozbawić, bo pół żartem, ale pół serio rzucił uwagę, że jeśli pan prezydent Duda będzie do niego dzwonił, to jego telefon może być zajęty. Rzeczywiście; skoro pan prezydent Duda oświadcza się bezwarunkowo, to po co jeszcze podnosić słuchawkę?
Wkrótce potem odbywał się cykliczny “Campus Polska Przyszłości”, jakie pan prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, urządza w Polsce za niemieckie pieniądze. Do spędzonej tam młodzieży, która – jak to młodzież – chciałaby się bzykać, a ponieważ Niemcy wprawdzie płacą, ale i wymagają, więc dała wyraz swemu pragnieniu wybzykania PiS-u. To oczywiście tylko takie przechwałki, bo już znający się na rzeczy Tadeusz Boy-Żeleński przestrzegał przed takimi młodzieżowymi deklaracjami, ufundowanymi na mierzeniu siły (męskiej) na zamiary. “A młody? Głupie to, płoche. Tylko pobrudzi pończochę.”
Do tej młodzieży dowożeni są rozmaici dygnitarze, tubylczy i obcy. Tubylczy – żeby się jej podlizać, a obcy – żeby coś załatwić, a przynajmniej powiedzieć. Jednym z takich dygnitarzy był ukraiński minister spraw zagranicznych, pan Dmytro Kułeba. Został przez kogoś zapytany o “Wołyń”, to znaczy – zorganizowane przez OUN-UPA ludobójstwo ludności polskiej, żeby w ten sposób “oczyścić” teren pod niepodległą Ukrainę.
Teren został oczyszczony, polscy dygnitarze w swoich najdalej idących deklaracjach, milcząco się z tym oczyszczeniem godzą, a tylko dopraszają się u Ukraińców łaski w postaci pozwolenia na ekshumację ofiar i ich “godne upamiętnienie”. Ale nie z Ukraińcami takie numery!
Przez lata nauczyli się oni obcinania kuponów od prezentowania Ukrainy na arenie międzynarodowej, jako państwa specjalnej troski, na podobieństwo do upośledzonego w rozwoju dziecka, któremu lepiej się nie sprzeciwiać, bo albo sobie coś zrobi, albo kogoś zadźga nożem lub podpali dom – więc o żadnych ekshumacjach, a zwłaszcza – “upamiętnieniach” nie chcą w ogóle słyszeć. Gdyby bowiem takie “upamiętnienie” nastąpiło, po wsze czasy świadczyłoby o dokonanej tam zbrodni – co Ukraińcom jest potrzebne, jak psu piąta noga.
Im ciszej, tym lepiej; minie kilka pokoleń i wszyscy się przyzwyczają, że zbrodnia popłaca. O tym jednak nie trzeba głośno mówić, więc kiedy tylko strona polska wyjękuje swoje suplikacje, to strona ukraińska twardo odpowiada, że na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej w roku 1943 trwała “wojna domowa”, więc suplikacje są nie na miejscu.
Jest to oczywiście argument fałszywy, bo żeby mówić o wojnie, niechby i domowej, to muszą być przynajmniej dwie strony wojujące. Tymczasem w 1943 roku żadnych “stron wojujących” nie było. Po stronie ukraińskiej była strona mordująca, a po polskiej – strona mordowana.
Pan minister Kułeba zażył osobę pytającą z innej mańki. Najwyraźniej uznając, że najlepszą metodą obrony jest atak, zaapelował, by “nie gmerać” w historii”, bo w przeciwnym razie strona ukraińska zacznie dźgać stronę polską nieubłaganym palcem w chore z nienawiści oczy “operacją Wisła”. Że jak wy nam “wołyń”, to my wam “Wisłę”.
Rzecz jednak w tym, że jest to porównanie niesymetryczne. “Wołyń” oznaczał bezlitosne mordowanie “Lachów”, podczas gdy w ramach operacji “Wisła” Ukraińcy nie byli mordowani, a tylko przesiedlani na tereny poniemieckie, gdzie mogli – często po raz pierwszy w życiu – zapoznać się z dobrodziejstwami cywilizacji.
Nie to jednak było najważniejsze w wystąpieniu pana Kułeby. Z obfitości serca usta mówią – więc i on, jako o rzeczy oczywistej, powiedział en passant, że owo przesiedlenie nastąpiło “z terytoriów ukraińskich”.
Wprawdzie potem ukraińskie MSZ zdementowało opinię, jakoby Ukraina miała pod adresem Polski jakieś pretensje terytorialne, ale rosyjski minister spraw zagranicznych, książę Gorczakow mówił, że nie wierzy informacjom nie zdementowanym. Tymczasem ta nie tylko została zdementowana, ale znajduje dodatkowe potwierdzenie w deklaracji, jaką pod koniec roku 2006 przekazał ukraińskiemu prezydentowi Juszczence Światowy Związek Ukraińców z siedzibą w Toronto.
Chodziło nie tylko o to, by prezydent Juszczenko uznał rok 2007 za rok upamiętnienia “operacji Wisła”, ale żeby główne obchody odbywały się na “ukraińskim terytorium etnicznym”, przez które autorzy odezwy rozumieli województwo podkarpackie, część województwa małopolskiego, mniej więcej do Nowego Sącza i część województwa lubelskiego.
Te tereny Światowy Związek Ukraińców, nawiasem mówiąc, całkowicie zdominowany przez banderowców, uznaje za ukraińskie, nawiązując w ten sposób do darowizny, jaką podczas I Wojny Światowej na rzecz Ukrainy uczyniła monarchia austro-węgierska. Ukraina została wyposażona w Małopolskę Wschodnią ze Lwowem i Przemyślem, część Małopolski i część Lubelszczyzny. Chodziło o to, by zatwierdzając państwo ukraińskie, państwa centralne mogły szachować bolszewicką Rosję i utrzymywać w ryzach Polaków.
Żeby było śmieszniej, na tym całym Campusie, obok ministra Kułeby siedział nasz Książę-Małżonek, któremu premier Tusk w swoim vaginecie powierzył fuchę spraw zagranicznych. Książę-Małżonek skwapliwie skorzystał z okazji by siedzieć cicho i dopiero dziennikarze wydusili z niego wyznanie, iż “ma nadzieję”, że Ukraina rozwiąże problem ekshumacji “w duchu wdzięczności za pomoc, którą Polska jej świadczy.”
Obawiam się jednak, że nadzieje Księcia-Małżonka nie zostaną spełnione, a to dlatego, iż Ukraina do żadnej wdzięczności wobec Polski się nie poczuwa. Uważa ona, co niestety powtarzają nie tylko polskie dyplomatołki, ale za nimi, jak za panią matką, również niezależni dziennikarze z mediów głównego nurtu, że Ukraina walczy o niepodległość Polski i Europy, więc to nie ona powinna być wdzięczna, tylko odwrotnie.
Tymczasem Ukraina wcale nie walczy o niepodległość Polski i Europy, tylko została wkręcona w maszynkę do mięsa przez Stany Zjednoczone, które skapowały, że wojny per procura kosztują je pięciokrotnie mniej, niż “operacje pokojowe” i “misje stabilizacyjne” prowadzone przez nie bezpośrednio, więc szukają frajerów, którzy pozwoliliby się w takie maszynki do mięsa powkręcać.
Miejmy tedy nadzieję, że nie uda im się wkręcić w tę maszynkę również naszego nieszczęśliwego kraju, chociaż biorąc pod uwagę służalczość naszych dygnitarzy, nie jest to nadzieja specjalnie duża.