Jerzy Przystawa Wrocław, 25 maja 2007
Trwa, a nawet się zaostrza, kolejny strajk lekarzy, zdenerwowany premier bez ogródek sygnalizuje wzięcie zbuntowanych konowałów w kamasze, a do strajku już szykują się nauczyciele. Tymi ostatnimi premier przejmuje się mniej, bo zamknięcie szkół, na krócej czy dłużej, jeszcze nikomu nie zaszkodziło, a na polskich nauczycieli za granicą nikt specjalnie nie czeka, nie mają więc w zanadrzu jakichś super argumentów, których władza musiałaby się obawiać. Pozostaje jednak faktem, że tych dwu najważniejszych sektorów życia społecznego – edukacji i opieki zdrowotnej – przez 18 lat zreformować się nie udało, pomimo wszystkich niesłychanych osiągnięć ekonomicznych i politycznych kolejnych ekip reformatorskich. Nie pomógł nawet geniusz polskiego cudotwórcy, Leszka Balcerowicza, a prof. Zyta Gilowska skromnie pozostaje w cieniu i nawet nie zabiera głosu w tych finansowych utarczkach.
Wiemy wszyscy, że największym polskim ekonomistą, finansistą i reformatorem był i jest Leszek Balcerowicz. Dowodzą tego nie tylko hołdownicze listy wypisywane przez polskich inteligentów, ale i deszcz doktoratów honorowych i najróżniejszych nagród międzynarodowych. Nie jest jednak na 100% pewnym, że ta opinia przetrwa przez pokolenia, tym bardziej, że – jak wspomnieliśmy – nawet i on nie potrafił uchronić służby zdrowia i systemu oświatowego przed zapaścią. Nie brakuje i dzisiaj głosów i opinii ludzi mu nieżyczliwych, którzy podważają zarówno jego dorobek naukowy, jak i ekonomiczne, i polityczne osiągnięcia. Natomiast ekonomistą i politykiem polskim, którego pozycja w opinii publicznej pozostaje od 80 lat niepodważalna był prof. Władysław Grabski, dwukrotny premier i minister skarbu w kolejnych rządach i nawet sam Leszek Balcerowicz z uznaniem wypowiada się o nim na swojej stronie internetowej!
Jak z problemem lekarzy i nauczycieli poradziłby sobie Władysław Grabski? Przede wszystkim zwróćmy uwagę, że według oficjalnych wypowiedzi premiera, jego ekipa sprawuje rządy w okresie, który rządzący uważają za najlepszy w historii Polski, kiedy gospodarka polska kwitnie i dynamicznie się rozwija. Dzisiaj jest świetnie, a jutro będzie jeszcze lepiej. Czasy Władysława Grabskiego to kompletne przeciwieństwo: to czasy w historii Państwa Polskiego chyba najtrudniejsze. Trwa wojna polsko-bolszewicka, Sowieci już zbliżają się do Wisły, Polska nie ma nawet swojej waluty, szaleje inflacja. Za polskim premierem i ministrem skarbu nie stoi żaden Bank Światowy i miliardy dolarów gotowe w każdej chwili wejść na polski rynek. W takim czasie zostać polskim premierem i ministrem skarbu to wielkie wyzwanie, które wymaga nie tylko umiejętności i wiedzy, ale także fizycznej odwagi, a może nawet bohaterstwa!
O zasługach Władysława Grabskiego napisano wiele i można o nich łatwo przeczytać w Internecie: o reformie walutowej, o utworzeniu polskiego banku emisyjnego, o reformie podatków, o zduszeniu inflacji, o ustabilizowaniu budżetu. Były to reformy Władysława Grabskiego – nie podpowiadał mu ich żaden Soros czy Sachs, przeciwnie, to Grabski był wzorem dla reformatorów finansów w innych krajach europejskich. Są jednak takie reformy Grabskiego, o których jakoś się nigdzie nie pisze i nie wspomina, a zasługują jak najbardziej na uwagę. Szczególnie dzisiaj, wobec problemów płacowych nauczycieli i lekarzy.
Z wypowiedzi rzeczników strajkujących lekarzy i nauczycieli dowiadujemy się, co ich boli – nie to, że jedni i drudzy zarabiają daleko mniej, niż sięgają ich aspiracje, ale przede wszystkim RELACJA ich zarobków do zarobków innych grup zawodowych w Polsce. Tę relację uważają za krzywdzącą, niesprawiedliwą, czują się poniżeni i lekceważeni.
9 października 1923 roku weszła w życie Ustawa o uposażeniu funkcjonarjuszów państwowych i wojska (Dz. U. R. P. Nr. 116 z r. 1923, poz. 924, str. 1389). Genialność tej ustawy polega na jej prostocie: Wszyscy funkcjonariusze, a więc ludzie opłacani z budżetu państwa, podzieleni zostali na 16 grup uposażenia i ustawa ustalała tabelę, w której każdej z tych grup przyporządkowano odpowiednią ilość punktów. W ten sposób Ustawa porządkowała relacje uposażeń od grupy I (2600 pkt) – w której był tylko Marszałek – Naczelnik Państwa, po grupę XVI, odpowiadającą najniższej płacy (od 130 do 190). Profesorowie zwyczajni należeli do grupy IV (od 1400 do 1800), razem z Komendantem Głównym Policji, generałami brygady, dyrektorami departamentów, wojewodami. Nauczyciel o pełnych kwalifikacjach i stażu mógł awansować do grupy V (od 1100 do 1600) razem z nadinspektorami PP, pułkownikami WP czy wicewojewodami. Początkujący nauczyciel z cenzusem akademickim zaczynał od grupy VIII (od 480) razem z porucznikami WP, podkomisarzami PP, referendarzami Kancelarii Prezesa Rady Ministrów itp. Zawodowy policjant – posterunkowy, zaczynał od grupy XIII (210) razem z wojskowym podmajstrzym i zawodowym żandarmem. W grupie XVI uposażenie zaczynało się od 130 pkt. Aktualne uposażenie określano mnożąc podaną liczbę punktów przez ogólnopolską mnożną, którą co miesiąca ustalał minister finansów.
Na podstawie tych danych widzimy, że relacja uposażenia profesora uniwersytetu do najwyższej pensji w państwie wynosiła 9:13, a więc wynosiła 70% uposażenia Marszałka Polski. Stosunek pensji najwyżej opłacanego nauczyciela (z 27 letnim stażem) była jak 8 : 13, a więc ok. 60% najwyższego uposażenia. Nauczyciel na pierwszej posadzie otrzymywał ok. jedną piątą pensji Naczelnika Państwa, ale jedną trzecią uposażenia wojewody, natomiast pensja ta była 2,3 raza wyższa od pensji posterunkowego czy zawodowego żołnierza jednej z najniższych rang.
Ta tabela uposażeń miała swoje głębokie konsekwencje. Przede wszystkim w dziedzinie oświaty i wychowania. Pod tym względem II Rzeczpospolita stanęła na wyżynie niewyobrażalnej i w ciągu 20 lat swego istnienia dokonała wyczynu, jakiego trudno szukać gdzie indziej: wykształciła pokolenie młodzieży zarówno patriotycznej, jak i o wysokich kwalifikacjach zawodowych. Zbudowała korpus nauczycielski, z którego mogliśmy wszyscy być dumni. Należę do pokolenia, które miało szczęście przejść przez szkoły, w których uczuli jeszcze nauczyciele wykształceni przed wojną. Kiedy po studiach sam wróciłem do szkoły – moi nauczyciele już odchodzili. Profesja, która była dumą Rzeczypospolitej zamieniała się systematycznie w najbardziej sfrustrowaną i najniżej opłacaną warstwę zawodową, z której każdy przytomny i do czegokolwiek nadający się człowiek – uciekał gdzie się dało! I tak to trwa do dziś.
Powstaje pytanie: dlaczego nikt, przez tyle lat, nie chce nawet słyszeć o tych rozwiązaniach naszych przodków? Dlaczego nie popularyzują ich i nie mówią o nich związki nauczycielskie, dlaczego nie toczy się dyskusja? W 1999 roku opublikowałem książeczkę pt. Nauka jak Niepodległość (SPES, Wrocław, 1999), w której zadałem sobie trud przedrukowania Ustawy z 1923 roku: nikt się nią nie zainteresował, żadna Solidarność nauczycielska, żaden ZNP, żadna grupa profesorska, lamentująca nad niskimi uposażeniami pracowników naukowych?
Wysuwano, owszem, argument następujący: nie można płacić profesorom tak, jak wojewodom i dyrektorom departamentów, bo wojewodów jest mało, a profesorów dużo. Nie rozumiem jednak – skoro to ma być argument – co stoi na przeszkodzie, żeby wojewodom i dyrektorom departamentów płacić tak, jak profesorom?
A co do tego mają moje ulubione okręgi jednomandatowe? Wszystko. II Rzeczpospolita czerpała swoje kadry z najlepszych uniwersytetów i najlepszych szkół, jakie w owych czasach istniały. Jej kadry przeszły chrzest bojowy i swoje stanowiska zdobywały wiedzą, a także krwią i blizną. Kadry III Rzeczypospolitej wyrosły z instytutów marksizmu-leninizmu, a profesorowie tych instytutów pozakładali prywatne wyższe szkoły, w których swoje mądrości ekonomiczno-politologiczne przekazują niezorientowanej polskiej młodzieży. 18 minionych lat dowiodło, że bez reformy prawa wyborczego nie zmienimy tego stanu rzeczy.