Nędza filozofii i zagadki reinkarnacji
Stanisław Michalkiewicz • 6 kwietnia 2024 nendza
Wprawdzie wiadomo, że na świecie dzieją się rzeczy, które nie śniły się filozofom, ale to, co dzieje się teraz, nie mogłoby przyśnić się nikomu – nawet w gorączce. Oczywiście są wyjątki – na przykład w osobach autorów niemieckiego portalu „Onet”, albo jeszcze lepiej – w osobach funkcjonariuszy Propaganda Abteilung, zatrudnianych przez Judenrat „Gazety Wyborczej”. Oto autor „Onetu” z całą powagą informuje o piosenkarce Duffy, która gdzieś przepadła na całe 4 lata. Okazało się, że została porwana i zgwałcona – ale nie raz, tylko nieprzerwanie przez całe cztery tygodnie, w dodatku w obcym kraju, do którego trafiła w stanie odurzenia. Nie wiadomo, czy przez resztę czasu ów raptus też ją gwałcił, czy też już nie musiał, a wróciła, bo skończyły się pieniądze? Jak tam było, tak tam było, ale to nieważne. Szkoda, że autorem tej informacji nie był filozof, bo może miałby bujniejszą fantazję i na przykład zasugerowałby piosenkarce, że porwali ją mieszkańcy Wenus – no bo gdzie można dostarczyć ofierze porwania więcej przeżyć, niż na Wenus – a w dodatku ci Wenusjanie są tak obficie wyposażeni przez naturę, że kto chociaż raz zostanie przez takiego zgwałcony, to już nie tylko niczego więcej nie pragnie, ale w dodatku nic nie pamięta, niczym towarzysze Odyseusza po zjedzeniu lotosu w krainie Lotofagów. To by się nawet bardziej trzymało kupy, zwłaszcza, że walka klasowa na Wenus, o której w latach 50-tych wspominał pewien poczytny autor powieści science-fiction, już się chyba szczęśliwie zakończyła i teraz rządzi tam – jak się należy – Michnikuremek w koalicji z folksdojczami.
Miejmy nadzieję, że następne piosenkarki będą bardziej pomysłowe i do swoich opowieści dodadzą dramatyzmu, wzbogacając je również w tak zwane „momenty”, dzięki czemu granica między literaturą faktu, a pornografią zostanie raz na zawsze zatarta. Tutaj akurat filozofowie nie bardzo się sprawdzają, bo przypominam sobie, jak pani profesor Maria Szyszkowska podczas dyskusji w telewizji dała do zrozumienia, że zdefiniowanie pornografii przekracza możliwości umysłu ludzkiego. Już prawie w to uwierzyłem, bo jakże tu nie wierzyć, aż tu nagle następnego dnia sierżant policji na Bazarze Różyckiego złapał jakiegoś jegomościa z torbą pełną kaset pornograficznych. Wystarczyło, że rzucił na nie przelotnym spojrzeniem i już wiedział, z czym ma do czynienia. Po tym incydencie lepiej zrozumiałem, o co chodzi w określeniu: „nędza filozofii”.
Rozmarzyłem się na temat możliwości, jakie otwierają się przed literaturą, zwłaszcza tą feministyczną, która – jak wiadomo – koncentruje się „na niewielkiej okolicy, między regio genus anterio, regio pubice i regio oralis”.
Tak przynajmniej uważał poeta Tadeusz Różewicz, pisząc, jak to „pewna panienka w Paryżu zrozumiała, że nie ma dna i napisała wypracowanie o spółkowaniu witaj smutku (…), a to, co było niegdyś przesionkiem piekła, zostało przez modną literatkę zmienione w vestibulum vaginae”.
Tymczasem ostatnie wypadki, podobnie jak wiele wcześniejszych też, skłoniły mnie do ponownego zainteresowania się reinkarnacją. Wprawdzie przemawiają przeciwko niej rozmaite argumenty, a zwłaszcza ten, że osobnik reinkarnujacy się absolutnie nic nie pamięta ze swoich poprzednich wcieleń, niczym piosenkarka Duffy ze swoich przeżyć z gwałcicielem – ale z drugiej strony spotykamy się z zagadkowymi wypadkami i sytuacjami, które powinny każdego skłonić do zastanowienia. Oto Leopold Tyrmand w swoim „Dzienniku 1954” relacjonuje, jak to na jakimś literacko-partyjniackim konwentyklu pastwiono się nad pisarzem, „niejakim Konwickim”. Napisał on powieść, jak się należy; „kochankowie p…lą się pod nadzorem podstawowej organizacji partyjnej” i w ogóle – ale towarzyszki Melanii Kierczyńskiej to nie zadowoliło. Tu następuje opis Melanii Kierczyńskiej, która „w życiu wypełnionym walką o socjalizm kutasa widziała chyba tylko w atlasie anatomicznym”, a w ogóle to wygląda jak zlepek brodawek i wyschłych kości. Ta Melania Kieczyńska musiała wcielić się w pewną dziennikarkę, której nazwiska nie wymienię, bo jeden proces mi wystarczy – podobnie, jak znana w czasach stalinowskich z „Fali 49” Wanda Odolska, która najwyraźniej musiała osiedlić się w ciele resortowej „Stokrotki”, czyli pani red. Moniki Olejnik. Czy zdecydowały o tym jakieś resortowe względy, czy coś innego – to nieważne – bo istotne jest przecież przesiedlenie.
Ale to wszystko nic w porównaniu z przypadkiem pana mecenasa Romana Giertycha. Jest on podobno pełnomocnikiem jegomościa występującego jako „główny świadek prokuratury” w „aferze Funduszu Sprawiedliwości”. Pan mecenas Giertych nie może się tego jegomościa nachwalić za to, że wzorowo „współpracuje” w tej sprawie z prokuraturą – a jestem przekonany, że stało się to w następstwie skutecznej perswazji pana mecenasa Giertycha i pana mecenasa Jacka Dubois. Otóż tu właśnie wydaje się pies pogrzebany, ale jednocześnie wyłania się problem. Starsi ludzie może pamiętają jeszcze sławnego w okresie stalinowskim, a i potem też, pana mecenasa Mieczysława Maślanko. Był on bardzo drogim panem mecenasem – podobnie jak pewien inny, współczesny, z kancelarią w Poznaniu – ale nie o to przede wszystkim chodzi, tylko o to, że – jak pisze pan Tadeusz Płużański – pan mecenas był jednym z nielicznych tak zwanych „tajnych obrońców” to znaczy – dopuszczanych do spraw tajnych. Musieli oni – jak ujawnił Józef Światło – spełniać wyśrubowane ubeckie standardy.. Oto po rozmowie z Józefem Różańskim, który w telegraficznym skrócie uświadomił politycznie pana mecenasa Maślankę o celach, jakie partia pragnie osiągnąć przy okazji procesu Adama Doboszyńskiego, pan mecenas Maślanko całą swoją energię i talenty perswazyjne poświęcił na przekonanie Doboszyńskiego, by się do wszystkiego przyznał. Ponieważ te perswazje mecenasa Maślanki wsparte były torturami zadawanymi przez Adama Humera, Doboszyński przyznał się do współpracy w wywiadem niemieckim, ale na rozprawie wszystko odwołał. Oczywiście na niezawisłym sądzie – jak to na sądzie – nie zrobiło to najmniejszego wrażenia tym bardziej, że pan mec,. Maślanko nazwał swego klienta „chałupnikiem awanturnictwa politycznego”.
Gdyby więc pan mecenas Mieczysław Maślanko, w ramach reinkarnacji wcielił się w pana mecenasa Romana Giertycha, to nie byłoby problemu. Problem pojawia się w momencie, gdy w tym przypadku mamy do czynienia z dwoma panami mecenasami, którzy – jak przypuszczam – na wyścigi doradzają swemu klientowi, by wzorowo „współpracował” z prokuraturą”.
Zatem – czy jegomość wcielający się w kolejne ciało, może jednocześnie wcielić się w dwa ciała, czy tylko w jedno – a jeśli w jedno – to w które – i jakie względy o tym decydują? Ciekawe, co na ten temat sądzą specjaliści od reinkarnacji, od których podobno w naszym nieszczęśliwym kraju aż się roi?
Stanisław Michalkiewicz