Nigdy jeszcze w historii nie było papieża, który wywoływałby tak liczne skandale – swoim nauczaniem.

Dekada Franciszka. I co dalej? „buona sera”…

Paweł Chmielewski skandale Franciszka

Nigdy jeszcze w historii Kościoła katolickiego nie było papieża, który wywoływałby tak liczne skandale – swoim nauczaniem. Przez dziesięć lat, które minęły od wyboru Jorge Mario Bergoglio na urząd Piotrowy, narosła już prawdziwa góra problematycznych wypowiedzi, decyzji i dokumentów.

Wiele z nich stanowi tak naprawdę kontynuację czy uwypuklenie elementów kryzysu epoki posoborowej; są jednak również prawdziwe nowinki – o wyjątkowo wybuchowym charakterze.

O kontrowersyjnym przebiegu konklawe w 2013 roku; o sugerujących niezgodność z nauką Kościoła wypowiedziach Franciszka; o dyktatorskich metodach rządów – napisano już wiele, od ogłoszonej w 2014 roku wybuchowej „Non è Francesco” Antonio Socciego przez „Il papa dittatore” Henry’ego Sire’a (2017) czy „Die verwirrende Theologie des Papstes Franziskus” Heinza-Lothara Bartha (2020), by wymienić tylko trzy bardziej znaczące tytuły. Nie chcę tu powtarzać całej listy znanych zarzutów, zwracając jedynie uwagę na kilka, jak myślę, najpoważniejszych spraw.

Made in Sankt Gallen

Po ogłoszeniu przez Benedykta XVI decyzji o abdykacji kardynał Jorge Mario Bergoglio musiał rozumieć, że nadchodzi jego czas. Na konklawe w 2005 roku był głównym konkurentem Józefa Ratzingera. Wspierali go liberalni hierarchowie z Europy skupieni w tak zwanej mafii z Sankt Gallen. Nie zmienili faworyta. W 2013 roku przeprowadzili szeroko zakrojoną operację zabezpieczania poparcia dla Bergoglia, tym razem skutecznie. Franciszek od samego początku pokazywał, że jest ściśle związany z grupą, która uczyniła go papieżem. Chętnie cytował przywódce sanktgalleńczyków, arcybiskupa Mediolanu kard. Carlo Marię Martiniego, mówiąc, że Kościół jest zapóźniony wobec świata o 200 lat.

Martini i pozostali członkowie liberalnej grupy – Walter Kasper, Karl Lehmann, Godfried Danneels, Cormac Murphy-O’Connor – mieli konkretny program „reform”, a Franciszek zaczął go realizować od pierwszych minut pontyfikatu, zresztą często z ich nieskrywaną pomocą. Wyjście na balkon bazyliki św. Piotra w białej sutannie, trącące sekularyzmem „buona sera” – Jorge Mario Bergoglio przedstawił się światu jako ten, który dołoży wszelkich sił, by zasypać przepaść oddzielającą katolicyzm od wyrosłego na gruncie rewolucyjnym świata.

To znane fakty, ale przypominam o nich z prostego powodu: nie da się ani zrozumieć, ani właściwie ocenić pontyfikatu Franciszka, jeżeli będzie się nań patrzeć jako na rządy kontrowersyjnej jednostki. Jorge Mario Bergoglio jest produktem konkretnego kościelnego milieu – i jak sam przyznał w wywiadzie z września 2022 roku, od samego początku „krok po kroku” realizuje jedynie to, czego oczekiwali kardynałowie na spotkaniach poprzedzających konklawe 2013. ci kardynałowie to właśnie klika sanktgalleńczyków.

Decentralizacja – zbawienna, ale dla kogo?

W programowej adhortacji Evangelii gaudium papież ogłosił „zbawienną decentralizację” Kościoła, która miałaby wyrażać się w rezygnacji Rzymu z głoszenia „definitywnego nauczania lub wyczerpującego słowa na temat wszystkich spraw dotyczących Kościoła i świata”. Wkrótce zobaczyliśmy w praktyce, co to oznacza. Franciszek zwołał dwuetapowy synod biskupów poświęcony rodzinie. Linię ideową tych synodów wyznaczył jeden z jego wielkich elektorów, Walter Kasper, autor koncepcji „miłosierdzia”, które zakłada Kantowską autonomię sumienia i prymat duszpasterstwa nad doktryną. Pomimo starań konserwatywnych biskupów o zatrzymanie Kasperiańskiej rewolucji, Franciszek w 2016 roku ogłosił posynodalną adhortację Amoris laetitia w takim kształcie, jaki został z góry zaplanowany (wiemy o tym od abp. Bruno Forte, sekretarza specjalnego synodu w 2014 roku; za swoją niedyskrecję Forte został następnie całkowicie odsunięty na bok). Kilka zawartych w niej słów-wytrychów pozwoliło pokazać, jak ma wyglądać „zbawienna decentralizacja”. Odwołując się do Amoris laetitia wielu biskupów na świecie porzuciło odwieczną praktykę Kościoła, zgodnie z którą osoby po rozwodzie, które wstąpiły w powtórny związek, nie mogą przystępować do Eucharystii. Rewolucjoniści znieśli wszelkie ograniczenia: obiektywne normy zastąpiono subiektywnym „procesem rozróżniania”, który sprowadzał się do decyzji sumienia jednostki. W efekcie w wielu diecezjach jeżeli rozwodnik w nowym związku decyduje, że chce otrzymywać Komunię świętą – to ma mieć do tego prawo.

Ładunek wybuchowy podłożony pod katolicką teologię

Znawcy tematu przestrzegali już wówczas, że sprawa z rozwodnikami to dopiero początek. Austriacki filozof prof. Josef Seifert nazwał Amoris laetitia „bombą” podłożoną pod katolicką teologią. Miał rację. Pomimo upływu lat to właśnie Amoris laetitia pozostaje najważniejszym dokumentem Franciszka. Przewrót, którego dokonał papież, wykładając w tekście adhortacji nową wizję sumienia, cały czas rezonuje. Rewolucjoniści używają tej adhortacji do najrozmaitszych reform: to z odwołaniem do Amoris laetitia dopuszczono w wielu niemieckojęzycznych diecezjach niektórych protestantów do Komunii świętej; to Amoris laetitia stała się podstawą wprowadzania w różnych częściach świata błogosławienia związków homoseksualnych. Teraz w Stanach Zjednoczonych Amoris laetitia przyświeca progresistom chcącym znieść związek między pozamałżeńskim wykorzystaniem seksualności a grzechem ciężkim.

Stolica Apostolska, zgodnie z zapowiedzią Franciszka wyrażoną w Evangelii gaudium, rzeczywiście pozwala na „decentralizację”: w sytuacjach, w których pojawiają się opisane wyżej „otwarcia duszpasterskie” z odwołaniem do Amoris laetitia w ogóle nie reaguje, pozwalając, by biskupi podejmowali autonomiczne decyzje o wymiarze de facto doktrynalnym. W kategoriach socjologicznych można powiedzieć, że Kościół traci spoistość doktrynalną. Na płaszczyźnie duchowej należałoby raczej wskazać na ogarnianie wielu części wspólnoty katolickiej przez siłę Antychrysta. Jeżeli bowiem zgodnie z nauką Kościoła pewne określone zachowania są obiektywnie grzeszne, to ci biskupi, którzy ogłaszają je cnotliwymi i zgodnymi z Bożą wolą, dopuszczają się ciężkiego bluźnierstwa.

Ta właśnie sytuacja stanowi o szczególnym novum pontyfikatu Franciszka: nigdy jeszcze w historii Kościoła katolickiego papieże nie pozwalali na to, by biskupi w świetle dnia błogosławili niemoralność. Do rozmaitych skandalicznych sytuacji, oczywiście, dochodziło także w przeszłości: było jednak wiadome, że jeżeli jakiś hierarcha nie zgadza się z nauką Kościoła, to występuje przeciwko Ojcu Świętemu. Dzisiaj jest inaczej: kardynałowie, biskupi, księża i świeccy, którzy podważają katolickie stanowisko na temat rozwodów, homoseksualizmu czy antykoncepcji mogą być przekonani raczej o wsparciu papieża.

Inne skandale Franciszka

Wszystkie inne skandale i kontrowersje – a jest ich niemało – związane z pontyfikatem Franciszka nie stanowią już tego rodzaju nowości. Nie zmniejsza to, oczywiście, ich wagi; napiszę o nich jednak krócej, bo chciałbym, aby to właśni rewolucyjność Amoris laetitia wybrzmiała w tę rocznicę ze szczególną siłą. Skandale te są raczej powtarzaniem i uwypuklaniem, niekiedy radykalnym, różnych elementów kryzysu Kościoła katolickiego po II Soborze Watykańskim.

Tak jest na przykład w sprawie dialogu międzyreligijnego. Po Vaticanum II pojawiło się w tej kwestii w Kościele mnóstwo poronionych inicjatyw, zaciemniających nauczanie Kościoła. Do 2013 roku wizerunkowym szczytem tych patologii było niewątpliwie międzyreligijne spotkanie modlitewne w Asyżu w 1986. Mimo wszystko nawet tam św. Jan Paweł II dawał wyraz jednoznacznej wierze w to, że zbawienie jest tylko w Chrystusie. Pontyfikat Franciszka niejako kurczowo „chwycił” te tendencje – i rozwinął je do niespotykanych rozmiarów. Kult pogańskiej bogini Pachamamy przy okazji Synodu Amazońskiego w Rzymie w październiku 2019, jak dziś widzimy, był dopiero wstępem do najgorszego. 1 marca tego roku w Abu Zabi w Zjednoczonych Emiratach Arabskich otwarty został Dom Rodziny Abrahamowej, gdzie stanęły obok siebie kościół, meczet i synagoga – uznane tym samym symbolicznie za trzy równoprawne drogi religijne, dokładnie tak, jak mógłby sobie to wyobrazić wolnomularz Gotthold Lessing, autor słynnego „Natana Mędrca”, peanu na cześć indyferentyzmu religijnego. Dokładnie tak, jak chciałby tego Carlo Maria Martini, którego z tak wielkim żalem żegnali w 2012 roku włoscy masoni. Dom Rodziny Abrahamowej nie jest jednak inicjatywą otwarcie masońską, wspieraną z pompą przez jedną z wpływowych lóż. Nie, to pomysł propagowany przez samego papieża. Przy wszystkich zastrzeżeniach, jakie można – i słusznie – mieć do dialogicznego kierunku papieży Pawła VI czy Jana Pawła II, tego rodzaju koncepcje były jednak nie do pomyślenia. Dziś jest inaczej.

Podobnie jest w sprawie liturgii.

Jest prawdą, że papież Franciszek niemiłosiernie prześladuje wspólnoty tradycyjne. Zaczęło się to już w 2013 roku, kiedy Watykan rozpoczął wojnę z Franciszkanami Niepokalanej; później uderzano w wiele zgromadzeń czy całych diecezji w różnych krajach świata, które cieszyły się dużą liczbą powołań dzięki swojej tradycyjnej formacji liturgicznej. Wreszcie w 2021 roku przyszło wielkie uderzenie w postaci motu proprio Traditionis custodes, zaostrzone później najpierw przez Responsa ad dubia, a wreszcie ostatnio przez „Reskrypt” kardynała Roche’a. Choć antytrydenckie działania Franciszka stoją w jawnej sprzeczności z opisanymi wyżej koncepcjami „decentralizacji”, nie są przecież niczym nowym: ostrość walki z dawną liturgią przypomina przecież czasy bezpośrednio po reformie liturgicznej Pawła VI. Franciszek postanowił niejako cofnąć się do okresu papieża Montiniego, uznając, że Jan Paweł II a zwłaszcza Benedykt niejako „zdradzili” dziedzictwo liturgiczne tamtego papieża – i trzeba je zabezpieczyć, sięgając po metody tak brutalne jak te, po które sięgał w tej kwestii sam Paweł VI. Także symbolicznie duch abp. Annibale Bugniniego wrócił do Watykanu: sekretarz „zreformowanej” Dykasterii ds. Kultu Bożego, bp Vittorio Viola, nosi na placu pierścień biskupi Bugniniego – nie przeszkadza mu, że Paweł VI ostatecznie zesłał go do Iranu, najpewniej pod wpływem oskarżeń o przynależność do masonerii.

Trudno byłoby też przypisać Franciszkowi jakąś szczególną oryginalność także w jego wysiłkach na rzecz budowy doczesnego dobrobytu. Papieże przecież nie stronią od zabierania głosu w kwestiach ekonomicznych i społecznych, toteż – co do zasady – nie zaskakuje nas ani nie gorszy, że również Jorge Mario Bergoglio angażuje się na rzecz walki z wykluczeniem ekonomicznym, ochrony środowiska czy troski o zdrowie. Problem jednak w tym, że w odróżnieniu od części poprzednich papieży wybiera tu jednak wyjątkowo kontrowersyjnych sojuszników – a może to raczej oni wybierają Stolicę Apostolską na instrument wspomagający realizację własnych projektów. Współpracę Franciszka z Klausem Schwabem, Rotschildami czy CEO Pfizera moglibyśmy jednak z wielkim bólem jakoś znieść, pamiętając, że i w minionych wiekach suwereni Państwa Watykańskiego niejednokrotnie nadmiar swojej energii przeznaczali na cele bynajmniej nie duchowe, a właśnie czysto światowe. Jest to patologia, ale jak dobrze nam znana.

Wreszcie ideą o wciąż nieznanych rozmiarach pozostaje Synod o Synodalności. O tym procesie, który przekształca Kościół na całym świecie, pisaliśmy w PCh24.pl wielokrotnie, nie byłoby zatem celowe, by tu rzecz przedstawiać bardziej szczegółowo. Wystarczy jedynie wspomnieć, że synodalność jawi się z miesiąca na miesiąc coraz bardziej jako instrument pozwalający coraz sprawniej zaprowadzać „zbawienną decentralizację” – to znaczy dekretować rozbicie doktrynalne. Dokładnie tak, jak proponował to guru grupy z Sankt Gallen, kardynał Martini, marząc o „synodalnym” Kościele bez twardego kręgosłupa doktrynalnego. Tak było choćby na spotkaniu synodalnym w Pradze, gdzie biskupi z całej Europy, nie mogąc dojść do konsensusu w takich kwestiach jak rozwody, LGBT czy rola kobiet, stwierdzili ostatecznie, że należy postawić na „jedność w różnorodności” – a co to konkretnie oznacza, to już każdy, kto tę „różnorodność” wprowadza, sam sobie ustali.

Kiedy to się skończy?

Franciszek zapowiadał, że jego pontyfikat potrwa krótko; w jego początkach przekonywał, że będzie kierować Kościołem najwyżej kilka lat. Stało się jednak inaczej, a co więcej Jorge Mario Bergoglio zapowiedział ostatnio, że nie zamierza powtarzać kroku Benedykta XVI i rezygnować z urzędu. Na ile to poważne deklaracje, trudno powiedzieć: jeszcze kilka lat temu mówił coś dokładnie przeciwnego. Jeżeli Franciszek zostanie papieżem do śmierci, w pewnym sensie powinno nas to cieszyć, bo abdykacja papieża Ratzingera stanowi po dziś dzień niezwykle poważny problem eklezjologiczny. A jednak z każdym kolejnym rokiem pontyfikatu Franciszka pogłębia się wewnętrzny rozpad katolicyzmu. Trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób jego następca miałby posklejać to, co w ostatnich latach zostało tak silnie rozbite – nawet jeżeli miałby wolę do takiego sklejania. To jednak nie jest pewne: Franciszek zadbał o nasycenie Kolegium Kardynalskiego zagorzałymi liberałami, co powszechnie ocenia się jako próbę zagwarantowania sobie ideowego następstwa.

W ostatnich miesiącach rosnąca liczba kardynałów i biskupów mówi wprost o rozprzestrzeniających się w Kościele herezjach, a nawet o groźbie schizmy. Miejmy nadzieję, że właśnie herezje i schizmy nie będą ostatecznie główną spuścizną, jaką pozostawi po swoich rządach Kościołowi Jorge Mario Bergoglio. W tę rocznicę o to możemy prosić dobrego Boga.