Stanisław Michalkiewicz: Oligarchowie i przekomarzania oligarchowie-i-przekomarzania
A to się dopiero narobiło! Sezonowy pan marszałek Szymon Hołownia właśnie przełożył na inny termin posiedzenie Sejmu z dnia 10 maja, bo tego dnia przez Warszawę ma znowu przewalić się kolejny protest rolników. Jak pamiętamy, protestują oni z dwóch zasadniczych powodów.
Po pierwsze – przeciwko zalewaniu krajów Unii Europejskiej ukraińskimi produktami rolniczymi, które nie tylko trafiają tu bez żadnych ograniczeń, ale w dodatku, przy ich wytwarzaniu nie obowiązują standardy, które w stosunku do rolników tubylczych Unia Europejska surowo egzekwuje.
Drugim powodem jest tak zwany “Zielony Ład”, czyli seria wariackich pomysłów, mających rzekomo na celu “ratowanie planety” – ale tak naprawdę – kontynuowanie tresury milionów, a może miliardów ludzi, wcześniej tresowanych w ramach pilotażowego programu tresury uruchomionego pod pretekstem epidemii zbrodniczego koronawirusa.
Tym razem dodatkowej pikanterii całej sprawie ukraińskiego eksportu rolnego na obszar państw UE dodaje aresztowanie ukraińskiego ministra rolnictwa, Mikołaja Solskiego, który jest oskarżony o przywłaszczenie sobie państwowych gruntów wartości 7 mln dolarów. Ale – jak się dowiadujemy – po zapłaceniu kaucji nie tylko został wypuszczony na wolność, ale “wrócił do pełnienia obowiązków”. Najwyraźniej nie tylko zapłacił kaucję, ale i podzielił się z kim tam było trzeba i już tamtejsza iustitia nie ma do niego żadnych pretensji.
Zresztą – jakże tu mieć pretensje do ministra, że chciał sobie to i owo na boku sprywatyzować, kiedy na Ukrainie jest to reguła? W przeciwnym razie skąd wzięliby się tam “oligarchowie”, a nawet “parchowie-oligarchowie”, którzy nie tylko mają prywatne wojska, nie tylko drużyny deputowanych do najwyższego sowietu, ale nawet decydują, kto będzie prezydentem? Na tym zresztą polega zasadnicza różnica między Ukrainą i Rosją.
Na Ukrainie to oligarchowie decydują, kto zostanie prezydentem, podczas gdy w Rosji, to prezydent decyduje, kto może zostać oligarchą.
Za Jelcyna było inaczej, to znaczy – tak samo, jak na Ukrainie – ale zimny ruski czekista Putin tych wszystkich “parchów-oligarchów” przechytrzył, czego Judenrat “Gazety Wyborczej”, której współwłaścicielem jest stary żydowski grandziarz finansowy Jerzy Soros, do dzisiaj nie może mu darować, że pozbawił go takich wielkich, ruskich alimentów.
Jak pamiętamy, właśnie to pozbawienie starego grandziarza ruskich alimentów, które wyrabiali mu tam “parchowie-oligarchowie”, było przyczyną kolorowych rewolucji. Pierwsza taka, nazwana “rewolucją róż”, odbyła się w Gruzji, gdzie jedna grupa osiłków w czarnych, skórzanych marynarkach wyprowadzała w sali obrad tamtejszego parlamentu prezydenta Edwarda Szewardnadze, podczas gdy druga wprowadzała drugimi drzwiami Michała Saakaszwiliego, prawdopodobnie amerykańskiego agenta.
Następnego dnia w Tbilisi wylądował pod fałszywym paszportem przepędzony przez Putina z Rosji Borys Abramowicz Bieriezowski, żeby się zorientować, co z tej całej Gruzji można wycisnąć dla starego grandziarza. Okazało się, że chyba niewiele, w zwiazku z czym, w następnym, 2004 roku, wybuchła “pomarańczowa rewolucja” na Ukrainie.
W odróżnieniu od Gruzji, Ukraina to dla grandziarza było prawdziwe złote jabłko, więc Borys Abramowicz chciał nawet się tam osiedlić, ale ktoś starszy i mądrzejszy musiał mu wytłumaczyć, że to niepotrzebne, skoro teraz na Ukrainie interesu pilnuje prezydent Wiktor Juszczenko i jego pierwszy minister w osobie pięknej Julii Tymoszenko.
A potem, kiedy prezydent Obama za 5 mld dolarów urządził na Ukrainie “majdan”, kraj ten stał się dla “parchów-oligarchów” – również amerykańskich – prawdziwym Eldorado, w związku z czym europejskie rolnicze protesty rozbijają się o mur obojętności, niczym bałwany morskie o skały. Cóż w tej sytuacji może zrobić cienki Bolek, czyli sezonowy pan marszałek Hołownia, jeśli nie przełożyć posiedzenie Sejmu, żeby się z tymi całymi rolnikami już nie konfrontować?
Tymczasem w związku ze zbliżającymi się wyborami do Reichstagu, tym razem nazywanego Parlamentem Europejskim, nasi Umiłowani Przywódcy muszą na siłę wynajdować sobie jakieś punkty, w których mogliby się “pięknie różnić”. Ponieważ – jak wiadomo – uprawianie prawdziwej polityki mają od naszych sojuszników surowo zakazane, to muszą wynajdywać sobie tematy zastępcze.
I oto w dniach ostatnich obóz “dobrej zmiany” pod wodzą byłego Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego oznajmił, że rząd Donalda Tuska podpisał cyrograf stwierdzający, iż prawo Unii Europejskiej ma charakter nadrzędny nad prawem tubylczym, z tubylczą konstytucją włącznie. Łapani na sejmowych korytarzach dygnitarze z gabinetu Donalda Tuska nic na ten temat nie wiedzieli, chociaż wyglądali na zmieszanych przyłapaniem na takim akcie zdrady.
To zmieszanie wynika jednak z ignorancji. Rzecz w tym, że już w roku 1964, orzekając w sprawie Flaminio Costa przeciwko ENEL, Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu sformułował zasadę, według której prawo wspólnotowe (bo wtedy nie było jeszcze Unii Europejskiej, jako odrębnego podmiotu prawa międzynarodowego, która została proklamowana dopiero 1 grudnia 2009 roku, tylko “wspólnoty europejskie”) ma charakter nadrzędny nad prawami krajowymi i to bez względu na rangę ustawy.
Z tego właśnie powodu, podczas przeprowadzonej wiele lat temu debaty na Uniwersytecie Warszawskim, poświęconej ewentualnemu wejściu Polski do unii walutowej (Polska zobowiązała się do wejścia do unii walutowej, to znaczy – do przyjęcia euro – już w traktacie akcesyjnym, ratyfikowanym po referendum w roku 2003, tyle, że nie ustalono daty tego przystąpienia), pani sędzia Małgorzata Jungnikiel z Sądu Apelacyjnego w Warszawie otwartym tekstem powiedziała, że sądy w Polsce będą stosowały prawo Unii Europejskiej nawet w sytuacji jego sprzeczności z polską konstytucją.
I tak właśnie jest, czego dowodem jest choćby faszystowska regulacja w postaci ustawy o ochronie danych osobowych, która nakłada na obywateli ograniczenia swobody wypowiedzi tylko do sytuacji dozwolonych przez prawo. Tymczasem konstytucja, która w przypadku organów władzy publicznej wymaga, by postępowały one “na podstawie i w granicach prawa”, w stosunku do obywateli stoi na stanowisku, że dozwolone jest wszystko, co nie jest zakazane.
Tymczasem wspomniana ustawa wprowadza zasadę, że jeśli jeden człowiek chce powiedzieć coś drugiemu, to musi prosić o pozwolenie trzeciego. Dlatego nazywam tę regulację “faszystowską”, ponieważ istotą faszyzmu jest przekonanie, że państwu wolno wszystko – na przykład penalizować “mowę nienawiści”. A co to jest “mowa nienawiści”? Ano, to każda opinia sprzeczna z aktualną linią partii.
I niezawisłe sądy w Polsce akomodują się do tych faszystowskich, unijnych regulacji tak samo skwapliwie, jak w czasach stalinowskich akomodowały się do standardów sowieckich, sformułowanych w art. 58 Kodeksu Karnego RSFRR, na podstawie którego miliony ludzi straciły życie, mienie, zdrowie i wolność.