Święto cnoty wierności – prof. Jacek Bartyzel
1 marca obchodzone jest święto państwowe nazwane Narodowym Dniem Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Dzień ten wybrano, jak wiadomo, z uwagi na to, że 1 marca 1951 roku w więzieniu mokotowskim wykonano wyrok śmierci na siedmiu członkach IV Zarządu Głównego Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”, z jego prezesem, ppłk. Łukaszem Cieplińskim na czele.
Długa i niełatwa droga do tego uczczenia bohaterów, o które przez lata upominały się głównie środowiska kombatanckie, nawet i dziś nie wydaje się usłana samymi różami, albowiem i obecnie daje się słyszeć wyrazy niechęci wobec żołnierzy antykomunistycznego, niepodległościowego podziemia po 1945 roku, i to bynajmniej nie tylko ze strony pogrobowców „Polski Ludowej”. Ich niechęcią nie mamy potrzeby się zajmować; dla nich wystarczy zwykła wzgarda. Inaczej jest z krytyką formułowaną z pozycji częstokroć nazywanych realistycznymi, które popełniają jeden podstawowy błąd w założeniu: mylą analizę historyczno-polityczną tego, co było możliwe, z osądem moralnym tego, co było konieczne.
To oczywista prawda, że żołnierze podziemia nie mogli ocalić Polski przed nadchodzącym nowym, na długie lata, zniewoleniem, z powodu ogromnej dysproporcji sił i zdrady sojuszników, której Polska padła ofiarą.
Dlaczego więc, mimo tej oczywistości, winniśmy im najwyższy szacunek i cześć?
Po pierwsze dlatego, że do dramatu ludzkiej egzystencji, tak jednostkowej i zbiorowej, należy to, że bywają – niezależne i od jednostkowej woli, i od zdroworozsądkowych kalkulacji – sytuacje, w których nawet instynkt samozachowawczy musi ustąpić przed imperatywem prostego, lecz bezwzględnego „tak trzeba”; należy spełnić swój obowiązek do końca, trwać na posterunku, jak ów żołnierz w Pompejach, którego nie było czasu odwołać. Trzystu Spartan pod wodzą Leonidasa nie miało pod Termopilami żadnych szans, odkąd jeden zdrajca wskazał Persom przesmyk, przez który mogli oni zajść od tyłu, mimo to Spartiaci ani nie uciekli, ani nie poddali się, lecz walczyli do końca, bo wiedzieli, że to oni są murami greckiego Miasta, które padnie, jeśli oni nie powstrzymają choćby przez jakiś czas wroga.
Po drugie, przez prosty wymóg sprawiedliwości – w tym wypadku wyrównawczej, a więc stałej i niezłomnej woli oddawania każdemu co jego, w sensie nagrody lub kary, wyrażanej rzymską maksymą: honest vivere, alterum non laedere, suum cuique tribuere. Przez pół wieku żołnierze ci byli naprawdę „wyklęci”, obrzucani błotem wyzwisk i obelg, nazywani bandytami. Co więcej, to odium celowo miało kształt anonimowej abstrakcji jakiegoś „zła w ogóle”, bo dbano zarazem o to, aby pamięć o konkretnych osobach zupełnie rozpłynęła się w tej mgle czegoś złowrogiego „pierwiastkowo”, a nie personifikacyjnie; nie znamy przecież wciąż nawet miejsca pochówku wielu pomordowanych. I dlatego ważniejsze może nawet w nazwie tego święta, które dziś obchodzimy jest nie to emocjonalne „Wyklęci” – bo „klątwa” przecież w końcu wygasła – ale samo „Żołnierze”. To jest ta najważniejsze rehabilitacja: to nie bandyci, nawet nie jacyś nieokreśleni „partyzanci”; to Żołnierze, to prawdziwe Wojsko Polskie, a to brzmi dumnie.
Po trzecie, przez wzgląd na tę, jedną z najpiękniejszych, a zarazem najtrudniejszych do spełnienia cnót, jaką jest fidelitas, cnota wierności. Kiedyś, dawno temu, kiedy dopiero nieśmiało upominano się o pamięć o tych Żołnierzach Niezłomnych, pozwoliłem sobie nazwać żołnierzy NSZ, NZW, WiN, formacji poakowskich i innych, „Polską Wandeą”. Dziś chciałbym doprecyzować, a nawet nieco zmodyfikować to określenie. „Wandea” albowiem to symbol tych wszystkich kontrrewolucji – jak, poza nią, wojen karlistowskich w Hiszpanii, sanfedystów we Włoszech czy meksykańskiej Cristiady z lat 1926-1929 – które nie były jeszcze pozbawione szans zwycięstwa.
Lecz sytuacja w Polsce najechanej przez Armię Czerwoną w 1944/45 roku i po straszliwej traumie Powstania Warszawskiego była tego rodzaju, że opór stawiany przez ostatnich obrońców polskiego Miasta przyrównać należy raczej do też ostatnich „szuanów”, jak Cadoudal, czy do „drugiej cristiady” w Meksyku z lat 30., gdzie nie mogło już chodzić o zwycięstwo, lecz tylko o danie świadectwa wierności usque ad finem. Lecz nagrodą dla poległych bądź pomordowanych było to, że przynajmniej oszczędzono im tej hańby, która stała się udziałem niejednego z uczestników „pierwszej konspiracji” z lat 1939-1945, aby znaleźć się w szeregach ZBOWiD-u, razem z katami swoich towarzyszy.
Po czwarte wreszcie, ze względu na nas samych. Ćwierć wieku rzekomo odrodzonej i wolnej Polski przyniosło tak potworne „zniżenie ideałów” osobowych i zbiorowych, że jego skala byłaby niewyobrażalna nawet dla autora tego sformułowania przed stu kilkudziesięciu laty (Jan Ludwika Popławskiego).
Jeżeli zatem zapomnimy o tych, którzy złożyli ofiarę ze swego życia dla następnych pokoleń, to nawet najmniej zepsuci z nas, ci, którzy jeszcze zachowali resztki sumienia, będą musieli powtórzyć słowa Starego Aktora z dramatu Wyspiańskiego:
Mój ojciec był bohater, a ja to jestem nic.
W błazeństwie dzieł udanych, w komedii wiecznej prób,
Ja się rumienię, wstydzę, wstyd biorę wasz do lic…
Mój ojciec był bohater, a my jesteśmy nic!
(Wyzwolenie, akt III)
Prof. Jacek Bartyzel