Cud nad Wisłą – przebieg wydarzeń nadprzyrodzonych

Cud nad Wisłą przebieg wydarzeń nadprzyrodzonych

dr Stanisław Krajski http://prawy.pl/76899-cud-nad-wisla-przebieg-wydarzen-nadprzyrodzonych/

Polacy mieli małą szansę wyjścia zwycięsko z tej bitwy. Norman Davies w swojej książce pt. „Serce Europy. Krótka historia Polski” pisze: „Prasa komunistyczna oraz niektórzy optymiści w Niemczech już ogłosili upadek Warszawy. Wtedy to w połowie sierpnia 1920 r. armia polska zadała przeciwnikowi druzgocący cios, którego nikt się nie spodziewał. (…) Faktem jest, że Armia Czerwona doznała wtedy jedynej klęski w swojej historii usianej zwycięstwami”.

O godz. 3.30 Rosjanie rozpoczęli natarcie uderzając przede wszystkim na pozycje zajęte przez gimnazjalistów. Ci zaczęli uciekać. Front został przerwany. Żołnierze polscy uciekali w stronę Ossowa. W tej chwili nadjechał ppłk Jerzy Sawicki i zawołał „Kto i dokąd ucieka kiedy tam się biją”. Odpowiedział mu dowodzący kolumną ppor. Mieczysław Słowikowski, stwierdzając, że wykonuje polecenie dowódcy pułku. Wtedy ppłk Sawicki wydał rozkaz: „Na moją odpowiedzialność i na mój rozkaz jedna kolumna – w prawo, druga w lewo, a tyraliery do kontrataku!”. W tym momencie do ppor. Słowikowskie podbiegł ks. Skorupka prosząc o możliwość pójścia razem z żołnierzami. Żołnierze ruszyli do ataku, ale szybko tyraliera zaczęła się łamać. Ks. Skorupka wybiegł przed nią lewą ręką wskazując kierunek ataku, a w prawej trzymając wysoko krzyż i krzyczał „Za Boga i Ojczyznę”. W pewnym momencie ksiądz został trafiony kulą i padł nieżywy, a bolszewicy zaczęli uciekać.

Polacy wygrali bitwę, która była punktem zwrotnym wojny 1920 r. Co się stało?

Ks. kardynał Aleksander Kakowski napisał: „Bolszewicy wzięci do niewoli opowiadali, że widzieli księdza w komży z krzyżem w ręku, a nad nim Matkę Boską”.

Zeznania jeńców rosyjskich i Polaków, którzy rozmawiali z jeńcami rosyjskimi są jednoznaczne. Świadkowie opisują Matkę Bożą, którą bolszewicy widzieli na niebie w dniu 14 sierpnia 1920 r. tak jak przedstawiona jest ona na obrazie Matki Bożej Łaskawej, który znajduje się obecnie w kościele Jezuitów na Starym Mieście w Warszawie.

Bolszewicy mówili o kolorze sukni i włosów oraz o tym, że Matka Boża trzymała w rękach pęki „jaśniejących prętów” lub „piorunów”. Żołnierze rosyjscy uważali, że Matka Boża trzyma w rękach „jakąś broń”. (na obrazie Matki Bożej Łaskawej Matka Boża trzyma w rękach pęki strzał, bo jest to „Matka Boża krusząca w dłoniach strzały gniewu Bożego”).

Drugi raz Matka Boża ukazała się w dniu 15 sierpnia 1920 r. podczas bitwy pod Wólką Radzyńską, Bitwa ta nie była zaplanowana ani przez Polaków ani przez Rosjan. Por. Stefan Pogonowski otrzymał od gen. Lucjana Żeligowskiego rozkaz zajęcia stanowiska obok wioski Kąty Węgłowskie blisko Radzymina. Miał tam czekać na przemarsz oddziałów, które miały nadejść od strony Nieporętu. Zadaniem jego oddziału było je osłaniać. Por. Pogonowski w nocy 15 sierpnia samowolnie [tj ma tylko wcześniejsze rozkazy, sprzeczne z późniejszymi. MD] opuszcza stanowisko i uderza na stanowiska bolszewickie w Mostkach Wólczańskich i Wólce Radzyńskiej. Jego brawurowy atak uderzył, choć nie mógł tego wiedzieć, w „najczulsze miejsce armii rosyjskiej”. Jest to atak małego oddziału na wielkie siły bolszewickie, a jednak Rosjanie zaczynają uciekać.

„Bolszewiccy jeńcy wzięci do niewoli opowiadali – jak czytamy w książce „Matka Boża Łaskawa a cud nad Wisłą” – że podczas nocnego ataku na Wólkę nagle zjawiła się przed nimi, unosząc się wysoko nad ziemią „Matier Bożja”.

Mówili, że niespodziewanie ujrzeli na ciemnym niebie ogromną, potężną i pełną mocy kobiecą postać, od której biło światło. Nie był to ani duch ani zjawa! Bolszewicy wyraźnie widzieli Świętą Postać jako żywą osobę! Wokół Jej głowy jaśniała świetlista aureola, w jednej dłoni coś trzymała jakby tarczę, od której odbijały się wystrzeliwane w kierunku Polaków pociski, po czym powracały, by eksplodować na pozycjach atakującej armii! Wyraźnie widzieli, jak poły jej szerokiego, granatowego płaszcza unosiły się i falowały na wietrze, zasłaniając Warszawę. Grozę zjawiska potęgowała asysta Niebiańskiej Osoby. Towarzyszyły jej oddziały przerażających skrzydlatych, konnych rycerzy, zakutych w pobłyskujące mimo ciemności stalowe zbroje, pokryte lamparcimi skórami. Hufce widmowych postaci najwyraźniej… gotowały się do walki!”.

Dowiadujemy się też, że „niebiańska Osoba jakby wychylała się to w jedną to w drugą stronę i odrzuca czy też odbija lecące w Jej stronę – czyli w kierunku Polaków – pociski! Osłupiali ze zgrozy bolszewicy obserwowali, jak odrzucane przez Niewiastę kartacze eksplodują tam, gdzie znajdowały się ich obwody!”.

Jak czytamy w cytowanej książce: „Szczegóły ukazania się Najświętszej Dziewicy znamy także z relacji świadków pośrednich – mieszkańców wsi, do których dotarli oszalali z grozy bolszewicy, szukając jakiegokolwiek schronienia. Uciekinierzy byli w stanie szoku nerwowego! Mieli przerażone, wytrzeszczone oczy, szczękali zębami, zachowywali się bezrozumnie, usiłując schować się gdziekolwiek, choćby w psiej budzie! Na klęczkach błagali Polaków o ukrycie, otwarcie przyznając, że ratują się ucieczką przez Carycą – Matier Bożju”.

Autorzy książki zapisali świadectwo ks. Wiesława Wiśniewskiego, który przekazał im wspomnienie swojego pradziadka, Bolesława, mieszkańca parafii Zambrów: „Około 20 sierpnia wycofujący się w rozsypce bolszewicy mówili, że do Warszawy szło im się dobrze, jednak miasta nie zdobyli, ponieważ zobaczyli [uwidieli] nad stolicą Matkę Bożą i nie mogli z nią walczyć”.

Polacy nie widzieli Matki Bożej. Ze zdziwieniem obserwowali tylko paniczną ucieczkę bolszewików.

Było setki bezpośrednich (jeńcy bolszewiccy) i pośrednich (tych, którzy słyszeli ich opowiadania) świadków tych wydarzeń.

Ich zeznania znajdujemy, między innymi w „Wiadomościach Archidiecezjalnych Warszawskich” (nr 8/2005).

Ks. Wiktor Mieczkowski, proboszcz parafii św. Idziego w Wyszkowie w swojej książce pt. „Bolszewicy w polskiej plebanii” pisze: „W wielu wsiach mówili bolszewicy, że od Warszawy odpędzili ich nie Polacy, a Matier Bożja”.

W dniu 8 grudnia 1920 r. ks. abp Józef Teodorowicz ormiańsko-katolicki arcybiskup Lwowa (poseł na sejm ustawodawcy, a następnie senator) powiedział w swoim kazaniu: „Bóg łaskę zwycięstwa i cud pod Warszawą dał nam przez ręce Tej, która Polski jest Królową. Mówił mi kapłan pracujący w szpitalu wojskowym, iż żołnierze rosyjscy zapewniali go i opisywali, jak pod Warszawą widzieli Najświętszą Pannę okrywającą swym płaszczem Polski stolicę. I z różnych innych stron szły podobne świadectwa”.

=====================================

Od redakcji: Jest to fragment książki Stanisława Krajskiego pt. „Spisek przeciwko Matce Bożej (i Polsce). Czy Matka Boża wzywa nas do walki. (stron 168).

Zapomniany i zapominany generał Tadeusz Jordan Rozwadowski

Zapomniany generał Tadeusz Jordan Rozwadowski
Jan Engelgard   https://www.dakowski.pl/archiwum/pliki/index.10200_80.php
23.08.2013.
Filmowy powrót Generała Rozwadowskiego  
Od wielu lat dopominamy się o pamięć o gen. Tadeuszu Rozwadowskim, ale zalała nas fala propagandy piłsudczykowskiej. Dużo by pisać o kuriozach i zwykłych fałszach popełnianych przez zawodowych historyków, którzy na fali koniunkturalizmu zdolni są do wszystkiego. Jednym z takich pól, gdzie jest najwięcej fałszu – jest przebieg Bitwy Warszawskiej 1920 roku.
Swoje apogeum ta prymitywna w sumie propaganda osiągnęła w filmie Jerzego Hoffmana pt „1920 – Bitwa Warszawska”. Rozwadowski został tam przedstawiony jako trzęsący się ze strachu staruszek, któremu rad udziela geniusz nad geniusze – Józef Piłsudski. Można zrozumieć wymogi filmu fabularnego, ale nie można tak ordynarnie fałszować prawdy, o której dzisiaj na każdym kroku krzyczą wszyscy, po czym sami tę prawdę gwałcą. Ale cóż mówić o filmowcach, kiedy zawodowi historycy, nie mogąc już przemilczeć rozkazu Rozwadowskiego nr 10000 z 9 sierpnia 1920 – wedle którego bitwa została rozegrana – piszą w jednej z książek, że rozkaz ten Generał napisał pod dyktando… Piłsudskiego. Twierdzą tak, mimo że sam Piłsudski w swoich wspomnieniach pisze jasno, że uważał koncepcję Rozwadowskiego i Weyganda za nonsens i nie chciał mieć z tym nic wspólnego. Dlatego przyjął ten rozkaz do wiadomości, ale go nie firmował. Dalsze pisanie o „osiągnięciach” naszych historyków w tej materii nie ma sensu, gdyż jest to zajęcie – jak to się mówi – traumatyczne.
Wracajmy jednak do filmu. Jesienią ubiegłego roku zadzwonił do mnie Piotr Boruszkowski z TVP Historia z informacją o tym, że ma zamiar nakręcić film dokumentalny o Gen. Tadeuszu Rozwadowskim i zapytał, czy bym mu nie wskazał jakichś lektur i dokumentów. Po pierwszym naszym spotkaniu okazało się, że jego zamiarem jest uczciwie pokazanie sylwetki Generała. Przez kilka miesięcy trwała walka o fundusze na realizację filmu – w grę wchodziła suma 100 tys. złotych. Nie jest to suma wielka, ale pozwalała na realizację dokumentu fabularyzowanego na przyzwoitym poziomie. W tym miejscu należą się słowa podziękowania dla TVP Historia i dyrektora tego kanału – dr. Tadeusza Doroszuka, który tę ideę wspierał. Gorącym orędownikiem powstania filmu był także Dariusz Król, także z TVP Historia. Zdjęcia do filmu wypadły w styczniu 2012, ale akurat wtedy nie było zimy. Większość scen kręcono na warszawskiej Cytadeli, gdzie mieści się Muzeum X Pawilonu – Oddział Muzeum Niepodległości w Warszawie. TVP Historia i Muzeum Niepodległości mają podpisaną umowę o współpracy, więc wielkich trudności nie było. Na Cytadeli kręcono sceny szpitalne. Wnętrza Cytadeli Warszawskiej i jej okolice okazały się bardzo przydatne, scenarzyści od razu docenili ich wartość.
To na Cytadeli kręcono sceny szpitalne (imitujące lecznicę św. Józefa w Warszawskie na Hożej, gdzie Generał zmarł), sceny w gabinecie szefa Sztabu Generalnego, wreszcie sceny imitujące wiezienie na Antokolu w Wilnie, gdzie Rozwadowski był więziony w latach 1926-1927. Cytadela, tak samo jak Antokol – była carskim więzieniem. W rolę Generała wcielił się zawodowy aktor, Tomasz Marzecki, którego wybór do tej roli okazał się strzałem w dziesiątkę. Nie chodzi tu tylko o podobieństwo fizyczne, ale przede wszystkim o grę. Marzecki był jedynym zawodowym aktorem grającym w filmie, bo na zatrudnienie innych nie było środków. Pozostałe role odtwarzają amatorzy, głównie z grupy rekonstrukcyjnej 1. Pułku Ułanów Krechowieckich w mundurach z epoki. Trzeba przyznać, że amatorzy przysporzyli pewnych kłopotów twórcom filmu, ale akurat nie rekonstruktorzy. Czy film spełnia oczekiwania? W moim przekonaniu tak, choć chciałoby się, by pokazać wiele innych wątków, bądź nieco inaczej skomentować pewne wydarzenia. Są to jednak drobiazgi.
Ogólny wydźwięk filmu jest jednoznaczny – pokazuje prawdę o Generale i prawdę o Bitwie Warszawskiej. Nie czyni tego nachalnie, widz nie odniesie wrażenia, że reżyser chce gloryfikować Rozwadowskiego a potępiać Piłsudskiego. Wydarzenia komentują – prof. Wojciech Roszkowski, dr Mariusz Patelski, Piotr Rozwadowski i Kazimiera Rozwadowska-Zabłocka. Zacznijmy od prof. Roszkowskiego. Jego wybór jako komentatora wydawał mi się zabiegiem nieco ryzykownym, bo uchodził on do tej pory za reprezentanta tego nurtu polskiej historiografii, która jednoznacznie stoi po stronie Józefa Piłsudskiego. Jednak widzowie zostaną mile rozczarowani – Roszkowski prezentuje się jako zwolennik „rehabilitacji” Rozwadowskiego i w kilku momentach nie szczędzi krytyki Piłsudskiemu. Może czyni to zbyt ostrożnie, ale rozumiem autorów filmu – opinie wypowiadane przez Roszkowskiego są swego rodzaju „gwarancją bezpieczeństwa”, utrudniają przedstawienie filmu jako tendencyjnego i anty-piłsudczykowskiego. Biograf Rozwadowskiego, dr Mariusz Patelski, jest bardziej jednoznaczny, ale wypowiada swojej opinie z dużą kulturą i bez zacietrzewienia. Piotr Rozwadowski, prezes Stowarzyszenia Rodziny Jordan Rozwadowskich, nie jest historykiem i nieco wzdragał się przed udziałem w filmie w tej roli, ale okazało się, że świetnie czuje się przed kamerą, a jego komentarze są fachowe i znakomicie uzupełniają głosy obu historyków. Ale prawdziwą rewelacją są wypowiedzi naocznego świadka historii – Kazimiery Rozwadowskiej-Zabłockiej. Starsza pani, pamiętająca jeszcze bohatera filmu, z czasów, kiedy wychodził z więzienia – wykazuje ponadto talent medialny i niemałą wiedzę na temat opisywanych wydarzeń. Film został zmontowanym fachowo, z użyciem najnowszej techniki. Ogląda się go z wielkim zainteresowaniem, nie ma w nim dłużyzn i niepotrzebnych wątków. Widać jednak, że materiał dokumentalny (fotografie, zdjęcia filmowe) mógłby być bardziej bogaty, ale brak czasu i środków usprawiedliwia autorów. Wydaje się też, że wątek dotyczący przebiegu Bitwy Warszawskiej jest potraktowany zbyt skrótowo. Jasno wskazuje na twórcę zwycięstwa w Bitwie Warszawskiej. Uważam, że powinien to być kluczowy fragment filmu, z bardziej rozbudowaną narracją, z zacytowaniem większej ilości opinii i bardziej ostrymi akcentami. A tak, to Bitwa Warszawska może być odebrana jako jedynie epizod, ważny, ale jednak epizod. Nie znaczy to, że ta kwestia została w filmie źle przedstawiona. Wręcz przeciwnie – jest to pierwszy polski film, który tak jasno wskazuje na twórcę zwycięstwa w Bitwie Warszawskiej. Bez złośliwości, bez zacietrzewienia, co jest zabiegiem słusznym, gdyż i tak dla wielu widzów, to co zobaczą i usłyszą – może być szokujące. Jeśli już mówimy o pewnym niedopowiedzeniach, to widziałbym także bardziej szczegółowe pokazanie narastającej przed 1926 rokiem konfrontacji obozu piłsudczykowskiego z generalicją, której centralną kwestią była interpretacja przebiegu Bitwy Warszawskiej. To była swego rodzaju „padgatowka” do uwięzienia Rozwadowskiego po zamachu majowym.
Rozumiem wszakże, że wówczas należałoby albo wydłużyć film, albo zrezygnować z wielu innych wątków. Co dalej? Teraz należy ten film jak najszerzej rozpropagować. [Jest na CHOMIKUJ, pewnie też gdzie indziej md]. Emisja w TVP Historia powinna być tylko wstępem do propagowania filmu wśród publiczności. Pokazy w wielu miejscowościach z udziałem twórców i historyków – to jedna z metod dotarcia do odbiorcy. Film powinien także być dostępny jako materiał edukacyjny na DVD, np. jako dodatek do książki „Generał Rozwadowski” (reprint z 1929) lub do periodyku „Niepodległość i Pamięć”, wydawanego przez Muzeum Niepodległości. Temu filmowi nie można pozwolić na szybkie „zgaśnięcie”. – – – „Zapomniany generał Tadeusz Jordan Rozwadowski”, film dokumentalny, TVP Historia 2012, scenariusz i reżyseria; Piotr Boruszkowski, zdjęcia: Tadeusz Jarosiński. W roli generała Tadeusza Rozwadowskiego: Tomasz Marzecki.

Cud nad Wisłą: Zaniechania ze strony polskiego Kościoła.

[Wzięte w 2023 roku z Archiwum: https://www.dakowski.pl/archiwum/pliki/index.23645_80.php

========================

Powinni:

Kuria Metropolitarna Warszawska rozpoczyna kanoniczne badanie publicznego zjawienia się Bogurodzicy bolszewikom 14 sierpnia roku 1920 w Ossowie i 15 sierpnia w Wólce Radzyńskiej. Uprasza się bezpośrednich i pośrednich świadków o składanie relacji na ręce notariusza Kurii Metropolitalnej”.

St. Krajski

http://prawy.pl/76907-cud-nad-wisla-zaniechania-ze-strony-polskiego-kosciola/

W materiale pt. „Cud nad Wisłą – przebieg wydarzeń nadprzyrodzonych”  opisałem rolę Matki Bożej w Bitwie Warszawskiej, Jej obecność na polu bitwy, zeznania świadków, którzy widzieli jak dwukrotnie (14 i 15 sierpnia 1920 r.) gdy pojawiła się na niebie.

No właśnie.

Były dosłownie tysiące świadectw w tej sprawie i co z nimi robiono? Co Kościół z nimi robił? Tak naprawdę nic. Informacje o objawieniach miał kard. Aleksander Kakowski. Pisał przecież o nich. Był w latach 1913-1938 arcybiskupem metropolitą warszawskim, a w latach 1925- 1938 również prymasem.

To on, jak słusznie zauważają ks. Józef Maria Bartnik i Ewa J. P. Storożyńska, autorzy książki „Matka Boża Łaskawa a cud nad Wisła”, powinien wydać komunikat:

Kuria Metropolitarna Warszawska rozpoczyna kanoniczne badanie publicznego zjawienia się Bogurodzicy bolszewikom 14 sierpnia roku 1920 w Ossowie i 15 sierpnia w Wólce Radzyńskiej. Uprasza się bezpośrednich i pośrednich świadków o składanie relacji na ręce notariusza Kurii Metropolitalnej”.

To on powinien przypilnować, by odpowiednie komisje przesłuchały pod tym kątem jeńców. To on powinien zadbać, by rzetelne informacje na ten temat docierały do katolików w Polsce i na całym świecie.

Inni biskupi również powinni się w to zaangażować. W Bitwie Warszawskie brali udział ludzie z całej Polski. Najłatwiej było do nich dotrzeć w ich parafiach.

Nikt nie kiwnął palcem? Dlaczego? Przede wszystkim dlaczego taki bierny był kard. Kakowski?

Pełna odpowiedź na to pytanie powinna być poprzedzona szczegółowymi badaniami historycznymi. Bez nich jednak też możemy postawić pewne hipotezy, jak się wydaje bliskie prawdy.

Ze strony polityków, ukrytej w tych środowiskach masonerii, mającej ponadto w tej sferze znaczne wpływy, oraz ze środowisk piłsudczykowskich płynął jeden silny, wyraźny i jednoznaczny sygnał: „Zwycięstwo w Bitwie Warszawskiej było wyłącznie dziełem człowieka, dziełem armii polskiej, dziełem narodu polskiego, dziełem Piłsudskiego”.

Taki sygnał trafiał na podatny grunt. Cechą polskich ówczesnych biskupów była uległość wobec władzy państwowej. Polscy biskupi ówcześni to byli biskupi, którzy objęli swoje stanowiska podczas zaborów, a zaborcy tolerowali tylko biskupów spolegliwych. Bez zgody zaborców nikt w zasadzie nie mógł zostać biskupem.

Historia życia ks. Kakowskiego potwierdza, jak się wydaje, te prawdy. Interesująca może tu być dla nas rozprawa naukowa ks. Bronisława Czaplickiego pt. „Działalność ks. Aleksandra Kakowskiego w Petersburgu w latach 1910-1913”.

Akademia Duchowna w Petersburgu była jedyną uczelnią katolicką na terenie Rosji (nie było takiej zatem w zaborze rosyjskim).

Według zamysłu władz rosyjskich – czytamy w pracy ks. Czaplickiego – służyła raczej celom państwa rosyjskiego niż dobru Kościoła katolickiego. Miała przygotowywać posłusznych sług caratu, dlatego znajdowała się pod szczególną presją. Chociaż była ona wyższą uczelnią teologiczną, to jednak znaczną część czasu wykładowego zajmowały lekcje z historii i geografii Rosji oraz literatury i języka rosyjskiego. Władze żądały, aby wykładane było też prawodawstwo rosyjskie. Zarówno objęcie stanowisk w Akademii, jak i jej finansowanie było uzależnione od woli władz państwowych. Kościół katolicki w Rosji, jak i inne tzw. wyznania obce, podlegał ministerstwu spraw wewnętrznych, a w nim Departamentowi Spraw Duchownych Wyznań Obcych (Departament duhovnyh del inostrannyh ispovedanij –DDDII)”.

W 1910 r. arcybiskup mohylewski Wincenty Kluczyński, po odejściu rektora, zaproponował na to stanowisko jej długoletniego profesora, swojego biskupa pomocniczego Jana Cieplaka. Władze carskie nie zaakceptowały tej kandydatury.

Wtedy na to stanowisko zgłosił się ks. Kakowski. Poparł go jego ordynariusz, metropolita warszawski abp Wincenty Popiel uznawany przez władze carskie za „swojego”. W czerwcu 1905 r. odczytano z ambon w diecezji warszawskiej jego list pasterski pt. „Do rodziców polskich”, „nawołujący do zaniechania bojkotu szkoły carskiej”. W liście tym abp Popiel nazwał strajk szkolny „sprzeniewierzeniem wobec wielkich ideałów”. Przypomnijmy, że: „Głównymi postulatami strajkujących było wprowadzenie do szkół języka polskiego jako wykładowego, powszechny i bezpłatny dostęp do edukacji, zniesienie policyjnego nadzoru nad młodzieżą szkolną, wprowadzenie kontroli rodziców nad doborem kadry nauczycielskiej, zniesienie ograniczeń wyznaniowych, narodowościowych i stanowych w przyjmowaniu uczniów, wprowadzenie prawa kobiet do wyższego wykształcenia”.

Władze carskie zaakceptowały kandydaturę Kakowskiego. Dopomogły też w poparciu jego kandydatury przez Watykan (i tak np. agent carski w Rzymie wniósł odpowiednią sumę za przygotowanie dokumentów). Jego działania jako rektora były przez niektórych wykładowców oceniane bardzo negatywnie. I tak np. ks. Karol Dębiński napisał w swoich wspomnieniach, że ks. Kakowski „umiał chodzić około swoich spraw” i był „prorządowy”.

Wreszcie to władze carskie spowodowały, że ks. Kakowski został metropolitą warszawskim. Tak o tym pisze ks. Czaplicki: „Udział władz rosyjskich w wyniesieniu ks. Kakowskiego na stanowisko metropolity warszawskiego widzimy w sprawozdaniach, które minister spraw wewnętrznych składał cesarzowi Mikołajowi II. 10 marca 1913 r. informował on cara O rozpoczęciu rozmów z Watykanem w sprawie naznaczenia kanonika Kakowskiego arcybiskupem warszawskim, 7 kwietnia 1913 r. – składał sprawozdanie O wydatkach, związanych z oczekiwanym naznaczeniem kanonika Kakowskiego…, a 30 maja 1913 r. informował cara O naznaczeniu kanonika Kakowskiego arcybiskupem warszawskim. W tym właśnie dniu Mikołaj II polecił ks. A. Kakowskiemu objąć stanowisko arcybiskupa warszawskiego. Powyższe zestawienie pokazuje, że procedura obsadzenia stolicy metropolitalnej warszawskiej została przeprowadzona przez administrację rządową dość szybko. Brak zastrzeżeń ze strony rządu oznacza, że kandydat był oceniany jako człowiek oddany władzy państwowej lub przynajmniej nieszkodliwy”.

Kard. Kakowski nie nagłaśniając sprawy objawień w dniach 14 i 15 sierpnia 1920 r. nie tylko poszedł na rękę wielu środowiskom politycznym (i masonom), ale ustrzegł się od spodziewanych ataków, w ramach których wyciągano by prawdopodobnie różne fakty z jego przeszłości i zarzucano współpracę z zaborcą.

======================

[Czy tak samo należy interpretować milczenie biskupów w tej sprawie w XXI wieku?? Czy są może inne przyczyny? JAKIE??  Mirosław Dakowski]

===================================

Od redakcji:Są to fragmenty książki Stanisława Krajskiego pt. „Spisek przeciwko Matce Bożej (i Polsce). Czy Matka Boża wzywa nas do walki. (stron 168).

Wielokrotnie znikający fresk Cudu nad Wisłą. [Na obecnej Białorusi, w Castel Gandolfo…]

Znikający fresk

Historię pisze się dziś w Rosji i Białorusi na nowo. Jej najbardziej wstydliwe, kompromitujące Rosjan karty muszą być zniszczone. Dlatego z kościoła Matki Boskiej Różańcowej we wsi Soły pod Smorgoniami (Białoruś, obwód grodzieński) znika fresk przedstawiający rozgromienie bolszewików w Bitwie Warszawskiej. Paniczna ucieczka sołdatów przed obrońcami Warszawy w 1920 r. nie może gorszyć niczyich oczu.

Ewa Polak-Pałkiewicz znikajacy-fresk

Wtargnięcie do kościoła i zamalowanie ściennego malowidła pod hasłem, że „podżega do nienawiści na tle narodowościowym i religijnym”, ma symboliczną i polityczną wymowę. Był to kolejny zamach na dzieło Piotra Siergijewicza, malarza o białoruskich korzeniach, ale Polaka z wyboru, ochotnika w wojnie bolszewickiej. Pierwszy raz zamalowali je Sowieci w 1944 r., „po wejściu drugiego bolszewika”, jak mówi się na Białorusi („pierwszy bolszewik” wszedł w 1939 r.). Malowidło odkrył w latach 90. i poddał renowacji obecny proboszcz ks. Leonard Stankowski). Było ono odwzorowaniem słynnego obrazu Jerzego Kossaka z 1930 r., w wielu fragmentach udanym. 

Pierwowzór – synteza cudu

„Cud nad Wisłą” krakowskiego malarza, który miał uczcić dziesiątą rocznicę zwycięstwa nad bolszewikami, nie jest wiernym przedstawieniem bitwy pod Ossowem 14 sierpnia 1920 r., na motywach której Kossak oparł swoją malarską opowieść. Jest alegorią. Jednak zawiera syntezę wydarzeń, które stały się przełomem w historii XX-wiecznej Europy. Przywołuje symbolikę historyczno-religijną, która z naszym zwycięstwem się łączy. Przedstawia prawdziwy cud – chwilę, w której dopiero co powstały z niewoli kraj siłami ochotniczej armii pokonuje kilkukrotnie potężniejszego wroga.

Patrząc tylko po ludzku, byliśmy bez szans, zwłaszcza wobec braku realnej pomocy z Zachodu. Rozprawa z bolszewikami nie była tak widowiskowa, łatwa i szybka, jak pokazują to dziś migawki kronik filmowych czy pełne efektów specjalnych filmy w rodzaju obrazu Jerzego Hoffmana. Toczyła się ze zmiennym szczęściem, siły wroga były przytłaczające, zawziętość napastników wzmagała się z każdym dniem.

To obraz oryginalny, Jerzego Kossaka

=================

Gdyby Kossakowy obraz analizować tylko pod względem artystycznym, na pewno można by mu niejedno zarzucić: fotograficzny realizm postaci, nagromadzenie wątków (w dali widać Marszałka Piłsudskiego na koniu, we mgle porannej galopuje husaria, nadlatują polskie samoloty), nieścisłości topografii. Ale autor postawił sobie jako zadanie syntezy, uchwycenia dramatyzmu bitwy, wymowę bohaterskiej śmierci księdza Ignacego Skorupki.

Wreszcie wskazanie na interwencję Matki Boskiej, co z pewnością było najtrudniejszym wyzwaniem i z czym poradził sobie w sposób subtelny. Chciał też w realistycznym ujęciu ukazać panikę, jaką wywołało wśród bolszewików zarówno ukazanie się Maryi, jak i determinacja oraz nadludzki niemal wysiłek obrońców stolicy.

„Ja nie wiem, kto tę wojnę wygrał…” 

Bez wątpienia „trzeci Kossak” (syn Wojciecha, wnuk Juliusza) przekazał na słynnym płótnie to, co jest powodem naszej dumy: niebywałe męstwo, wiarę i zjednoczenie całego narodu.

Sowieci bali się Marszałka wprost panicznie. Podkreśla to ks. Walerian Meysztowicz, bohater wojny bolszewickiej, radca kanoniczny Ambasady Polskiej przy Watykanie (od 1932 r.): „Stalin bał się Piłsudskiego. Osoba wąsatego szlachcica o twardym wejrzeniu trzymała go jak na łańcuchu. Odważny nie był. Ambasador Grzybowski widział go kiedyś, gdy w przerażeniu przed urojonym zamachem, prawie czołgając się, szukał ratunku. Dopiero, gdy nie stało Marszałka, gdy na szachownicy został tylko bladooki histeryk z kosmykiem na czole – wówczas dopiero Stalin odważył się na wojnę. Wykorzystał niemieckie szaleństwo”.

Nuncjusz Ratti nie rozstaje się z ikoną jasnogórską

Jerzy Kossak udokumentował, że nasze zwycięstwo w wojnie bolszewickiej nie było tylko zwycięstwem militarnym.

I to jest z pewnością jednym z motywów barbarzyńskiego zniszczenia fresku w kościele w Sołach. Wizja Matki Boskiej na niebie nad Warszawą nad ranem 14 sierpnia 1920 r. pojawia się w relacjach sowieckich żołnierzy, właśnie tak, jak przedstawił ją Kossak: Maryja w znaku Matki Boskiej Łaskawej z wizerunku w sanktuarium Ojców Pijarów (obecnie Jezuitów) na Starym Mieście, w charakterystycznym rozwianym granatowym płaszczu, w koronie, z rozpostartymi ramionami, trzymająca w dłoniach połamane strzały, otoczona hufcami rycerskimi. 

Dla bolszewików obraz ten był tak przerażający, jak poświadczają relacje ludzi z okolic Warszawy, którzy słyszeli słowa sowieckich żołnierzy – przechowywane do dziś w parafiach Wyszkowa, Ossowa, Radzymina, Kobyłki i innych podwarszawskich miejscowości – że w jednej chwili zapomnieli o rozkazach i niechybnej śmierci za ich złamanie. O czekających ich bogatych łupach w stolicy „pańskiej Polszy”, o smaku zwycięstwa nad „starą Europą”. Uciekali jak wicher, rzucając po drodze broń, zostawiając konie, działa… 

Doskonale zdawał sobie sprawę z położenia Polski w czasie wojny bolszewickiej nuncjusz apostolski Achilles Ratti. Na dwa lata przed jej rozpoczęciem, udzielając w Chełmie specjalnego błogosławieństwa Polsce, zapowiedział: „Da Bóg, niedługo dźwignie się Wasza Polska – Ojczyzna, a w niej wolny i szlachetny naród polski nie będzie więcej prześladowany za swoje przekonania katolickie”.

W sierpniu 1920 r. nuncjusz Ratti wraz z kard. Aleksandrem Kakowskim, metropolitą Warszawy, odwiedzał rannych w szpitalach i żołnierzy w okopach, dodawał wszystkim otuchy. W czasie bitwy warszawskiej nie opuścił stolicy, był jednym z dwóch zaledwie dyplomatów wyższego stopnia (obok ambasadora Turcji), którzy nie szukali schronienia w Poznaniu. 

Wieść o śmierci Marszałka Pius XI mocno przeżył. „Eravamo amici”, powiedział, „Straciłem przyjaciela…” (przytacza jego słowa ks. Meysztowicz). Wyjeżdżając z Polski Achilles Ratti zabrał ze sobą dużych rozmiarów kopię obrazu Matki Boskiej Jasnogórskiej, która umieszczona została później w głównym ołtarzu jego prywatnej kaplicy w Castel Gandolfo. Nad drzwiami zawisły mapy Polski ozdobione okazałym herbem Piłsudskich, Kościeszą.

Fresk, który zniknął z papieskiej kaplicy

Fresk w Sołach nie jest jedynym malowidłem przedstawiającym Bitwę Warszawską, który zdobił ściany świątyni. Skandal z jego zamalowaniem przypomina mało znaną historię innego, bardzo wybitnego malarskiego uwiecznienia zwycięstwa 1920 r. 

Jan Paweł II był niezwykle zaskoczony, gdy wkrótce po konklawe w 1978 r. odkrył w kaplicy w Castel Gandolfo – swojej ulubionej rezydencji – ścienne malowidła Jana Henryka Rosena przedstawiające Cud nad Wisłą i obronę Częstochowy.

Zostały one namalowane na prośbę Piusa XI w 1933 r. Na życzenie Pawła VI (w czasie, gdy watykańską Ostpolitik prowadził kard. Agostino Casaroli – określał ją sam mianem modus non moriendi, „sposobu, żeby nie umrzeć”; sprowadzała się ona do polityki ustępstw wobec reżimów komunistycznych m.in. w kwestii mianowania biskupów) freski zostały zasłonięte. Jan Paweł II ujawnił je ponownie. Był pod wielkim wrażeniem tych dzieł, zapragnął osobiście poznać ich twórcę. W 1980 r., po wielu latach spędzonych w Stanach Zjednoczonych, Jan Henryk Rosen, sędziwy wówczas artysta, wykonał dla papieża wizerunek św. Stanisława, biskupa.

Papież Polak przypominał niejednokrotnie – także odwiedzając cmentarz bohaterów wojny bolszewickiej w Radzyminie – że urodził się w maju 1920 r., gdy bolszewicy szli na Warszawę. 

Bitwa Warszawska – Cud nad Wisłą – WSPOMNIENIA PREMIERA WINCENTEGO WITOSA

1920-2020 – Niech przemówią świadkowie (2) WSPOMNIENIA PREMIERA WINCENTEGO WITOSA

Przez Redakcja Polityka Polska – 6 sierpnia 2020

https://politykapolska.eu/2020/08/06/1920-2020-niech-przemowia-swiadkowie-2-wspomnienia-premiera-wincentego-witosa/

Od redakcji PP: Na oficjalnej stronie rządowej poświęconej Bitwie Warszawskiej 1920 roku [bitwa1920.gov.pl] wciąż jest, mimo upływu 100 lat, mowa o planie Marszałka Piłsudskiego zwanego tym razem „Wielką Kombinacją”. Jak skrótowo przedstawialiśmy to już TUTAJ, autorem planu Bitwy Warszawskiej 1920 roku był gen. Tadeusz Jordan Rozwadowski, który wydał symboliczny rozkaz nr 10.000, gdy tymczasem Marszałek Piłsudski 12 sierpnia opuścił Warszawę i udał się w okolice Tarnowa do p. Aleksandry Szczerbińskiej na ok. 2 dni, po czym zagościł w Puławach oczekując na rezultat potyczki polsko-bolszewickiej. Następnie wykonał opóźniony w stosunku do planów manewr znad rzeki Wieprz i dlatego nieskuteczny.

Polacy, czas po 100 latach stanąć w prawdzie i odkłamać mity i legendy stworzone przez sanację i „chłopców Piłsudskiego”, którzy bohaterów Bitwy Warszawskiej 1920 roku, szczególnie po zamachu 1926 roku, skazywali na zapomnienie, więzienia, a nawet śmierć (gen. Włodzimierz Zagórski i prawdopodobnie gen. Tadeusz Rozwadowski i inni). W PRL nie było nam to dane, w III RP ponownie zakwitł, na nasze polskie nieszczęście, „kult Piłsudskiego”, dyktatora i niszczyciela demokracji parlamentarnej.

Niech Maryja Królowa Polski nam w tym dopomoże !


Przedstawiamy w odcinkach, dzień po dniu, wspomnienia uczestników tamtych wydarzeń.

ODCINEK II. WSPOMNIENIA PREMIERA WINCENTEGO WITOSA

Urywki wybrane przez Romana Galińskiego z książki Wincentego Witosa „Moje wspomnienia”, tom II, Paryż 1964, Instytut Literacki i ogłoszone w „Komunikatach Tow. im. R. Dmowskiego w Londynie, tom I, rok 1970/71, str. 388-397. Podtytuły Galińskiego, podkreślenia moje – J.Giertych. Witos był w owym czasie premierem (prezesem rady
ministrów).

„Wojną polsko-bolszewicką jak i jej przebiegiem zajmowałem się bardzo gorliwie. (…) Starając się w granicach możliwości robić wszystko, co się mogło przyczynić do szczęśliwego przebiegu walki i zapewnienia zwycięstwa, nie mieszałem się nigdy do tego, na czym się nie znałem i co było obowiązkiem i prawem fachowców, przed państwem i rządem odpowiedzialnych. Moja więc ocena większych czy mniejszych zasług poszczególnych osób, w tej wojnie wybitniejszy udział biorących może być podyktowana obiektywną oceną chłopskiego, a sądzę i zdrowego rozumu. Nie przeczę, że w tych sprawach może on się okazać niewystarczający.

Wiem, że wielu opinię moją potraktuje wzruszeniem ramion, inni zapewne ze świętym oburzeniem. To mnie jednak niewiele obchodzi wtenczas, gdy trzeba dać świadectwo prawdzie i uznać rzeczywiste zasługi ludzi, o których tak łatwo zapomniano, a którzy nie chcieli, czy nie umieli się reklamować”. (Witos, ibid., str. 354).

ZAŁAMANIE PSYCHICZNE ARMII I SPOŁECZEŃSTWA

„Sprawą niezwykle wielkiego znaczenia było przywrócenie zaufania w wojsku i społeczeństwie tak do Naczelnego Dowództwa jak i do dowództw poszczególnych części armii, gdyż i tam nie było wcale dobrze. Gen. Rydz-Śmigły zawiódł zupełnie na południu, mimo użycia znacznych sił i doskonałej sposobności. Szef sztabu, gen. Stanisław Haller, sumienny, prawy i dobry człowiek, nie miał żadnej własnej koncepcji, będąc lojalnym, a często ślepym wykonawcą rozkazów Naczelnego Wodza. Nie dopisał także dowódca pomocnego frontu, gen. Szeptycki, złamany niepowodzeniami, które przewidywał, ale którym nie mógł zapobiec.

Należało przeprowadzić zmiany, by z nowymi ludźmi przyszło zaufanie. Tak się też stało. Szefem sztabu w miejsce gen. St. Hallera został mianowany 22 lipca gen. Tadeusz Rozwadowski, który nie tylko, że odznaczał się wielką odwagą i niewyczerpanym bogactwem pomysłów operacyjnych, ale pewnością siebie i wprost bezgranicznym optymizmem. Dowództwo zaś po Szeptyckim objął gen. Józef Haller, który przyniósł z sobą pomiędzy innymi zaletami entuzjazm, religijną wiarę w zwycięstwo, osobiste męstwo i zdolność porywania żołnierzy.

Na skutek bardzo poważnych zarzutów, podnoszonych przeciw Piłsudskiemu, odbyło się kilka poufnych konferencji, ale znaczna większość przedstawicieli stronnictw oświadczyła się za utrzymaniem go na dotychczasowym stanowisku, żeby nie drażnić jego dość licznych i zaciętych zwolenników, a przy tym uniknąć walki kandydatów na stanowisko po nim”. (Ibid., str. 273)

NOWY SZEF SZTABU PRZYWRACA WIARĘ W ZWYCIĘSTWO

„Po kilku dniach po objęciu swego urzędu gen. Rozwadowski przedstawił Radzie Ministrów plan obrony, mający na celu co najmniej zatrzymanie pochodu wojsk bolszewickich. Plan ów nazywał on swoim. Nie przyszło mi nawet na myśl zapytać, czy on wyłącznie od niego pochodzi, czy też był wynikiem pracy wspólnej.

Nowy szef sztabu, zupełnie pewny siebie, zapewniał kategorycznie wpatrzoną w niego Radę Ministrów, że jest w możności wstrzymania bolszewików, przynajmniej nad brzegami Bugu, gdyż wojska polskie zajęły tam bardzo silne, świeżo umocnione pozycje. Dostały też rozkaz nie opuszczania ich za żadną cenę.

Rada Ministrów zarówno plan jak i oświadczenie gen. Rozwadowskiego przyjęła do wiadomości zadowolona, że znalazł się przecież ktoś, co ma głowę na karku i wiarę w zwycięstwo. Osobno i poufnie informował mnie gen. Rozwadowski, iż polecił, żeby linię tę specjalnie umocniono i jest w stu procentach pewny, że sobie tam bolszewicy karki na dobre połamią. Wierzyłem mu zupełnie.

Minęły dwa dni na dość niespokojnym oczekiwaniu, gdyż różne wieści dostawały się do Rady Ministrów. Przekonaliśmy się wkrótce, że nie były one w zupełności pozbawione podstawy. Na posiedzenie Rady Ministrów, które odbywało się prawie w permanencji, przy szedł zaproszony przeze mnie gen. Rozwadowski. Obserwowałem go bardzo pilnie i zauważyłem, że ma minę nieco strapioną. Niestety, nie pomyliłem się wcale.

Zabrawszy głos, zakomunikował zdziwionej i przerażonej Radzie Ministrów że bolszewicy linię Bugu przekroczyli i to bez większych trudności, bo woda w rzece niemal że wyschła, a zresztą z punktu widzenia wojskowego obrona tej linii byłaby zupełnie bezcelowa.

Po jego całkiem spokojnym oświadczeniu nam się zrobiło zupełnie gorąco. Pierwotny optymizm uległ miejsca głębokiej trosce i niedowierzaniu. Nastąpiło też dłuższe przykre milczenie. Ministrowie pytającym wzrokiem spoglądali to na siebie, to na szefa sztabu. Wcale tym nie zrażony gen. Rozwadowski, zabrawszy powtórnie głos, dowodził z widocznym przekonaniem i przejęciem, że się nic złego nie stało, bo walkę z bolszewikami należy przenieść na nowe, skrócone linie, a już najlepszym ze wszystkiego byłoby ściągnąć ich w okolice Warszawy i tu do jednego wystrzelać. Tego planu musi jednak na razie zaniechać, mimo że go uważa za wykonalny.

W czasie jego przemówienia obserwowałem poszczególnych ministrów, widząc jak jego argumenty, nie opuszczająca go pewność siebie, wiara i szczerość zaczęły ich znowu przekonywać, a kiedy zaręczył, że obecnie jest zdolny wojska bolszewickie zatrzymać na szereg tygodni, wiara u wszystkich odżyła prawie zupełnie na nowo. Nie przekonany został tylko minister Skulski”. (Ibid., str. 282-283).

JEDEN GEN. ROZWADOWSKI NIE TRACI NADZIEI

Za dalsze dwa dni Rada Ministrów dowiedziała się znowu od tego samego szefa sztabu, że wojska bolszewickie postępują znowu naprzód, przeszły już pomiędzy innymi linię Osowiec-Grajewo i zagrażają Łomży, zaś gen. Sikorski, który się długo trzymał w Brześciu, zmuszony będzie przez wojska bolszewickie się przebijać, gdyż mu przecięły odwrót. Na południu bolszewicy przekroczyli rzekę Zbrucz.

Atakowany pytaniami, czasem nawet bardzo nieprzyjemnymi, odpowiedział spokojnie i niemal dobrodusznie, że to są drobne uchybienia, które się wnet odrobi. Bolszewicy zaś wcale nie zwyciężyli w bitwie, ale tylko tak sobie «podstępem podleźli». On już zresztą wydał rozkazy, aby ich z powrotem wyrzucić. Kiedy to powiedział, wśród ministrów odezwały się przyciszone śmiechy. Dalszym naradom towarzyszył bardzo ponury nastrój.

Gen. Rozwadowski opuścił posiedzenie wcześniej, wywołany do sztabu dla jakiejś ważnej sprawy, a późnym wieczorem przyszedł znowu do mnie. Zauważyłem, że był nieco zmieniony. Okazywał znacznie mniej optymizmu, choć nie tracił wiary w zwycięstwo, a ostatnie niepowodzenia przypisywał rozkazom Piłsudskiego, które niweczyły jego zamierzenia, a którym musiał się podporządkować.

«Nie mogę taić przed panem, – mówił – że wojska bolszewickie postępują wciąż jeszcze bardzo szybko naprzód, nie trafiając przy tym na poważniejszy opór, gdyż nieraz uciekają przed nimi całe nasze nawet silne oddziały, rzucają broń z takim trudem nabytą, nie chcąc stawić czoła nieprzyjacielowi».

Wielu nawet wyższych oficerów całkowicie zawiodło. Na Radzie Ministrów wszystkiego nie mówił, gdyż miał obawę, aby niepotrzebne wiadomości nie rozszerzały się zbytnio i nie dawały powodu do popłochu i depresji. Ministrom raczej należy zakomunikować pojedynczo, co będzie potrzebne”. (Ibid., str. 283-284).

PIŁSUDSKI PARALIŻUJE SKUTECZNOŚĆ AKCJI

„Skarżył się znowu szeroko, że Piłsudski, nie mając ani nauki, ani potrzebnego doświadczenia, a uważając się za wszystko wiedzącego, przeszkadza w celowej akcji. Bolszewicy nauczyli się bardzo wiele i stali się groźnymi przeciwnikami. Twierdził, że z winy Piłsudskiego bitwa pod Brodami z Budiennym nie przyniosła pełnego zwycięstwa, gdyż na wiadomość o upadku Brześcia kazał ją przerwać zupełnie niepotrzebnie. Siły wycofane stamtąd nie mogą już zdążyć, żeby wziąć udział w walce nad Bugiem, a Budienny pozostaje w dalszym ciągu dla nas groźną potęgą, mając możność odpoczynku i przegrupowania. W końcu zaznaczył, że jakkolwiek się dzieje, to on jest pewny zwycięstwa”. (Ibid., str. 284).

KTO OPRACOWAŁ PLAN BITWY POD WARSZAWĄ

„W rządzie panowało ogólne przekonanie, że cały plan operacyjny, mający się przeciw bolszewikom przeprowadzić, zostanie opracowany wspólnie przez Piłsudskiego, gen. Rozwadowskiego i gen. Weyganda; Czy był on dziełem ich wspólnej pracy, czy jednego z nich, nie wiedział nikt z nas dokładnie. Wiem, że tak Piłsudski jak i Rozwadowski przypisywali sobie jego autorstwo i nieraz o tym mówili, natomiast generał Weygand uparcie milczał. Kiedy raz zapytałem ministra spraw wojskowych, gen. Sosnkowskiego, odpowiedział mi wzruszeniem ramion i słowami: «Weygand się niczym nie chwali, choć się dość napracował». Niewiele znowu z tego wiedziałem.

Istota planu polegała początkowo na wycofaniu wojsk frontu północnego nad Wisłę i utworzeniu nowej armii manewrowej pod nazwą «frontu północnego». Zadaniem frontu północnego gen. Hallera było nie dopuścić do oskrzydlenia wzdłuż granicy niemieckiej i osłabić rozmach uderzenia ewentualnego na przyczółek warszawski. Zadaniem zaś frontu środkowego miało być uderzenie na bok i tyły nieprzyjaciela atakującego Warszawę i rozbicie go przy współdziałaniu wojsk frontu północnego. Ażeby te plany i prowadzoną stosownie do nich koncentrację wojska utrzymać w tajemnicy, nawet na posiedzeniu Rady Obrony Państwa Piłsudski był bardzo wstrzemięźliwy, dając informacje nie zdradzając w szczegółach zamierzonych planów”. (Ibid., str. 287-288).

PIŁSUDSKI PODAJE SIĘ DO DYMISJI

„W dniu 10 lub 11 sierpnia 1920 r. na kilka dni przed rozpoczęciem ofensywy przeciw bolszewikom Piłsudski zaprosił mnie, wicepremiera Daszyńskiego i ministra Skulskiego na osobną, a jak mówił, bardzo ważną i poufną konferencję. Odbyła się ona w prezydium Rady Ministrów. Naczelny Wódz był mocno skupiony i poważny, a jak mi się wydawało, przybity, niepewny, wahający się i mocno zdenerwowany.

W rozmowie, którą sam rozpoczął, był niesłychanie ostrożny, a dotykając spraw bieżących, stawiał raczej bardzo smutne horoskopy. Twierdził, że stawia na ostatnią kartę, nie mając żadnej pewności wygranej. Poza sprawami ogólnymi mówił także dość długo o swojej osobie. W ciągu rozmowy wyjął z kieszeni niezapieczętowany list i odczytał go głosem ogromnie niewyraźnym i zmienionym. Na czterech kartkach małego formatu mieściła się dość obszernie umotywowana jego dymisja ze stanowiska Naczelnika Państwa. W piśmie tym zaznaczał między innymi, że nie wiedząc, czy i kiedy będzie mu dane wrócić z placu boju, którego losy uważa za niepewne, mnie prosi i upoważnia do zastępowania go na jego urzędzie. Co zaś do samej rzeczy i pisma, prosi o zachowanie bezwzględnej tajemnicy tak długo, jak tego będą wymagały stosunki, i ja sam uznam za potrzebne. Treść więc tego pisma była znana ministrom Daszyńskiemu i Skulskiemu, a wydaje mi się, że także i Sapieże, choć dobrze tego szczegółu nie pamiętam.

Nigdy nie miałem zupełnego zaufania do Piłsudskiego, czułem jakieś niezrozumiałe może nawet uprzedzenie, byłem zadowolony jak nie musiałem się z nim stykać. Poza tym uprzedzeniem nie mogłem się pogodzić z jego posunięciami politycznymi, szczególnie z okresu rządów Moraczewskiego, musiało mnie razić jego stanowisko w sprawie obrony Małopolski Wschodniej, upór przy swoim sposobie tworzenia armii, stare, często bardzo niesympatyczne praktyki z Legionów, błędy szczególnie w ostatnich czasach popełnione, tak wyraźne i tak bardzo kosztowne – to jednak wtenczas widząc u niego wielką troskę odbijającą się wprost na twarzy, szczerość w rozmowie, głęboką obawę o wolność i całość Ojczyzny, miałem wrażenie, ze się grubo mylą ci wszyscy, którzy mu robią zarzuty lekkomyślności, a nawet zdrady i że ja sam byłem także czasem w błędzie, posądzając go o osobiste ambicje i brak dobrej woli. Prawda, że pod ciężarem tych wielkich wypadków trudno było nieraz należycie zebrać biegające myśli.

Jeszcze w obecności Piłsudskiego pismo jego zamknąłem do kasy ogniotrwałej w prezydium Rady Ministrów, zaglądając codziennie, czy go kto przypadkiem nie ukradł albo nie naruszył. Kiedy zaś minęły ciężkie dni wojenne, pojechałem do Belwederu i oddałem pismo jego autorowi, będącemu wówczas w innym zupełnie nastroju. Biorąc je ode mnie i dziękując za solidne, jak mówił, postępowanie, twierdził, że o tym zupełnie zapomniał.

Opiekując się troskliwie tym dokumentem przez parę tygodni, miałem pewne skrupuły co do zrobienia sobie z niego odpisu. Ciekawość jednak zwyciężyła, odpisu dokonałem. Niewiele mi jednak z tego przyszło, gdyż w czasie wypadków majowych w r. 1926 nieznani sprawcy ukradli mi go, zabierając przy tym i inne dokumenty. Moje zachowanie się wobec Piłsudskiego było chyba zupełnie bez zarzutu, niestety, pan Naczelnik wcale się wobec mnie dżentelmenem nie okazał. Mimo wszystko swego postępowania nie żałuję, choć nieraz gorycz przychodzi”. (Wincenty Witos „Moje wspomnienia”, tom II, Biblioteka „Kultury”, tom XCIX, Paryż 1964, Instytut Literacki, str. 289-291).


Komentarz Jędrzeja Giertycha. Tekst złożonej na ręce Witosa dymisji Piłsudskiego zachował się jednak. Podaję go niżej.

Witos przytoczył w swoim wspomnieniu treść dymisji Piłsudskiego w sposób niepełny (a może w sposób niepełny zapamiętał), była to bowiem dymisja nie tylko ze stanowiska Naczelnika Państwa, ale i Wodza Naczelnego.

Pierwsza rzecz, nad którą się tu trzeba zastanowić, to jest pytanie, jakie znaczenie miał akt dymisji Piłsudskiego. Czy był to akt na wypadek jego śmierci w boju? Nie potrzeba było na ten wypadek jego dymisji: zakończenie się jego roli jako Naczelnika Państwa i Wodza Naczelnego byłoby wtedy automatyczne. A nie był to także rodzaj testamentu: nie ma w tym akcie dymisji żadnych zarządzeń co do tego, kto ma w razie jego śmierci zająć jego miejsce.

Jest oczywiste, że akt dymisji Piłsudskiego był aktem nie związanym z przewidywaniem śmierci i dotyczył sytuacji, jaka istnieć będzie wciąż jeszcze za jego życia. Narzuca się tu od razu przypuszczenie, że chodzi tu o zabezpieczenie sobie możności nie ponoszenia odpowiedzialności za mogącą nastąpić klęskę.

Witos zapewne myli się, pisząc że rozmowa jego z Piłsudskim w obecności Daszyńskiego i Skulskiego odbyła się 10 lub 11 sierpnia. Akt dymisji nosi datę 12 sierpnia. Jest mało prawdopodobne, by Piłsudski doręczał Witosowi akt, podpisany z datą o jeden lub dwa dni późniejszą. Jest więc prawdopodobne, że pamięć Witosa zawiodła i że owa rozmowa odbyła się dopiero 12 sierpnia. Jest to zresztą okoliczność bez większego znaczenia.

Z listu Weyganda do Focha pod datą 13 sierpnia wiemy, że „Naczelnik Państwa wyjechał tej nocy ku rejonowi Wieprza”. (Vide „La guerre polono-sovietique de 1919-1920”, Collection Historique de rinstitut d’Etudes Slaves”, XXII Paryż 1975, Institut d’Etudes Slaves, str. 120-121). „Tej nocy” – to znaczy w noc z 12 na 13 sierpnia. J.G.


AKT DYMISJI PIŁSUDSKIEGO

Belweder, 12.VIII.1920 r.

Wielce Szanowny Panie Prezydencie!

Przed swym wyjazdem na front, rozważywszy wszystkie okoliczności nasze wewnętrzne i zewnętrzne, przyszedłem do przekonania, że obowiązkiem moim wobec Ojczyzny jest zostawić w ręku Pana, Panie Prezydencie, moją dymisję ze stanowiska Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza Wojsk Polskich.

Powody i przyczyny, które mnie do tego kroku skłoniły, są następujące:

1) Już na jednym z posiedzeń R.O.P. (Rady Obrony Państwa – przypisek wydawców) miałem zaszczyt wypowiedzieć jeden z najbardziej zasadniczych powodów. Sytuacja, w której Polska się znalazła, wymaga wzmocnienia poczucia odpowiedzialności, a przeciętna opinia słusznie żądać musi i coraz natarczywiej żądać będzie, aby ta odpowiedzialność nie była czczym frazesem tylko, lecz zupełnie realną rzeczą. Sądzę, że jestem odpowiedzialny zarówno za sławę i siłę Polski w dobie poprzedniej, jak i za bezsiłę oraz upokorzenie teraźniejsze. Przynajmniej do tej odpowiedzialności się poczuwam zawsze i dlatego naturalną konsekwencją dla mnie jest podanie się do dymisji. I chociaż R.O.P., gdy tę sprawę podniosłem, wyraziła mi pełne zaufanie i upoważniła w ten sposób do pozostania przy władzy, nie mogę ukryć, że pozostają we mnie i działają z wielką siłą te moralne motywy, które wyłuszczyłem przed R.O.P. parę tygodni temu.

2) Byłem i jestem stronnikiem wojny „a outrance” z bolszewikami dlatego, że nie widzę najzupełniej gwarancji, aby te czy inne umowy czy traktaty były przez nich dotrzymane. Staję więc z sobą teraz w ciągłej sprzeczności, gdy zmuszony jestem do stałych ustępstw w tej dziedzinie, prowadzących w niniejszej sytuacji, zdaniem moim, do częstych upokorzeń zarówno dla Polski, a specjalnie dla mnie osobiście.

3) Po prawdopodobnym zerwaniu rokowań pokojowych w Mińsku pozostaje nam atut w rezerwie – atut Ententy. Warunki postawione przez nią są skierowane przeciwko funkcji państwowej, którą od prawie dwu lat wypełniam. Ja i R.O.P., rząd czy sejm, wszyscy mieliby do wyboru albo zostawić mnie przy jednej funkcji, albo usunąć zupełnie. Co do mnie wybieram drugą ewentualność. Jest ona bardziej zgodna z godnością osobistą i jest praktyczniejsza. Pozostawienie mnie na jednym z urzędów zmniejsza mój autorytet i tak silnie poderwany i doprowadza z konieczności do powolnego zniszczenia tej siły moralnej, którą dotąd jeszcze reprezentuję dla walki i dla kraju. Biorę następnie pod uwagę mój charakter bardzo niezależny i przyzwyczajenie do postępowania według własnego zdania, co z warunkami, postawionymi przez ententę nie zgadza się. Wreszcie przeczy to systemowi, któremu służyłem w Polsce od początku swojej pracy politycznej i społecznej, której podstawą zawsze była możliwie samodzielna praca nad odbudowaniem Ojczyzny, ta bowiem wydawała mi się jedynie wartościową i trwałą. Obawiam się więc, że przy pozostawieniu przy funkcjach przodujących oraz przy moim charakterze i przyzwyczajeniach wyniknąć mogą ze szkodą dla kraju tarcia mniejsze i większe, które nie będąc przyjemne dla żadnej ze stron, wszystko jedno skończyć by się musiały moim usunięciem się.

Wreszcie ostatnie. Rozumie (sic) dobrze, że ta wartość, którą w Polsce reprezentuję nie należy do mnie, lecz do Ojczyzny całej. Dotąd rozporządzałem nią jak umiałem samodzielnie.

Z chwilą napisania tego listu uważam, że ustać to musi i rozporządzalność moją osobą przejść musi do rządu, który szczęśliwie skleciłem z reprezentantów całej Polski.

Dlatego też pozostawiam Panu, Panie Prezydencie, rozstrzygnięcie co do czasu opublikowania aktu mojej dymisji. Również Panu wraz z Jego Kolegami z Rządu pozostawiam sposób wprowadzenia w życie mojej dymisji i wreszcie oczekiwać wówczas będę rozkazu Rządu co do zużytkownia moich sił w tej czy innej pracy. Co do ostatniego proszę tylko nie krępować się ani wysoką szarżą, którą piastuję ani wysokim stanowiskiem, które posiadam. Nie chciałbym bowiem mnożyć swoją osobą licznej rzeszy ludzi, nie układających się w żaden system, czy to z powodu kaprysów i ambicji osobistej, czy to z powodu słabości charakteru polskiego, skłonnego do wytwarzania najniepotrzebniejszych funkcji dla względów osobistych.

Proszę Pana Prezydenta przyjąć zapewnienie wysokiego szacunku i poważania z jakim pozostaję.

(-) Józef Piłsudski


Fragment komentarza J. Giertycha:

Czy generał Rozwadowski wiedział o tym, że Piłsudski podał się do dymisji? I że wobec tego, jako Szef Sztabu staje się automatycznie pełniącym funkcje Naczelnego Wodza?

Nie wiemy o tym. Nie posiadamy żadnego dokumentu, czy relacji, które dawałyby na to pytanie odpowiedź.

Z treści relacji Witosa zdaje się wynikać, że chyba Rozwadowskiego o dymisji Piłsudskiego nie powiadomił. Choć nie jest to zupełnie pewne. Ostatecznie, mogło się zdarzyć, że w następnych godzinach i dniach mógł o tym Rozwadowskiemu powiedzieć, ale wzmianki o tym w swoich pamiętnikach nie uczynił. Natomiast bardziej możliwe jest, że sam Piłsudski mógł przy jakiejś okazji w owym dniu Rozwadowskiego o tym powiadomić.

Jest jednak również możliwe, że Rozwadowski o tej dymisji nie dowiedział się nigdy. Nie dowiedział się nawet post factmn, już po bitwie, lub po latach.

Ale był on Szefem Sztabu, a więc automatycznym zastępcą Wodza Naczelnego. A Piłsudski wyjechał z Warszawy. Już od szeregu dni czynności Wodza Naczelnego nie spełniał, ale wyjazdem swoim zamanifestował w sposób ostateczny że kierować całością toczących się operacji nie zamierza. Dla Rozwadowskiego stwarzało to oczywisty obowiązek przejęcia w sposób ostateczny i całkiem formalny odpowiedzialności za dalszy bieg wojny i za zaczynającą się wielką bitwę.

Rozwadowski był faktycznym wodzem naczelnym, bo formalny wódz naczelny wyjechał i tym samym przerzucił całkowitą odpowiedzialność na niego jako zastępcę. Rozwadowski kierował bitwą, bo uważał to jako zastępca Wodza Naczelnego za swój obowiązek, oraz bo wiedział dobrze co ma teraz robić i bo bitwę wygrać chciał i uważał, że potrafi. Nawet i bez dymisji Piłsudskiego jego faktyczne kierowanie bitwą byłoby faktem oczywistym i nieuniknionym. Ale od strony Piłsudskiego, doręczona Witosowi na piśmie dymisja była nadaniem wodzostwu Rozwadowskiego cechy formalnej. Była zrzeczeniem się odpowiedzialności samemu po to, by ją dźwigał Rozwadowski. – J.G.


GENERAŁ ROZWADOWSKI WPROWADZA PLAN W CZYN

„Wśród ciągłej niepewności i rosnącego naprężenia gen. Rozwadowski przyszedłszy do mnie powiedział poufnie, że rozpoczęcie naszej wielkiej ofensywy zostało wyznaczone na dzień 12 sierpnia, o ile nie zajdą jakieś wielkie i nieprzewidziane przeszkody. Kiedy dzień ten przyszedł, a ofensywy nie rozpoczęto, przybył znowu nazajutrz do mnie, usprawiedliwiając niedotrzymanie terminu spóźnieniem przy załadowaniu ciężkich dział na jakiejś małej stacyjce kolejowej nie doszkoloną jeszcze dostatecznie obsługą i postanowieniami Nacz. Wodza, którego on nie może często zrozumieć, ale musi się podporządkować. Wyraził też obawę, że ofensywa Piłsudskiego może być spóźniona, gdyż ciężar walki przenosi się na północ od Warszawy. Akcja Piłsudskiego znad Wieprza będzie bardzo efektowna, ale dla wojny ma jego zdaniem znaczenie drugorzędne.

Powodem odłożenia terminu rozpoczęcia ofensywy miały być także nieukończone prace fortyfikacyjne w okolicy Warszawy. (…)

Zniecierpliwienie i obawy jeszcze się wzmogły, gdy nadeszły sprawdzone wiadomości, że dowództwo bolszewickie przygotowuje wielkie uderzenie w okolicy Modlina, mające na celu złamanie polskiego oporu i przejście Wisły w tych okolicach. Gen. Rozwadowski miał duże obawy, czy słabe polskie oddziały mogą uderzenie zwycięsko odeprzeć, o ile Piłsudski nie ruszy się prędzej od południa. (Ibid., str. 296-297).

„Na drugi dzień gen. Rozwadowski oznajmił Radzie Ministrów, że bolszewicy napierając coraz mocniej na stolicę, zajęli Radzymin i zbliżają się do miejscowości Marki, położonej zaledwie 12 kilometrów od Warszawy, przeszli też bez dużego oporu naszych wojsk przez dwie linie obronne, świeżo zbudowane i niesłychanie słabe. Dalej przyznał, że i na innych frontach nie jest dobrze, gdyż doszli oni prawie pod Toruń, zajęli Płock i kilka innych miejscowości, bardzo ważnych pod względem wojskowym. Na froncie południowym posunęli się pod Zamość i Lwów. Trzymający się najmocniej odcinek frontu pod dowództwem generała Sikorskiego zmuszony był się cofnąć i przejść na inne pozycje.

Niespodziewane przez nikogo te wiadomości wywołały w Radzie Ministrów chwilowo przygnębiające wrażenie, gdyż szef sztabu przed paru godzinami mówił zupełnie co innego, a teraz zapowiada tak wielkie i niebezpieczne zmiany w sytuacji. Zaczęto go obsypywać pytaniami. Generał Rozwadowski; jakby zupełnie zapomniał o tym; co dopiero mówił, z zupełną pewnością: siebie opowiadał, że on wykonywa swój plan sprowadzenia bolszewików pod Warszawę i rozprawienia się z nimi przy bramach stolicy.

Gdy to jego oświadczenie w przerażoną Radę Ministrów uderzyło jak piorun, on śmiejąc się dodał, że wszystkich bolszewików wystrzela «na sztrece». Ten jego optymizm trudno już było zrozumieć”. (Ibid., str. 298-299).

Po wycieczce na front „do Warszawy powracaliśmy w ciężkim nastroju (…) Oczekujący mnie gen. Rozwadowski miał natomiast twarz rozpromienioną, dowodząc mi dość długo, że najgroźniejsze niebezpieczeństwo minęło, jeżeli ono w ogóle istniało, a pełne zwycięstwo nad bolszewikami jest co godzina bliższe.

Nie mogłem pojąć, na czym opierał te swoje nadzieje, gdyż dopiero sam mi mówił, ze Radzymin dostał się w ręce bolszewików w tych godzinach, a przeciwdziałanie dywizji litewsko-białoruskiej zostało złamane, wojska zaś bolszewickie zaczęły podchodzić pod Jabłonnę i Nieporęt. Kiedy go zapytałem, czy w związku z wytworzoną sytuacją nie należy poczynić potrzebnych zarządzeń, gdyż bolszewicy mogą nas wziąć jak do saka, odpowiedział mi lekko uśmiechnięty, że nie ma do tego żadnej potrzeby bo gen. Haller da bolszewikom za to zuchwalstwo porządną nauczkę. Stosunek sił w okolicy Warszawy jest dla naszych wojsk bardzo korzystny, a można by bolszewików zupełnie połamać, gdyby Piłsudski był już uderzył znad Wieprza. Skutkiem jego zwlekania stan wytworzył się taki, że ofensywa Piłsudskiego ma zapewnione zupełne powodzenie, gdyż przed nią stoją bardzo słabe siły bolszewickie. Niesłusznie też jego zdaniem zaniepokoiło się Naczelne Dowództwo i gen. Weygand, gdyż do zajęcia Warszawy przez bolszewików on bezwarunkowo nie dopuści, mając do tego potrzebną siłę i ducha w narodzie. W wojsku następuje także bardzo korzystna zmiana. Jeżeli Piłsudski uderzy ze swoją armią na bolszewików dopiero 17 sierpnia, jak to zamierza, to przed sobą prawie nic mieć nie będzie, bo całe siły bolszewickie zwalą się na Warszawę, a wtenczas dopiero mogło by być złe. Spodziewając się tego, tak on jak i gen. Weygand starają się nakłonić Piłsudskiego do wcześniejszego wystąpienia i mają nadzieję, że jego niezrozumiały upór uda się przełamać”. (Ibid., str. 302).

NAJTRUDNIEJSZE ZADANIE PRZYPADŁO GEN. SIKORSKIEMU

„Według raportu, jaki świeżo otrzymał, gen Sikorski usiłując atakować, natrafił zupełnie niespodziewanie na główne siły dwóch armii sowieckich, nie wiedząc, że inna armia i korpus Gaja wymijają go od strony północnej, wkraczając w obszar tyłowy. «Ma on tam do czynienia z ogromną przewagą wroga, ale jestem pewny, że da sobie radę, bo ma głowę na karku, a zresztą dziś mu posłałem potrzebne posiłki». Jemu przypadło w tym czasie najtrudniejsze, ale i najważniejsze zadanie do spełnienia.

Na drugi dzień o godzinie 9-tej rano rozpoczęła Rada Ministrów swoje posiedzenie. Gen. Rozwadowski złożył krótkie sprawozdanie z sytuacji wojskowej, nie tając, że jest ona bardzo ciężka, jednak nie ma powodu do obaw, bo zmieni się ona na lepsze, może nawet w najbliższych godzinach. Gorąco przemawiał w obronie Piłsudskiego, usprawiedliwiając spóźnienie jego ofensywy”. (Ibid., str. 303). „Gen. Sikorskiego bardzo mało znałem. (…) W służbie dla państwa polskiego miał już wtedy dobre i zasłużone imię, a gen. Rozwadowski mówił, że w walkach i odwrocie zachował się on najlepiej ze wszystkich polskich dowódców w tej wojnie. Twierdził, że mimo iż wytrwał najdłużej, najmniejsze poniósł straty. On go uważa za prawdziwie mądrego i zdolnego oficera, z którym mało kto mógł się mierzyć.

Przybywszy do Modlina, zastaliśmy gen, Sikorskiego. (…) Twierdził, że silny nacisk rosyjski mógłby tu zostać zupełnie złamany, co by miało rozstrzygające znaczenie dla całej wojny, gdyby rozporządzał większymi siłami i gdyby jazda. gen. Dreszera była spełniła poruczone jej zadanie. Ciężar walki jego zdaniem znajduje się na froncie północnym szczególnie zaś na odcinku, który on zajmuje. (…) Mówiąc o oficerach francuskich do jego armii przydzielonych, gen. Sikorski wyrażał się o nich z największym uznaniem, twierdząc, że oni okazują niesłychaną odwagę i pracują tak pilnie i gorliwie, że oficerowie polscy powinni z nich brać przykład”. (Ibid., str. 304-305).

„Zaraz po moim powrocie do Warszawy przybył gen. Rozwadowski. Obawiając się znowu niepomyślnych wiadomości, patrzyłem na niego z dużym niepokojem, starając się poznać po jego twarzy. Był jak zawsze pewny siebie, uśmiechnięty. Zaznaczył szybko, że dziś przynosi mi same dobre wiadomości. A to: Piłsudski, nalegany przez niego, gen. Weyganda i innych, zdecydował się na rozpoczęcie ofensywy o jeden dzień wcześniej i już jest w pełni akcji, która postępuje nadzwyczaj szczęśliwie. Gen. Sikorski po bardzo ciężkich walkach z ogromną przewagą nieprzyjacielską nie tylko zdołał przerwać otaczającą go już obręcz sił bolszewickich, ale zmusił je do puszczenia zajętych stanowisk i zupełnej zmiany pierwotnych planów. Wielkie odciążenie nastąpiło także na froncie gen. Hallera. Obecnie Rozwadowski ma tylko jedno zmartwienie, ażeby bolszewicy zbyt szybko nie uciekali. Ja tego zmartwienia nie miałem”. (Ibid., str. 316).

Po podróży do Poznania „przybywszy do Warszawy, zastałem znacznie, zmienione położenie. Gen. Rozwadowski zakomunikował mi, że według umówionego planu pomiędzy nim a Piłsudskim i gen. Weygandem, rano w dniu 17 sierpnia wyszło spod Warszawy uderzenie kilku batalionów, zaopatrzonych w pociągi pancerne i czołgi w stronę Mińska Mazowieckiego, który też wieczorem został zajęty. Generał Haller wszedł do Mińska z czołowymi oddziałami.

Wojska frontu środkowego już w pierwszym dniu walki pod komendą Piłsudskiego rozbiły grupę mozyrską, która im stanęła na drodze, a następnie znosząc liczne mniejsze oddziały bolszewickie, postępowały z niesłychaną szybkością, tak, że już 17 sierpnia, w walce z 16 armią bolszewicką, prawie równocześnie z gen. Hallerem dotarły do Mińska. Opowiadając mi to wesołe i wielkie zdarzenie, gen. Rozwadowski z miną tryumfującą nie omieszkał mi przypomnieć, że on przecież miał rację; Nie mogłem mu tego rzecz prosta odmówić”. (Ibid., str. 323).

POWODZENIE PLANU ZMNIEJSZONE UPOREM PIŁSUDSKIEGO

„Po przyjeździe do Warszawy przybył do mnie gen. Rozwadowski z wiadomością, że Lwów znajduje się znowu w dużym niebezpieczeństwie, choć on jest pewny, że się to w ciągu kilku godzin zmieni. Przedstawiając mi sytuację szczegółowo podkreślił, że skutki opóźnienia ofensywy Piłsudskiego mają już teraz fatalne następstwa, gdyż znaczna część pobitej armii bolszewickiej uratuje się w odwrocie. Gdyby jego rad posłuchano, byłoby zupełnie inaczej. Uporu niezrozumiałego nie dało się przełamać a szkoda, niepowetowana szkoda. Powtarzając wielokrotnie te wyrazy, jakby dla utrwalenia w pamięci, gen. Rozwadowski wyszedł”. (Ibid., str. 341).

„Gen. Rozwadowski stale niezadowolony i zarazem zmartwiony, gdyż Piłsudski jakoby znowuż przekreślił jego plany. Dążył on do zniszczenia sił bolszewickich, pobicia Litwinów i przez Wilno i Białystok wkroczenia na Litwę kowieńską, ażeby tą drogą dotrzeć do Bałtyku i tam pozostać. (…) Wbrew temu Piłsudski poszedł nad Niemen z zamiarem rzucenia wojsk bolszewickich na błota pińskie. Gen. Rozwadowski zawsze był zdania, że to posunięcie chybiło celu, gdyż wojska bolszewickie nie zostały zniszczone natomiast wojskom litewskim dało możność wycofania się bez strat i zatrzymania w swoim ręku Wilna”. (Ibid., str. 353).

FRONT PÓŁNOCNY ZADECYDOWAŁ O ZWYCIĘSTWIE

„Wbrew urabianej tendencyjnie i stale opinii, rozstrzygnięcie polskie w bolszewickiej wojnie r. 1920 zapadło nie na południu, lecz na północy, a więc nie na froncie dowodzonym przez Piłsudskiego bezpośrednio, ale na froncie gen. Hallera. Szale zwycięstwa i klęski w naszej rozprawie z bolszewikami zdecydowały się w kilkudniowej, bardzo ciężkiej i krwawej bitwie, jaka się toczyła na północ od Modlina, od 14 sierpnia począwszy. Stwierdzały to zresztą komunikaty Naczelnego Dowództwa, przyznawali także bolszewicy.

Dostępne obecnie ich komunikaty i publikacje głoszą bez ogródek, że przesilenie wojny w r. 1920 nastąpiło na odcinku piątej armii prowadzonej przez gen. Sikorskiego i to jeszcze wtenczas zanim ofensywa znad Wieprza dała się odczuć na polach bitew nad Wisłą i Wkrą. O ile wiem, Nacz. Dowództwo o ugrupowaniu wojsk bolszewickich miało zupełnie fałszywe wiadomości. Usiłował je też sprostować gen. Weygand, widać lepiej zorientowany w tym, że ogromna większość wojsk bolszewickich zgromadzona była na północ od Bugu i Narwi. Piłsudski jednak nie chciał się dać przekonać. Przecież jeszcze w swojej książce stwierdza, że dnia 17 sierpnia, a więc po przełomowej bitwie pod Nasielskiem, poszukiwał on większości wojsk bolszewickich na drodze swego pochodu, a więc na północ od Wieprza”. [czyli na południe od Warszawy] (Ibid., str. 358-359).

GENERAŁ SIKORSKI

„Jak wynikało z relacji gen. Sikorskiego w czasie rozmowy ze mną, miał on przeciw sobie ogromną przewagę wojsk bolszewickich, gdy rozpoczynał uderzenie na północ od Modlina. Nie należy zapominać przy tym, że przeciw niemu stały wojska bolszewickie, upojone zwycięskim pościgiem już od Dźwiny, gdy większość oddziałów gen. Sikorskiego miała za sobą wiele klęsk i ciężki, długi odwrót.

Toteż w tych warunkach tym silniejszej trzeba było woli, energii i uporczywej konsekwencji ażeby tak wyczerpane wojska rzucać do ataku i z nimi zwyciężać. Wola została narażona na bardzo ciężką próbę pomiędzy innymi, gdy bolszewicy wielkimi siłami, zebranymi pod Płockiem i Płońskiem rozpoczęli uderzenie na odsłonięte zupełnie tyły armii gen. Sikorskiego.

Na wynik tej walki oczekiwaliśmy z niesłychanym niepokojem, mimo zaufania żywionego do gen. Sikorskiego. Nie małą obawę miał także i gen. Rozwadowski widząc że wojska stojące pod Radzyminem nie mogły obronić Warszawy. Mimo, że sam uważał to za bardzo ryzykowne, gdyż oddziały tej armii były za mało skupione, a żołnierze pozbawieni środków walki i żywności, zwożonych dopiero pospiesznie do rejonów Modlina, polecił on akcję Sikorskiego na gwałt przyspieszać. Nie widział bowiem innego wyjścia, zwłaszcza gdy pod Radzyminem zaczął się front łamać daleko prędzej niż można się było tego spodziewać.

Armia ta musiała rozpocząć nierówną walkę w czasie, kiedy znaczna część sił w skład jej wchodzących nie przybyła jeszcze na miejsce przeznaczenia. Toteż w początku było jej bardzo ciężko. Pomimo tego zdołała nie tylko ulżyć Warszawie, zatrzymać bolszewików, którzy pod Modlinem chcieli przekroczyć Wisłę, ale spowodowała dalszą i to znaczną ulgę pod Radzyminem. Kiedy razem z innymi ministrami składałem gen. Sikorskiemu, gratulacje w zdobytym Nasielsku, mogliśmy być niemal pewni zwycięstwa, chociaż liczne dywizje bolszewickie w tym samym czasie szturmowały zawzięcie tak niedalekopołożony Płock. W przekonaniu tym utwierdzały nas i pewność wodza i znakomite nastroje i postawa jego żołnierzy. Zasługi gen. Sikorskiego wszyscy uznawali i wszyscy też milczeli, gdy Piłsudski wywierając na nim jak na wielu innych swoją zemstę, odsunął go nawet od służby w wojsku, do której ma lepsze od wielu kwalifikacje.” (Ibid., str. 359-360).

USUNIĘCI Z WIDOWNI

„Nie mogę wiedzieć z dokumentami w ręku, czy się to stało rozmyślnie, czy tylko dzięki przypadkowi, że konkurenci do zasług po zwycięstwie nad bolszewikami pod Warszawą zostali z widowni zupełnie usunięci. Z gen. Rozwadowskim skończono na wieki, starając się nakryć potwarzą jego imię, generałów Hallera i Sikorskiego odstawiono, nie pozwalając im pracować dalej w uratowanej przez nich ojczyźnie. Nie wymieniam już tej wielkiej i skrzywdzonej gromady ludzi.

Ponieważ Piłsudski nie mógł unicestwić gen. Weyganda, swoją niechęć do niego przeniósł na Francję. Znając jego niepohamowaną pychę, mogę śmiało wnioskować, że jego nieprzyjazny stosunek do niej był w dużej mierze także i tymi przesłankami podyktowany.” (Ibid., str. 362).

GENERAŁ ROZWADOWSKI

„Cokolwiek się będzie pisać i mówić, kogo się będzie chciało ubierać w laury i zasługi, to rok 1920, ‘Cud nad Wisłą’ i zwycięstwo nad bolszewikami odniesione pozostać muszą na zawsze z nazwiskiem gen. Rozwadowskiego związane. Ja osobiście nie znałem go zupełnie aż do czasu objęcia przez niego obowiązków szefa sztabu. Raz tylko słyszałem o nim na posiedzeniu krakowskiego Naczelnego Komitetu Narodowego, kiedy przy jakiejś sposobności z jednej strony przedstawiono go jako wykształconego i bardzo zdolnego oficera, a przy tym gorącego Polaka, z drugiej strony zwalczano zawzięcie jako zapalonego endeka i reakcjonistę o wstecznych niesłychanie poglądach. Na czym miała polegać ta jego reakcyjność, tego nie mówiono.

Na moim urzędzie prezydenta ministrów, zwłaszcza z początku, sprawił on mi przykry zawód, kiedy jego bardzo stanowcze zapowiedzi, dotyczące postępów naszego wojska wręcz się nie spełniły, a niebezpieczeństwo zwiększało się gwałtownie z godziny na godzinę.

Według mego niefachowego zdania nie rozwinął on wcale swojego talentu w czasie przewrotu majowego. (…) Każdemu jednak może się powinąć noga, a wojna domowa nie dla wszystkich jest walką z nieprzyjacielem, którego należy tępić wszelkimi środkami. (…)

Co innego r. 1920 i walka z bolszewikami. Tam miałem co dzień możność i sposobność widzieć i podziwiać jego niczym nie naruszony spokój, nadludzką wytrwałość, optymizm nie opuszczający go nawet w najcięższych chwilach, bezgraniczne oddanie się sprawie i wiarę w zwycięstwo, którą umiał przenieść w swoje otoczenie.

Mnie się wydawał czasami trochę nieopatrznym, choć zawsze prostolinijnym i zupełnie bezinteresownym. Toteż zarzuty natury moralnej, stawiane mu przez Piłsudskiego po przewrocie majowym, naruszające jego cześć osobistą, uważałem za rozmyślne oszczerstwo, potrzebne naonczas Piłsudskiemu do wykonania na gen. Rozwadowskim nieludzkiej zemsty i zdeptania go moralnie i fizycznie.

Jeśli byłyby bodaj nikłe podstawy dla stawianych zarzutów, wytoczono by mu proces. Tego Piłsudski nie zrobił, choć mógł być pewny uległości sądów, lecz zamęczał Rozwadowskiego więzieniem i wyszukanymi torturami, które zniszczyły jego zdrowie i przybliżyły śmierć. Tej poniewierki byłby nie wytrzymał żaden człowiek, uległo jej też zdrowie gen. Rozwadowskiego, tym bardziej, gdy widział, że nikt nie stanął w jego obronie.

Ja opinię te powtarzałem, gdzie należało, nie mogłem jednak nic zrobić, gdyż sam byłem bezwładniony, ludzie zaś do których się zwracałem, oburzali się na bezecne postępowanie, ale się nie chcieli narażać. Toteż przeważnie zachowywali milczenie nawet i wtenczas, gdy nastąpią śmierć gen. Rozwadowskiego, otoczona dziwnym urokiem tajemniczości. Lewicowych polityków wypadki te nie poruszyły.

Niezwykła jego lojalność wobec Piłsudskiego ujawniła się w całej pełni szczególnie wtenczas, gdy w dniu 12 sierpnia 1920 r. Piłsudski niespodziewanie opuścił Warszawę, a jego funkcje wojskowe objął Rozwadowski. Miałem sposobność nieraz patrzeć na to, jak na każdym kroku i przy każdej sposobności z niezwykłą otwartością, poświęceniem się i odwagą bronił nie tylko zamierzeń, ale autorytetu i osobistej czci Piłsudskiego. A przecież nie było to rzeczą łatwą, ani popularną bo ciężkie zarzuty przeciw Piłsudskiemu sypały się jak z rogu obfitości.

Jego wielkie zasługi i charakter przecież sam Piłsudski uznał, dając temu mocny wyraz w publicznym rozkazie. No, ale było to w czasie walki, która nie pozwalała na przemyślane kombinacje. Od Piłsudskiego różnił się gen. Rozwadowski tym, że pozostawiając swoją osobę na boku, wierzył w naród i armię i stale to powtarzał. Idąc niezachwianie z tą wiarą naprzód, w bardzo wielkiej mierze przyczynił się też do uchronienia narodu od hańby, nie zarobiwszy jak dotąd na jego wdzięczność, gdy inni niezasłużenie hołdy zbierają.” (Ibid., str. 356-357).

GENERAŁ HALLER

„Niepoślednia rola w tych decydujących o losie państwa momentach przypada gen. Józefowi Hallerowi. Opierała się ona u niego przede wszystkim na czynniku moralnym. (…) Świeżą, nie nadwyrężoną żadnymi zarazkami wolę przynieśli na front ochotnicy, stanowiący przeszło sto tysięcy ludzi. Stało się to w największej mierze dzięki niezmordowanej i wprost nadludzkiej pracy generała Józefa Hallera. On stał się wyrazicielem tego ożywczego prądu w dowództwie i niejako gwarancją trwałej pod tym względem odmiany.

Mianowany dowódcą północnego frontu, od pierwszego momentu starał się cofające w pośpiechu wojska opanować i ustabilizować rozbity front. Tego nie można było dokonać bez zmiany nastrojów i powrotu wiary w zwycięstwo, która opuściła zdziesiątkowane i rozbite szeregi. Na to potrzeba było i trochę czasu. (…) Sprawić to jeno mógł nowy duch, który z czasem wstąpił w osłabione zwątpieniem szeregi i to jest wielką, historyczną zasługą gen. Hallera. Niestrudzony w pracy, był on zawsze na podległym mu froncie, gdzie się tylko decydował jego los, nie ograniczając się do pracy sztabowej. W chwilach najcięższych stał obok żołnierza dręczonego głodem i pościgiem, dodając mu otuchy i starając się przelać w niego gorącą wiarę w zwycięstwo, do którego sam się w wielkiej mierze przyczynił, nie reklamując tego nigdy”. (Ibid., str. 358).

PIŁSUDSKI

„Nigdy nie miałem zupełnego zaufania do Piłsudskiego, czułem jakieś niezrozumiałe może nawet uprzedzenie. Byłem zadowolony, jak nie musiałem się z nim stykać. Poza tym uprzedzeniem nie mogłem się pogodzić z jego posunięciami politycznymi, szczególnie z okresu rządów Moraczewskiego, musiało mnie razić jego stanowisko w sprawie obrony Małopolski Wschodniej, upór przy swoim sposobie tworzenia armii, stare, często bardzo niesympatyczne praktyki z Legionów, błędy szczególnie w czasach ostatnich popełnione, tak wyraźne i tak bardzo kosztowne – to jednak widząc u niego wielką troskę, odbijającą się wprost na twarzy, szczerość w rozmowie, głęboką obawę o wolność i całość ojczyzny, miałem wrażenie, że się grubo mylą ci wszyscy, którzy mu robią zarzuty lekkomyślności a nawet zdrady i że ja sam byłem także czasem w błędzie, posądzając go o osobiste ambicje i brak dobrej woli. Prawda, pod ciężarem tych wielkich wypadków trudno było nieraz należycie zebrać biegające myśli”. (Ibid., str. 290).

„Jako szef rządu w czasie zmagania się z bolszewikami czułem się w obowiązku solidarnej odpowiedzialności z tymi z którymi współpracowałem. Stąd też w czasie największej nagonki na Piłsudskiego broniłem go z całą siłą, na jaką mogłem się zdobyć, mimo że ludzie znający go lepiej, radzili mi być ostrożniejszym tak ze względu na opinię, jak i na postępowanie Piłsudskiego. Tak gen. Rozwadowski jak Roja i inni, którzy go lepiej ode mnie znali, twierdzili że Piłsudski prawie zawsze i wszystko zaczynał i robił z myślą o sobie, choć się to starał jak najbardziej ukrywać. Z bardzo też dużą łatwością przerzucał odpowiedzialność na innych, zapominając rychło, że on był autorem popełnionej winy. Zawsze też umiał znaleźć świadków powolnych jak i wielbicieli jego talentu, których rozmachu nie tylko nie powstrzymywał, ale swoim postępowaniem zachęcał. Bez wszelkiego wahania poświęcał tak życie ludzkie, jak i najbliższych przyjaciół, jeżeli tego wymagały jego plany, nie zawsze idące po drodze publicznego dobra. W takich razach potrafił być nieugięty, bezwzględny, a nawet okrutny.

Bardzo wiele opowiadał mi na ten temat poseł dr. Lieberman w więzieniu brzeskim, oburzając się na te straszne praktyki. Szkoda, że tak późno. Swoimi metodami musiał też górować nad wszystkimi, którzy tak postępować nie umieli, albo nie chcieli. Zostali też zepchnięci i wyrzuceni przez niego jak sprzęt nieużyteczny, odarci nie tylko z zasług i czci, ale jak gen. Rozwadowski nawet pozbawieni życia. Jest to tym bardziej znamienne i przykre zarazem, że niektórzy z nich byli nie tylko jego wiernymi towarzyszami broni, ratowali państwo i swoimi wysiłkami naprawiali błędy przezeń popełnione, ale – mogę to stwierdzić – byli mu szczerze oddani.

Do sporu, czyją zasługą były plany, na podstawie których osiągnięto zwycięstwo, ‘Cud nad Wisłą’, wiele nie umiem dorzucić, gdyż oprócz bardzo dyplomatycznej i dla mnie nie zrozumiałej opinii ministra spraw wojskowych gen. Sosnkowskiego i wstrzemięźliwego nadzwyczaj zachowania się gen. Rozwadowskiego, który to uważał za bardzo delikatną materię, od nikogo więcej nic miarodajnego nie starałem się dowiedzieć. Między urzędnikami moimi panowało przekonanie, że plan byt dziełem gen. Weyganda, mimo że do tego nigdy się nie przyznał, nie chcąc drażnić ambicji Piłsudskiego, a podobno także i gen. Rozwadowskiego. To jednak nie było miarodajne”. (Ibid., str. 355-356).

GENERAŁ WEYGAND

„Gen. Weygand przebywał w Polsce od 25 lipca do 24 sierpnia 1920r. (…) Przybył on do Warszawy w momencie, w którym wojska polskie cofały się po kilkadziesiąt kilometrów na dzień i w którym większość frontu była w zupełnej rozsypce. Warszawę zaś opuścił po rozgromieniu bolszewików nad Wisłą i wyrzuceniu ich za Niemen i Bug.

Nie dziw więc, że się w Polsce utarła opinia, iż do wygrania bitwy nad Wisłą on się nie mało przyczynił, a świetny manewr znad Wieprza uważano powszechnie za jego pomysł.

Jaka istotnie była jego rola? Już od dnia 4 lipca rozpoczął się odwrót wojska polskiego z północnego frontu. Fałszywy obrachunek sił bolszewickich dokonany przez Piłsudskiego na północy sprawił, że wojska gen. Szeptyckiego walcząc z olbrzymią przewagą poniosły w tym dniu bardzo ciężką, prawie że decydującą klęskę. O naprawieniu jej nie mogło być mowy, gdyż na południu, po stracie Kijowa uwaga nasza była całkowicie zaprzątnięta armią konną Budiennego. Wtenczas też wyszły jaskrawo na wierzch popełnione błędy. Wojsko ustawione jak nagonka na polowaniu nigdzie nie było [w stanie] stawić prawie żadnego oporu. (…)

Misja gen. Weyganda nie była określona. Pierwotnie miał on tylko zbadać sytuację i zdać sprawę konferencji międzysojuszniczej w Spa, a w pierwszym rzędzie marszałkowi Fochowi. Bezład, jaki panował wówczas w Naczelnym Dowództwie i załamanie się widoczne Naczelnego Wodza, skłoniły rząd do zwrócenia się do gen. Weyganda z prośbą o pomoc. Sytuacja była drażliwa i delikatna zarazem. Gen. Weygand nie przybył bowiem z dywizjami francuskimi, czego się spodziewał i o co go interpelował

Piłsudski, nie mógł też objąć faktycznego dowództwa. Stanowisko zaś jego jako doradcy technicznego było bardzo trudne, odpowiedzialne i delikatne zarazem. Mimo to gen. Weygand stanowisko to przyjął i oddał na nim ogromne usługi naszej ojczyźnie w tak ciężkich czasach.

Gruntowny, metodyczny, jasny w ocenie i postanowieniach, a przy tym nieugięty, od razu uczynił wszystko ażeby do działań polskich wprowadzić ład i celowość. Zwrócił uwagę na brak rezerw i konieczność radykalnej zmiany dotychczasowych sposobów wojowania. Podkreślił bardzo silnie konieczność oderwania się od bolszewików, przegrupowania sił i dopiero przejścia wtedy do poważnej akcji. Wskazywał na każdy błąd, sprzeczności i niedokładności. Jego naprawdę mądre i fachowe wskazówki wydały pełny plon, szczególnie w bitwie nad Wisłą. Zasługi tak gen. Weyganda jak i oficerów francuskich, których znaczna ilość znajdowała się w szeregach naszego wojska, są bardzo wielkie tak ze stanowiska moralnego jak i wojskowego. W czasach, w których Polska była całkowicie izolowana, a defetyzm w kraju panował niemal ogólny, stanęli oni obok naszych żołnierzy i oficerów ramię w ramię porywając ich do walki nieugiętej, zawstydzając często swoją odwagą i niepospolitym męstwem.

Te zasługi gen. Weyganda potraktowano u nas w sposób co najmniej małostkowy. Zrobili to szczególnie ci, którzy wcześnie i przezornie budowali sobie bożka i szukali dla niego jak najwięcej powodów do kadzidła. Z mojego stanowiska, uważałem dociekanie tego, kto był autorem planu zwycięskiej bitwy pod Warszawą za rzecz mniejszej wagi. Jeżeli to zrobił Piłsudski czy Rozwadowski, nie stało się nic nadzwyczajnego, bo to należało do ich praw i obowiązków. Inaczej by się sprawa przedstawiała, gdyby gen. Weygand był jego autorem. Dla mnie ważniejsze od tych dociekań było zachowanie się tak gen. Weyganda jak i oficerów francuskich. Nie można zapomnieć nie tylko o ich męstwie i poświęceniu, ale także i o tym, że tak ofiarnie narażali się nie za swoją sprawę, a mimo to nie zgłaszali żadnych pretensji.

Jeżeli nie chce wiedzieć o tym nadęta i pijana obcymi zasługami piłsudczyzna, to powinna wiedzieć i pamiętać trzeźwa i przyzwoita opinia polska”. (Ibid., str. 360-362).


Komentarz Jędrzeja Giertycha. Relacja Witosa jest bardzo cenna, gdyż jako prezes Rady Ministrów był w okresie bitwy warszawskiej w codziennym kontakcie z generałem Rozwadowskim i z innymi osobistościami, odgrywającymi w tej bitwie i w przygotowaniu do niej wybitną rolę. Jego informacje są więc informacjami z pierwszego źródła. Szczególnie cenne są zanotowane przez niego wypowiedzi generała Rozwadowskiego. Są to wypowiedzi, których Rozwadowski poza tym nigdzie nie powtórzył, a więc najwidoczniej uczynione były pod wrażeniem chwili, w nastroju zupełnej szczerości. Dowiadujemy się z tych wypowiedzi co Rozwadowski w czasie bitwy i tuż po bitwie naprawdę myślał. Dowiadujemy się przede wszystkim jak bardzo krytycznie patrzał na Piłsudskiego, a zwłaszcza na opóźnienie przez niego kontrofensywy znad Wieprza. W okresie późniejszym najwidoczniej wolał nie wypowiadać się w tej sprawie tak szczerze.

Relacja Witosa daje nam żywy i przekonywający obraz tego, jak sytuacja wojenna wyglądała w krytycznych dniach, oglądana od strony cywilnego rządu ale będącego w codziennym kontakcie z najwyższymi władzami wojskowymi. Wiemy zresztą z tej relacji, że Witos jeździł w owym czasie także i na front i stykał się np. z generałem Sikorskim w miejscu jego postoju.

Sylwetki ludzi, jakie swoją relacją narysował – generałów Rozwadowskiego, Hallera, Sikorskiego i innych – są bardzo cenne, uzupełniają bowiem w sposób żywy to co o tych ludziach wiemy z dokumentów. Ciekawe są jego informacje o tym, jak generał Rozwadowski w rozmowach z cywilnymi politykami wykazywał jeszcze przed bitwą optymizm może przesadny. Trudno się oprzeć podejrzeniu, że może i trochę i umyślnie wprowadzał ich chwilami w błąd, chcąc podnieść ich na duchu, oraz chcąc ukryć przed nimi sekrety, o których plotkarskie rozszerzenie się żywił obawy. Co jest istotne w tym, co o rozmowach z Rozwadowskim Witos pisze, to jest niezłomna wiara Rozwadowskiego w zwycięstwo i jego siła ducha. W relacji Witosa Rozwadowski rysuje się jako postać naprawdę o cechach wielkości. Witos zresztą z całą stanowczością stwierdza, że to co będzie w przyszłości wypowiadane o bitwie warszawskiej, będzie „na zawsze z nazwiskiem Rozwadowskiego związane.”

Witos przywiązuje także bardzo wielką wagę do roli Weyganda. Podkreśla przede wszystkim, że cokolwiek zrobione było przez Rozwadowskiego i Piłsudskiego, było wykonywaniem przez nich ich obowiązków, natomiast wszelka pomoc i współpraca okazana Polsce przez Weyganda, była aktem bezinteresownej pomocy i darem.

Relacje Witosa o Weygandzie nie robią zresztą wrażenia relacji opartych na własnej obserwacji, czy własnych rozmów z nim. Są to relacje z drugiej ręki. Budzą one o wiele mniej zaufania niż jego relacje o wodzach Polakach. Niektóre z podanych przez niego informacji, dotyczących Weyganda, nie są prawdziwe. Witos zdaje się nic o tym nie wiedzieć, że Weygand jechał do Polski z nałożonym na niego przez rządy alianckie zadaniem objęcia dowództwa, a więc rzeczywistej władzy nad polską armią. Wydaje mi się także, że Witos się myli, przypisując Weygandowi postulat „oderwania się od bolszewików”. Myślę, że chyba nie jestem w błędzie, twierdząc, że to właśnie Rozwadowski miał taki plan: oderwać się od bolszewików, wycofać się, przegrupować, wyłonić potrzebne rezerwy – i wtedy z całym impetem, planowo, na bolszewików uderzyć. Weygand przeciwnie, radził bolszewików zatrzymać, nie odrywając się od nich, stworzyć mocny front, umocnić wojsko długą kampanią obronną i dopiero wtedy zacząć myśleć o ofensywie. Pas avant.

Wnioski zresztą Witosa dotyczące ustosunkowania się Polaków do Weyganda są bardzo słuszne i szlachetne.

Piłsudski w relacji Witosa rysuje się bardzo źle. Znajdujemy w tej relacji potwierdzenie tego, co wiemy z innych źródeł, że Piłsudski uparcie, a bez rzeczowego powodu odwlekał rozpoczęcie swojej ofensywy z nad Wieprza, przez co spowodował wybitne zmniejszenie skutków polskiego zwycięstwa, bo pozwolił znacznej części armii bolszewickiej wymknąć się z osaczenia, w jakim się znalazła. Dlaczego tak zwlekał? Widocznie na coś czekał: Na co?

Relacja Witosa umacnia nas w przeświadczeniu, że czekał na wyjaśnienie się sytuacji na froncie północnym. Liczył się z możliwością, że Rozwadowski, Haller, Sikorski, Latinik, a wraz z nimi także i Weygand bitwę warszawską przegrają. A w takim wypadku lepiej dla niego będzie do bitwy tej się nie mieszać – i szybko wycofać się pod Częstochowę, po to, by oddać się ze swoimi sześciu dywizjami pod opiekę Anglików i być może Niemców dla dalszej walki z bolszewikami w roli wodza Polski zredukowanej do roli małego państewka-satelity. Relacja Witosa umacnia mnie w przeświadczeniu – jest to oczywiście tylko wrażenie subiektywne – że bitwa warszawska wzmocniła rządy Piłsudskiego w Polsce, a przez to utorowała mu drogę do zwycięskiego zamachu stanu w 1926 roku. Zarówno splot okoliczności, jak zręczna i pozbawiona skrupułów propaganda pozwoliła Piłsudskiemu zdobyć sobie pozycję wodza zarówno narodu, jak armii; wprawdzie uznawanego nie przez cały naród i nie przez całą armię, ale jednak mającego po swojej stronie potężny obóz, zarówno jak potężną mafię. Bez wyprawy kijowskiej i beż bitwy warszawskiej Piłsudski byłby tylko jednym z głów państwa – mało co wybitniejszym jako postać historyczna, niż prezydenci Wojciechowski i Mościcki – oraz tylko jednym z polskich generałów, nie większym od Hallera, Dowbor-Muśnickiego, Szeptyckiego i innych. Bitwa warszawska w której potrafił sobie przypisać główną rolę, uczyniła z niego postać epicką, trochę przypominającą takich samych laików w sprawach wojskowych a jednak mających reputację wielkich wodzów, jak Stalin, Hitler i Mussolini. W dużym stopniu przyczyniła się do tego Francja, traktując Piłsudskiego jako taką właśnie, wyjątkową, nietykalną i czcigodną postać i w praktyce go podpierając. Przyczynił się do tego osobiście Weygand. Ale przyczynili się także Rozwadowski i Witos, broniąc go przed krytyką i opozycją, jak to sami stwierdzają, Witos w swej relacji, a Rozwadowski w rozmowach, które Witos przytacza.

Jak ziarno zwycięstwa, zasiane 6 i 10 sierpnia, wschodziło 15 sierpnia 1920. To dla nas, w 2022, bardzo ważne! WSPOMNIENIA GENERAŁA MACHALSKIEGO

https://politykapolska.eu/2020/08/07/1920-2020-niech-przemowia-swiadkowie-3-wspomnienia-gen-machalskiego/

1920-2020 – Niech przemówią świadkowie (3) WSPOMNIENIA GENERAŁA MACHALSKIEGO

Od redakcji PP:

Na oficjalnej stronie rządowej poświęconej Bitwie Warszawskiej 1920 roku [bitwa1920.gov.pl] wciąż jest, mimo upływu 100 lat, mowa o planie Marszałka Piłsudskiego zwanego tym razem „Wielką Kombinacją”. Jak skrótowo przedstawialiśmy to już TUTAJ, autorem planu Bitwy Warszawskiej 1920 roku był gen. Tadeusz Jordan Rozwadowski, który wydał symboliczny rozkaz nr 10.000, gdy tymczasem Marszałek Piłsudski 12 sierpnia opuścił Warszawę i udał się w okolice Tarnowa do p. Aleksandry Szczerbińskiej na ok. 2 dni, po czym zagościł w Puławach oczekując na rezultat potyczki polsko-bolszewickiej. Następnie wykonał opóźniony w stosunku do planów manewr znad rzeki Wieprz i dlatego nieskuteczny.

Polacy, czas po 100 latach stanąć w prawdzie i odkłamać mity i legendy stworzone przez sanację i „chłopców Piłsudskiego”, którzy bohaterów Bitwy Warszawskiej 1920 roku, szczególnie po zamachu 1926 roku, skazywali na zapomnienie, więzienia, a nawet śmierć (gen. Włodzimierz Zagórski i prawdopodobnie gen. Tadeusz Rozwadowski i inni). W PRL nie było nam to dane, w III RP ponownie zakwitł, na nasze polskie nieszczęście, „kult Piłsudskiego”, dyktatora i niszczyciela demokracji parlamentarnej.

Niech Maryja Królowa Polski nam w tym dopomoże !


Przedstawiamy w odcinkach, dzień po dniu, wspomnienia uczestników tamtych wydarzeń.

ODCINEK III. WSPOMNIENIA
GENERAŁA MACHALSKIEGO

Geniusz Piłsudskiego odniósł wiekopomne zwycięstwo pod Warszawą i uratował Ojczyznę od zagłady. Taki jest dogmat głoszony przez obóz legionistów. Wielu ulega tej sugestii i mało kto zastanawia się nad tym, że cała ta bitwa była najzupełniej niepotrzebna i że wcale do niej by nie doszło, gdyby Piłsudski zgodnie z postawą sejmu, przyjął propozycje pokojowe Lenina. Pojawienie się bolszewików pod Warszawą było tylko odpowiedzią na wkroczenie Piłsudskiego do Kijowa. Trudno zatem mówić, że Piłsudski uratował Ojczyznę od zagłady, skoro swoją pomyłką doprowadził ją nad skraj przepaści, a potem złożył dowództwo i usunął się do Puław, pozostawiając gen. Rozwadowskiemu trud dalszego dowodzenia.

Fotokopia rozkazu Nr 10.000 do bitwy warszawskiej została już wielokrotnie opublikowana, ostatnio przez b. ministra Jędrzejewicza. („Wiadomości” Nr. 1071). Można więc przypuszczać, że nie stanowi już żadnej sensacji. Z tej fotokopii wynikają niezbicie dwie rzeczy: jedna że gen. Rozwadowski napisał cały ten rozkaz, od początku do końca sam własnoręcznie, co świadczy że musiały zaistnieć jakieś bardzo poważne powody ku temu, bo nie jest ręczą normalną by szef sztabu generalnego własnoręcznie pisał rozkazy; druga rzecz, która wynika z tej fotokopii, to fakt, że rozkaz ten podpisał gen. Rozwadowski, a nie marszałek Piłsudski, którego podpis figuruje na koncepcie rozkazu na równi z podpisami innych generałów, jak gen. Latinika, Sikorskiego, Hallera i kilku innych, którzy podpisem swoim świadczyli tylko, że rozkaz ten przeczytali i przyjęli do wiadomości. By usunąć wszelkie wątpliwości kto jest rzeczywistym autowego rozkazu, wystarczy przytoczyć protokół posiedzenia Rady Państwa z dnia 27 grudnia 1920 roku, na którym Piłsudski stwierdził, że wykonano plan gen. Rozwadowskiego, w którym poczynił tylko pewne zmiany. (Zresztą nie bardzo fortunne). Marszałek Piłsudski uważał, że przewidziany przez gen. Rozwadowskiego rejon Garwolina jako miejsce skoncentrowania grupy uderzeniowej, jest zbyt blisko Warszawy i dlatego domagał się przesunięcia rejonu bardziej na południe, aż za rzekę Wieprz, co w swoim następstwie przyczyniło się do tego, że potem w decydującym momencie bitwy grupa uderzeniowa straciła wiele cennego czasu, by forsownymi marszami pojawić się znowu na polu bitwy.

Drugie zastrzeżenie Piłsudskiego polegało na tym, że gen. Rozwadowski przeznaczył zbyt wiele sił do biernej obrony, a za mało do grupy uderzeniowej, w czym widział zupełny nonsens. Skoro jednak tylko myślał o zmniejszeniu obrony odcinka pasywnego na korzyść odcinka aktywnego, zaraz budziły się w nim wątpliwości czy Warszawa wytrzyma. Męczyło go i drażniło, że ile razy robił próby przekonania siebie o konieczności nienakazywania tak oczywistego dla niego nonsensu, tyle razy musiał cofnąć się przed decyzją pod naciskiem odpowiedzialności za państwo. W końcu nie umiejąc znaleźć z tego wyjścia, nie chcąc przyjmować na siebie odpowiedzialności za plan, który mu nie odpowiadał, zrzekł się dowodzenia i wyjechał do Puław, pozostawiając gen. Rozwadowskiego w Warszawie własnemu losowi.

Gen. Rozwadowski nie uległ tej sugestii Piłsudskiego. Wiedział dobrze o tym, że front wiążący nieprzyjaciela, musi być zdolny wytrzymać jego napór, bo jeżeli padnie, cały plan stanie się niewykonalny.

Dlatego nie osłabił północnego odcinka, ale wręcz przeciwnie, wzmocnił go jeszcze bardziej, kierując przybyłą spod Brodów 18 dyw. piech. na skrajne północne skrzydło. Decyzje te gen. Rozwadowski powziął na własną odpowiedzialność, czym przyczynił się w wielkiej mierze do ostatecznego naszego zwycięstwa i w tym leży jego wielka zasługa.

W ubiegłym roku omówiłem na łamach „Kroniki” przebieg wydarzeń na naszym prawym, południowym skrzydle bitwy warszawskiej. Dziś pragnę omówić wypadki, które rozegrały się na naszym lewym, północnym skrzydle.

Ocena sytuacji, która służyła jako podstawa dla ułożenia planu bitwy w dniu 6 i 10 sierpnia, uległa w następnych dniach poważnej zmianie. Początkowo liczono się z uderzeniem głównych sił przeciwnika na południowym brzegu Bugu, wprost ze wschodu na zachód na Warszawę. W związku z tym spodziewano się, że uda się rozbić stosunkowo słabszą północną grupę przeciwnika, koncentrycznym natarciem z Modlina i Pułtuska, by utrwalić nasze lewe skrzydło wzdłuż rzeki Omulew i dalej wzdłuż linii Rożany-Pułtusk-Zegrze. Wnet jednak okazało się, że zadanie to stało się niewykonalne. Nieprzyjaciel bowiem przeniósł punkt ciężkości swego uderzenia bardziej na północ i całą siłą parł naprzód, by z Pułtuska i Ciechanowa uderzyć w kierunku południowym na Warszawę. W tych warunkach nie mogło być mowy o powstrzymaniu nawały bolszewickiej chociażby tylko na krótki czas, aż do przybycia posiłków. Żołnierze bosi, obdarci, zgłodniali, nieludzko przemęczeni, robili raczej wrażenie cieni, tkwiących z uporem na wyznaczonych im stanowiskach, ale nie byli w stanie przeszkodzić temu, by wezbrana fala czerwonych wojsk posunęła się luką wytworzoną między Pułtuskiem a granicą pruską, tak szybko naprzód, że przednie jej oddziały przekroczyły już linię kolejową Modlin-Ciechanów-Mława. W tych warunkach nie pozostało nic innego, jak cofnięcie naszego lewego skrzydła za rzekę Wkrę i bronienie przepraw na tej rzece aż do ukończenia koncentracji tworzącej się nowej 5 armii gen. Sikorskiego. 12 sierpnia gen. Rozwadowski przybył do Modlina dla osobistego omówienia z gen. Sikorskim organizacji i planu działania Armii.

W czasie, w którym koncentracja 5 armii była w pełnym toku, w naszym naczelnym dowództwie przyłapano radiodepeszę, z której wynikało, że 14 sierpnia nastąpi generalne uderzenie na Warszawę. Sytuacja była krytyczna. Przyczółek warszawski był bowiem niedostatecznie rozbudowany i mogło się zdarzyć, że pod uderzeniami „zmasowanych dywizji sowieckich załoga nasza nie wytrzyma i podzieli los wielu dotychczasowych bojów. Dlatego dowództwo frontu nakazało przyspieszenie ofensywy 5 armii, wyznaczając podjęcie natarcia już 14 sierpnia o świcie, by odciążyć 1 armię na przedpolu Warszawy. W natarciu 5 armii leży decyzja całej bitwy, mówił gen. Haller do gen. Sikorskiego. Podjęcie ofensywy 5 armii o świcie 14 sierpnia okazało się jednak, pomimo najlepszych chęci, niemożliwe.

Tworząca się dopiero 5 armia nie ukończyła jeszcze swojej koncentracji, niektóre dywizje były dopiero w marszu do wyznaczonych im rejonów. Niektóre oddziały były w stanie pełnej, gorączkowej reorganizacji i przezbrojenia, nieraz nawet bez amunicji. Nawet przesunięcie terminu i podjęcie ofensywy, zamiast o świcie, w południe, zawierało w sobie poważne ryzyko i było trudne do przeprowadzenia. Na ten temat doszło do dramatycznej wymiany zdań między gen. Zagórskim, szefem sztabu Frontu Północnego, a gen. Sikorskim dowódcą 5 armii, ale wszystko to nie mogło już nic zmienić w katastrofalnym wprost stanie rzeczy.

14 sierpnia dywizje sowieckie ruszyły na całym froncie do natarcia odnosząc dość poważne sukcesy. Na odcinku 5 armii udało się przekroczyć Wkrę na dość szerokim odcinku, tu jednak zostały zatrzymane. Gorzej natomiast przedstawiała się sytuacja na sąsiednim odcinku 1 armii, gdzie nieprzyjaciel zdołał zająć Radzymin i dojść do drugiej i ostatniej linii przyczółka warszawskiego opierającego się o wydmę piaszczystą, okoloną od wschodu mokradłami i ciągnącą się od Nieporętu do Rembertowa. Przeciwnatarciem zdołaliśmy wprawdzie odebrać Radzymin, około południa, ale po kilkugodzinnych walkach, zmuszeni byliśmy znowu go opuścić, nie mogąc utrzymać się w miejscu wobec przewagi przeciwnika. Po powtórnym upadku Radzymina patrole bolszewickie podeszły aż do linii Wołomin-Izabelin-Nieporęt. Komuniści zapowiadali na noc wkroczenie do miasta. Na tyłach powstał popłoch, który jednak został opanowany.

Wzywając do największego wysiłku w dniu następnym, 15 sierpnia gen. Sikorski powiedział w swojej odezwie do żołnierzy między innymi:

W dniu dzisiejszym rozpoczyna się z dawna przez armię polską i przez cały Naród oczekiwana nasza kontrofensywa.

Piątej armii przypadło to najszczytniejsze dziś zadanie, by pierwszym uderzeniem rozpocząć i zdecydować rozstrzygający okres polsko-rosyjskiej wojny.

Żołnierze, gdy w wichurze ognia ruszycie do ataku, pamiętajcie, że nie tylko o wiekopomną sławę, lecz o wolność i potęgę naszej Ojczyzny walczycie.

Na ostrzach Waszych bagnetów niesiecie dziś przyszłość Polski.

Sercem i myślą jest z Wami cały Naród. Cała Polska wierzy i ufa, że w walce, która się dziś na śmierć i życie zaczyna, jeden może być wynik: Zwycięstwo i triumf wojsk Rzeczypospolitej Polskiej…”

Słowa te najlepiej oddają panujące wówczas nastroje.

15 sierpnia z brzaskiem dnia wojska sowieckie zdołały ubiec oddziały 5 armii i rozpoczęły uderzenie na całym odcinku Wkry. Wszystkie ataki zostały wprawdzie odrzucone, niemniej jednak opóźniło to, a częściowo nawet i zmieniło ustalony plan działania, a przede wszystkim koncentryczne natarcie na Nasielsk. Zdołano wprawdzie zatrzymać i złamać rozpęd przeciwnika, ale nie starczyło już sił, by poderwać się do nowego natarcia. Sytuacja stawała się groźna, gdyż na tyłach 5 armii, jak ciężka chmura gradowa, zawisły oddziały 4 sowieckiej armii wraz z Korpusem Konnym Gaj Chana, które każdej chwili mogły runąć na nią. Sytuację uratował zagon naszej kawalerii, której udało się w rannych godzinach wpaść do Ciechanowa, rozpędzić tam sztab 4 armii sowieckiej, zdobyć całą kancelarię dowództwa i zniszczyć radiostację, która stanowiła jedyny ośrodek łączności między dowódcą armii a daleko na zachód wysuniętymi oddziałami. Sam dowódca salwował się ucieczką i był przez kilka dni nieuchwytny. Na skutek powstałej dezorganizacji, zagon naszej kawalerii wyeliminował z pola bitwy całą 4 armię sowiecką wraz ze wszystkimi oddziałami Korpusu Konnego, które zamiast skręcić na południe, by od tyłu uderzyć na bezbronną 5 armię i zlikwidować ją, nie otrzymując żadnych rozkazów i nie orientując się w położeniu, spokojnie maszerowały dalej na zachód, z dniem każdym oddalając się od pola bitwy. Ten udany zagon naszej kawalerii wywołał po przeciwnej stronie zrozumiałe zaniepokojenie, ściągając na Ciechanów odwody 15 armii sowieckiej sprzed frontu naszej 5 armii, co z kolei ułatwiło działania naszej 18 dyw. piech. na naszym lewym skrzydle, która skręciwszy na południe, mogła do wieczora zdobyć Nowe Miasto, zmuszając przeciwnika do wycofania się za Wkrę. Rozpęd ofensywy sowieckiej został złamany. Szala wojenna przechyliła się na naszą stronę.

W dniu tym grupa uderzeniowa nie ruszyła się jeszcze znad Wieprza.

16 sierpnia około godz. 7.00 bitwa o Nasielsk rozgorzała na całym froncie, gdzie na stosunkowo niewielkiej przestrzeni przeciwnik skoncentrował aż 4 dywizje, których nie można było rozbić uderzeniem czołowym od zachodu. Jedynie zamknięcie kleszczów od południa i północy mogło dać pożądany rezultat. Dzięki takiemu dwustronnemu uderzeniu, po zaciętej walce oddziały nasze około godz. 16.00 wdarły się do Nasielska. Pomimo, że po stronie sowieckiej zaczęła zaznaczać się niepewność i bezplanowość działania, żołnierze nasi, którzy od kilku dni i nocy stali w nieustającym boju, byli tak przemęczeni i wyczerpani, że musieli naprzód coś zjeść, a potem choć kilka godzin przespać się, zanim mogli podjąć pościg za uchodzącym przeciwnikiem.

Dowództwo sowieckie, wykorzystując przymusowy brak pościgu ze strony 5 armii, wytężyło w nocy z 16 na 17 sierpnia wszystkie siły, by opanować powstałą pod Nasielskiem panikę.

Niestety, siły naszej grupy uderzeniowej, która aczkolwiek ruszyła tego dnia znad Wieprza, nie zdołały nawet nawiązać styczności z nieprzyjacielem.

Ziarno zwycięstwa, zasiane 6 i 10 sierpnia, wschodziło 15 sierpnia. Nasze zwycięstwo pod Nasielskiem zdecydowało o zwrocie na naszą korzyść, po czym lokalny początkowo odwrót, pod wpływem uderzenia znad Wieprza przemienił się w ogólną ucieczkę wojsk sowieckich na wschód.

Gen. Weygand, bezstronny, naoczny świadek, w rozmowie z naszym ambasadorem w Turcji Sokolnickim powiedział mu, że gdyby nie bitwa Sikorskiego na północy cały manewr znad Wieprza byłby się nie udał. Jest to ważne stwierdzenie, tym bardziej, że świadectwo Weyganda przekazał nie przeciwnik Piłsudskiego, ale jego najgorętszy zwolennik i wielbiciel.

Bitwa warszawska, która uratowała Polskę, ma wielkie podobieństwa z bitwą na Marną, która uratowała Francję. Gdy po wojnie, grono dziennikarzy zwróciło się do marszałka Joffra z zapytaniem, kto właściwie bitwę tę wygrał, bo różnie się o tym mówi, marszałek powiedział jowialnie: „Kto ją wygrał, moi Panowie, tego nie wiem pomimo że tą bitwą dowodziłem. Wiem tylko, że gdybyśmy tę bitwę przegrali, ja jeden byłbym za wszystko odpowiedzialny. Ponieważ jednak bitwę wygraliśmy, znalazło się wielu amatorów do dzielenia laurów”. Jest w tym pewna analogia z bitwą warszawską. Gdybyśmy ją przegrali, niezawodnie ciężar winy spadłby na gen. Rozwadowskiego, bo przecież Piłsudski przestał dowodzić i nie ponosił żadnej odpowiedzialności za to co się działo. Ponieważ jednak bitwę wygraliśmy, Piłsudski wykazując wielką elastyczność, wysunął się znowu naprzód i zapominając o swojej dymisji, bez najmniejszych skrupułów przywłaszczył sobie laury zwycięstwa.

Gen. Rozwadowski w swojej lojalności nie protestował. Po wypadkach majowych Piłsudski, dostawszy się do władzy, zamiast mianować gen. Rozwadowskiego marszałkiem i nadać mu wielką wstęgę Virtuti Militari za wygraną wojnę, wtrącił gen. Rozwadowskiego do więzienia na Antokolu, pozbywając się w ten sposób niewygodnego świadka (pogr. Polityka Polska).

Gdy rodzina generała, chcąc rehabilitować go, wydała jego biografię, płk Biegański zwrócił się do gen. Juliana Stachiewicza, ówczesnego szefa Wojskowego Biura Historycznego z propozycją, by biuro zajęło oficjalne stanowisko w sprawie świeżo wydanego studium. Gen. Julian Stachiewicz odpowiedział na tę propozycję krótko, że „Gen. Rozwadowski zasłużył sobie na większy i trwalszy pomnik, niż mu wystawił jego bratanek”i tym zamknął dalszą dyskusję. By wypowiedzieć takie słowa w Polsce pomajowej i zająć w stosunku do gen. Rozwadowskiego takie stanowisko, jakie zajął gen. Julian Stachiewicz, trzeba było wiele odwagi i charakteru. Mógł sobie na to pozwolić tylko człowiek o tak kryształowym sercu i gorący patriota, jakim był gen. Julian Stachiewicz, zwolennik Piłsudskiego, którego uwielbiał i któremu oddany był całą duszą.

Stwierdzenie, że bitwą warszawską dowodził gen. Rozwadowski, że rozpęd przeciwnika złamany został na północnym, a nie na południowym skrzydle i że uderzenie znad Wieprza tylko dobiło uchodzącego już nieprzyjaciela, w niczym nie zmniejsza wielkości odniesionego zwycięstwa, które nie ma w historii wiele równych sobie.

(Tadeusz Machalski „Bitwa Warszawska”, „Kronika”, Londyn, 5-12 sierpnia 1967 roku. Podkreślenia moje – J.G.).

Gen. Tadeusz Rozwadowski. Twórca Wojska Polskiego i zwycięstwa w 1920 r.

Wojtek Duch, 9 marca 2013 https://historia.org.pl/2013/03/09/zapomniany-general-tadeusz-rozwadowski-tworca-wojska-polskiego-i-zwyciestwa-w-1920-r-wywiad/

Gen. Tadeusz Rozwadowski to jeden z największych wodzów w historii naszego kraju, który mimo wielu sukcesów jest zapomniany – „Winna temu jest propaganda i cenzura sanacyjna, a następnie cenzura komunistyczna” – mówi nam w wywiadzie dr Mariusz Patelski. Wywiad poświęcony całemu życiu generała – dzięki uprzejmości rozmówcy – został okraszony unikatowymi zdjęciami.

Wojtek Duch: Jak zaczęła się przygoda Tadeusza Rozwadowskiego z wojskiem?

Lwów 1863 r. Powstańcy styczniowi Tadeusz Rozwadowski, Tomisław Rozwadowski i Franciszek Szymanowski. Brat Tomisława Rozwadowskiego – Tadeusz poległ w powstaniu; na jego cześć przyszły generał otrzymał imię Tadeusz.

Dr Mariusz Patelski: Służba wojskowa była tradycją w rodzinie Jordan Rozwadowskich. Przodkowie generała już w epoce przedrozbiorowej służyli w polskim wojsku, a następnie brali udział w wojnach o niepodległość Polski i w kolejnych powstaniach narodowych. Pradziad generała – płk Kazimierz Rozwadowski był m.in. organizatorem 8. Pułku Ułanów z czasów Księstwa Warszawskiego…

Bezpośrednio o wyborze takiej drogi życiowej dla swego syna zadecydował natomiast Tomisław Rozwadowski – powstaniec styczniowy i oficer armii austriackiej. Rozwadowski senior po dwóch nieudanych wyprawach powstańczych doszedł do wniosku, że jeśli Polska ma odzyskać niepodległość, to potrzebni będą wykształceni oficerowie; dlatego posłał wszystkich swoich synów, obok Tadeusza także Wiktora i Samuela, do austriackich szkół wojskowych.

Za wybitne zasługi wojenne w trakcie kampanii 1914 r. otrzymał najwyższe odznaczenie austro-węgierskie, order Marii Teresy…

– Historia tego krzyża, nadawanego za czyny dokonane, jak mówiono, „bez rozkazu lub wbrew rozkazowi” jest rzeczywiście niezwykła. Był to pierwszy nowoczesny order wojskowy sięgający swymi korzeniami bitwy pod Kolinem w 1757 r. Na jego statucie wzorowane były przepisy innych, później powstałych, orderów wojskowych m.in. statut Virtuti Militari. W czasie I wojny światowej Orderem Wojskowym Marii Teresy odznaczono 131 dowódców oraz oficerów. Wśród nich było 5 Polaków: oprócz Tadeusza Rozwadowskiego także: Emil Prochaska, Mieczysław Skulski, Stanisław Wieroński oraz Jerzy Zwierkowski (jedyny oficer marynarki w tym gronie).

W odradzającej się Polsce został pierwszym Szefem Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Tutaj po raz pierwszy pokłócił się z Piłsudskim, który nie zgadzał się na armię z poboru…

Willa Wertholz w Reichenau 17 sierpnia 1918 r. Ceremonia odznaczania Orderem Wojskowego Marii Teresy. Od prawej 3. – gen. Tadeusz Rozwadowski, 9. – cesarz Austrii Karol.

– Rozwadowski, obejmując z ramienia Rady Regencyjnej, z którą współpracował już od 1917 r., stanowisko szefa Sztabu Generalnego wykonał rzeczywiście wielką pracę. W ciągu dwóch tygodni, na bazie wcześniej istniejących instytucji wojskowych, generał i jego współpracownicy (szczególnie aktywny był ppłk Włodzimierz Zagórski) zorganizowali Sztab Generalny oraz Ministerstwo Spraw Wojskowych. Szef sztabu powołał także zalążki poszczególnych rodzajów wojska m.in.: kawalerię, marynarkę wojenną, straż graniczną. Po powrocie Józefa Piłsudskiego między Naczelnym Wodzem i szefem sztabu doszło rzeczywiście do różnicy poglądów. Generał naciskał na szybką mobilizację i formowanie regularnych oddziałów, podczas gdy Naczelnik Państwa forsował tworzenie oddziałów ochotniczych odpornych na zimno i niedostatki pierwszych miesięcy Niepodległości. Ostatecznie przeważyło zdanie Naczelnika, a Rozwadowski odszedł na stanowisko dowódcy Armii Wschód.

Później zapisał się w historii jako obrońca Lwowa. To nieco zapomniana karta naszych dziejów. Z nikłymi siłami, bez wsparcia z Warszawy i mimo rozkazu wycofania trwał na posterunku. Miał powiedzieć: „Powziąłem niezłomną decyzję raczej zginąć z załogą niż w myśl rozkazu Naczelnego Dowództwa opuścić Lwów”. Dopiero krytyka społeczeństwa na władze w Warszawie doprowadziła do wysłania odsieczy na Lwów…

– O wydarzeniach tych rzeczywiście rzadko się wspomina w mediach, podobnie jak o konflikcie polsko-czeskim ze stycznia i lutego 1919 r. Społeczeństwo Małopolski, mimo znaczącego wykrwawienia w toku I wojny światowej, wykonało nadludzki wysiłek, zyskując dla Polski Galicję Wschodnią i znaczną część Śląska Cieszyńskiego.

Biorąc pod uwagę konflikt z Ukraińcami: w efekcie powziętych przez Naczelnego Wodza decyzji, wojna o Lwów i Małopolskę Wschodnią toczona była w początkowym okresie (przełom 1918 i 1919 roku) pomiędzy oddziałami polskimi głównie z Małopolski i ukraińskimi z tzw. Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej. Ponieważ Ukraińcy zdecydowali się na powszechną mobilizację, ich armia trzykrotnie przewyższyła liczebnie siły polskiej Armii Wschód. Tak dużych oddziałów Rozwadowski nie mógł pokonać, ale szachował je z powodzeniem, broniąc Lwowa. Miało to istotne znaczenie w związku z toczącymi się rozmowami na Konferencji Pokojowej w Paryżu. Ukraińcom z Galicji, a należy podkreślić, iż potrafili świetnie się wówczas zorganizować (w przeciwieństwie do swych współbraci z Kijowa), zabrakło jednak doświadczonych dowódców i zaopatrzenia. Z tego powodu, po przybyciu odsieczy, w skład której weszły także oddziały z Wielkopolski, losy wojny przechyliły się na stronę polską. Jednak na pełne zwycięstwo trzeba było poczekać jeszcze kilka miesięcy.

Dlaczego mimo sukcesów m.in. we Lwowie generał został wysłany do Francji jako Szef Polskiej Misji Wojskowej w Paryżu?

Paryż czerwiec 1919 r. Gen. Tadeusz Rozwadowski jako szef Polskiej Misji Wojskowej

Przyczyna odejścia generała ze stanowiska dowódcy Armii Wschód ma skomplikowany charakter. Naciski były z różnych stron, bo Rozwadowski naraził się zarówno lwowskim narodowym demokratom jak i socjalistom, a Naczelny Wódz bardzo szybko przystał na zmianę dowodzącego. Na nowej placówce gen. Rozwadowski położył fundamenty pod przyszły sojusz polsko-rumuński i polsko-francuski. Jego zasługą jest też sprowadzenie do Polski lotników amerykańskich, którzy zasłużyli się w wojnie polsko-bolszewickiej, współtworząc Eskadrę im. Tadeusza Kościuszki.

Dopiero w najtrudniejszym momencie, gdy wydawało się, że padnie Warszawa Józef Piłsudski wzywa Rozwadowskiego na ratunek stolicy. Na wszystkich rozkazach operacyjnych od 12 do 16 sierpnia widnieje podpis generała. Podobno dlatego, że Piłsudski załamał się nerwowo, co potwierdza złożenie przez niego 12 sierpnia 1920 r. na ręce Premiera Witosa dymisji z piastowanych stanowisk…

– Rzeczywiście generał objął stanowisko szefa Sztabu Generalnego w przełomowym momencie wojny. O depresji Marszałka pisało też wielu polityków w swych wspomnieniach. Pisał o tym także w swym szkicu gen. Kukiel, ale tekst ten dotąd nie został opublikowany.

Kto był autorem planu zwycięskiej bitwy warszawskiej?

Niewątpliwie Rozwadowski. To on także zmodyfikował pierwotne plany wzmacniając lewe skrzydło wojsk polskich rozkazem nr 10000.

Jaki wpływ na zwycięstwo miało złamanie rosyjskich szyfrów? Skutecznie wykorzystano przechwycone informacje?

– Wiedza o zamiarach przeciwnika jest równie istotna jak oręż, którym się walczy. Bronią tą trzeba jednak umieć się posłużyć, tymczasem bolszewicy doszli aż pod Warszawę.

Zaraz po zakończeniu z sukcesem operacji warszawskiej rozpoczęła się inna, tym razem propagandowa walka. Spierano się autorstwo warszawskiego zwycięstwa. Wydaje się, że w tym sporze najlepiej wypadł Piłsudski….

Gen. Tadeusz Rozwadowski

Rozwadowski

– Do końca wojny, a nawet po jej zakończeniu Rozwadowski nie uczestniczył w sporach na ten temat. Zachowywał bardzo lojalną postawę wobec Naczelnego Wodza, co najbardziej uwidoczniło się w okresie afery Biura Prasowego Sztabu. Przełomem było wystąpienie publiczne socjalisty Jędrzeja Moraczewskiego, który ujawnił, że były dwa plany bitwy: jeden Rozwadowskiego drugi Weyganda, z których Piłsudski wybrał bardziej ryzykowny, opracowany przez swego szefa sztabu. Nastąpiło to dopiero w 1922 r. i dopiero wówczas rozpoczęła się burza, w którą został wciągnięty Rozwadowski.

Piłsudski bał się popularności Rozwadowskiego? Mimo to powierzył mu stanowisko Generalnego Inspektora Jazdy…

– Po wojnie generał nie zabiegał o stanowiska, które wikłałyby go w bieżącą politykę, a takimi były z pewnością: szefostwo Sztabu Generalnego, czy stanowisko ministra spraw wojskowych. Z zadowoleniem objął natomiast Generalny Inspektorat Jazdy/Kawalerii. W 1924 r. współtworzył wielką reformę tej narodowej broni Polaków. Likwidacji uległa wówczas kawaleria dywizyjna, a z 10 istniejących pułków strzelców konnych utworzono normalne pułki liniowe, których liczba wzrosła do 40. Utworzono 4 dywizje kawalerii złożone z trzech dwupułkowych brygad, a pozostałe pułki weszły w skład samodzielnych brygad kawalerii. Reforma ta jest pozytywnie oceniana przez historyków, choć dziś pojawiają się też głosy, iż była niekonsekwentna, bo należało połączyć wszystkie pułki w dywizje.

Generał miał odmienną od Piłsudskiego i jego stronników wizję rozwoju polskiego wojska. Na czym ona polegała?

– No właśnie, po maju 1926 r. dywizje kawalerii zostały zlikwidowane. W Kampanii Polskiej 1939 r. brygady kawalerii, dzięki wielkiej ruchliwości, uzbrojeniu i wyszkoleniu, świetnie sobie radziły. Odnosiły też znaczące sukcesy, jak np.: pod Mokrą, ale były do „tylko” brygady szkoda, że zabrakło dywizji.

Nie zostały też zrealizowane pomysły Rozwadowskiego związane z tworzeniem samodzielnych jednostek pancernych, ani tzw. „armii wysokiego pogotowia„, zdolnej do błyskawicznej mobilizacji w obliczu najazdu ze strony Niemiec lub Rosji. Armia taka miała być doskonale wyposażona, m.in.: w lotnictwo, zmodernizowaną kawalerię, i ”całkiem samodzielnie zorganizowane grupy specjalnej broni pancernej samochodowej”. Dziś taką formację nazwalibyśmy zapewne siłami szybkiego reagowania. Rozwadowski łączył gruntowną wiedzę techniczną z doświadczeniem bojowym i wyciągał wnioski. Domyślał się, że w przyszłej wojnie wzrośnie znaczenie broni pancernej i lotnictwa, stąd już 1921 r. wnioskował o powołanie specjalnego referatu w Sztabie Generalnym, który miał koordynować prace dotyczące obrony przeciwlotniczej i gazowej. Wymowny jest także fakt, iż jeden z ostatnich jego projektów dotyczył budowy nowego rodzaju bomby lotniczej.

W maju 1926 r. doszło do zamachu stanu, zginęło kilkuset Polaków w bratobójczej walce. Po drugiej strony barykady stał gen. Rozwadowski. To on dowodził wojskami wiernymi rządowi i konstytucji. Nie udało mu się jednak pokonać zamachowców. Czy Rozwadowski miał możliwości i środki, by zmienić bieg historii?

– Od terminu „zamach…„ czy „przewrót majowy„ wolę określenie gen. Kukiela – ”majowa wojna domowa”, które bardziej, moim zdaniem, oddaje to co wówczas się stało. Gwałtowność toczonych walk, determinacja obu stron i przekonanie o słuszności głoszonych idei potwierdzają tezę, iż w Warszawie w tych dniach miała miejsce regularna wojna domowa. Kolejnym dowodem na to jest udział w tym konflikcie ludności cywilnej. Wprawdzie większość warszawiaków opowiedziała się za Piłsudskim, szczególnie aktywne były oddziały Związku Strzeleckiego (członkowie Związku po zmobilizowaniu wzięli udział w walkach w sile sześciu kompanii),a także członkowie KPP…, ale po drugiej stronie opowiedziała się także wielu cywilów zwłaszcza młodzież studencka oraz członkowie Sokoła i ZHP. Symbolem oporu wobec zbrojnego zamachu była wreszcie śmierć, w niejasnych okolicznościach, studenta Karola Levittoux – stryjecznego wnuka słynnego konspiratora i carskiego więźnia. Ruch wojsk trwał także poza stolicą. W poszczególnych okręgach wojskowych formowano siły idące na pomoc walczącym stronom.

W nawiązaniu do drugiej kwestii – generał, niestety, popełnił w toku walk kilka znaczących błędów. Przede wszystkim drugiego dnia nie wykorzystał szansy zajęcia Ministerstwa i Dyrekcji Kolei z węzłami łączności kolejowej, co umożliwiłoby kontakt z prowincją oraz usprawniło transport posiłków dla wojsk rządowych. Zawiódł się także w kwestii pomocy ze strony płk. Modelskiego, który dał się zaskoczyć i aresztować w Cytadeli.

Na obronę generała należy przytoczyć fakt, podkreślany już w pracy Stanisława Hallera o maju 1926 r., że obrońcy rządu i Prezydenta nie wiedzieli na kogo mogą liczyć w Warszawie i kto został wciągnięty do spisku. Warto także podkreślić, iż Rozwadowski przegrał bitwę o stolicę, ale nie został pokonany. Siły, którymi dysponował, zdołały się wycofać, a o kapitulacji zadecydowali politycy i to w momencie, gdy pod Warszawą pojawiły znaczniejsze siły, które mogły zupełnie zmienić wynik tego konfliktu. Ciekawostką jest, że oddziałami przeciwnika dowodził nie Piłsudski lecz gen. Gustaw Orlicz-Dreszer, którego Rozwadowski oceniał jako jednego z najwybitniejszych dowódców kawalerii.

Rozwadowski wydał wówczas rozkaz, w który wzywał do pojmania przywódców spisku nawet za cenę ich życia…

– W ferworze walk dowódca wojsk rządowych rzeczywiście wydał taki rozkaz. Wówczas, a czasami jeszcze i dziś, jest on przywoływany jako przykład małoduszności i zacietrzewienia Rozwadowskiego. Należy jednak pamiętać w jakich warunkach i pod jaką presją przyszło mu działać. Ówczesne wystąpienie traktował jako początek rewolucji i najprawdopodobniej wiedział o porozumieniu strony przeciwnej z komunistami.

Czy była szansa na złapanie Piłsudskiego?

– Szans na ujęcie Piłsudskiego raczej nie było. Zachodziła natomiast obawa, że w razie klęski wycofa się do Wilna, gdzie miał największe poparcie i będzie kontynuować działania wojenne, które rozleją się na inne regiony Polski. Takiego obrotu spraw obawiali się prezydent Wojciechowski i premier Witos dlatego podjęli decyzję o kapitulacji.

Piłsudski 22 maja 1926 r. wydał odezwę, w której obiecywał, że nie wyciągnie konsekwencji wobec pokonanych. Mówił też o zgodzie i pojednaniu. Kłamał, bo kilku generałów, w tym Rozwadowskiego aresztowano…

Maj 1926 r. Wilanów. Gen. Rozwadowski jako więzień marsz. Józefa Piłsudskiego. Jeszcze przed przewiezieniem do Wilna.

– Generałów: Rozwadowskiego, Włodzimierza Zagórskiego, ministra spraw wojskowych Juliusza Malczewskiego oraz Bolesława Jaźwińskiego rzeczywiście aresztowano i wywieziono do Wojskowego Więzienia Śledczego na Antokolu w Wilnie. Aby zatrzeć wrażenie, że jest to zemsta za ich postawę w maju, wysunięto wobec nich zarzuty natury kryminalnej, a w przypadku gen. Malczewskiego zarzut lżenia wziętych do niewoli szwoleżerów z 1. Pułku Szwoleżerów oraz niektórych oficerów strony przeciwnej. Później dodano Malczewskiemu także zarzut o obrazę wyższego stopniem – marszałka Józefa Piłsudskiego, o którym generał miał się wyrazić: „słuchacie tego starego dziada Piłsudskiego”. W prasie z tego okresu z premedytacją kłamano natomiast, że Malczewski miał bić szpicrutą i opluwać pojmanych szwoleżerów, zarzutu tego próżno jednak szukać w dostępnych dokumentach wojskowych. Żadnemu z wymienionych generałów nie udowodniono też winy. Sprawę Malczewskiego umorzono, Zagórski zaginął, a Rozwadowski i Jaźwiński zmarli zanim zakończyły się procesy w ich sprawie.

W jakich warunkach i jak długo przetrzymywano Rozwadowskiego, był to przecież oficer odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Wojennego Virtuti Militari?

– Warunki uwięzienia generałów mocno odbiegały od standardów już wówczas przyjętych w krajach europejskich. W przypadku wysokich szarżą i zasłużonych dowódców stosowano raczej areszt domowy. Tymczasem stare carskie więzienie, zlokalizowane w dawnym pałacu Słuszków na Antokolu w Wilnie, było w opłakanych stanie technicznym. Cele, z powodu awarii pieców, były zimne, a ze ścian odpadał tynk. Z powodu trudnych warunków lokalowych w więzieniu zamknięto także izbę chorych. Generała jednak najbardziej irytował fakt, że był przetrzymywany w sąsiedztwie pospolitych przestępców. Mimo tych upokarzających warunków zdecydowanie jednak odmawiał działań, których celem było wywołanie interwencji w jego sprawie, ze strony którejś z panujących rodzin europejskich. Uważał bowiem, że godziłoby to w dobre imię Polski na arenie międzynarodowej.

Rozwadowski wyszedł na wolność 18 maja 1927 r. po uprzednim przedstawieniu mu aktu oskarżenia. Jego uwolnienie poprzedziły różne akcje protestacyjne i uchwały Senatu. Głośnym echem odbiło się zwłaszcza wystąpienie rektora Uniwersytetu Wileńskiego – prof. Mariana Zdziechowskiego, który wydał własnym sumptem broszurę „Sprawa sumienia polskiego”.

Są hipotezy mówiące, że generała otruto. Z kolei innego generała Włodzimierza Zagórskiego miano zabić. O obu zbrodniach miał wiedzieć, a nawet je zlecić Piłsudski. Czy są na to dowody?

– Włodzimierz Zagórski padł ofiarą mordu politycznego i chyba większość historyków nie ma dziś wątpliwości w tej kwestii. W przypadku gen. Rozwadowskiego sprawa jest bardziej skomplikowana. Sam generał uważał, że był podtruwany w czasie transportu. Do tezy o otruciu przychylał się gen. Kukiel oraz słynny lwowski chirurg – prof. Tadeusz Ostrowski. Bezpośrednich dowodów w tej sprawie nie ma, ale wymowny jest fakt, iż władze wojskowe zabroniły sekcji zwłok.

Warto dodać, że po maju 1926 r. miała miejsce cała seria tajemniczych zgonów. Znawca archiwaliów wojskowych (twórca słynnych Tek Laudańskiego), a w czasie wojny polsko-sowieckiej oficer II Oddziału Sztabu – płk Stanisław Laudański zginął w 1926 r. śmiercią samobójczą. Gen. Jan Thullie wysuwany w 1925 r.( wbrew Piłsudskiemu) do stanowiska ministra spraw wojskowych zmarł w 1927 r. z powodu zatrucia rybą… Dziwne okoliczności towarzyszyły też śmierci generałów Jana Hempla i Oswalda Franka oraz kontradmirała Jerzego Zwierkowskiego.

Dziś Józef Piłsudski ma ulicę lub pomnik chyba w każdym mieście w Polsce. Rozwadowski do niedawna, nie miał nawet ulicy swojego imienia w Warszawie. Jest niezwykle zapomnianym generałem, dlaczego tak się dzieje?

Poświęcenie epitafium gen. Rozwadowskiego w Konkatedrze na Kamionku w Warszawie w 1994 r. Z lewej bp Zbigniew Kraszewski i delegacja Światowego Związku Żołnierzy AK. Z prawej zdjęcie epitafium gen. Rozwadowskiego wmurowane w ścianę kościoła. Kilka lat temu „nieznani sprawcy” próbowali płaskorzeźbę generała zniszczyć – na szczęście bezskutecznie.

– Winna temu jest propaganda i cenzura sanacyjna, a następnie cenzura komunistyczna. W latach 90. sytuacja bardzo wolno zaczęła się jednak zmieniać. Generałowi poświęcono kilka ulic, a ksiądz biskup Zbigniew Kraszewski – kapelan AK i duszpasterz kombatantów poświęcił, ufundowane staraniem rodziny Rozwadowskich i przyjaciół, epitafium generała w Kościele Konkatedralnym na Kamionku w Warszawie. Świątynia ta, dodam, powstała jako wotum stolicy za „cud nad Wisłą”, na terenie parafii gdzie, 13 sierpnia 1920 r., ks. Ignacy Skorupka odprawił mszę świętą i spowiadał żołnierzy 236. Pułku Piechoty, by następnego dnia zginąć pod Osowem. W moim rodzinnym Opolu powstało natomiast, z inicjatywy zastępcy prezydenta miasta – Arkadiusza Karbowiaka rondo im. gen. Tadeusza Rozwadowskiego.

W 2012 r. ważnym wydarzeniem była także premiera fabularyzowanego filmu dokumentalnego -„Zapomniany Generała. Tadeusz Jordan Rozwadowski„ w reżyserii Piotra Boruszkowskiego (autora świetnego dokumentu „Był Luksemburg„) i w redakcji wybitnego współczesnego dokumentalisty – Dariusza Króla. W filmie tym, w postać generała, wcielił się Tomasz Marzecki – lektor i aktor o niezwykłej charyzmie, guru polskich lektorów. Jego głos mogli Państwo usłyszeć ostatnio w filmach historycznych: „Rok 1863” oraz ”Po co ci te chłopy” – rzecz o Karolu Lewakowskim.

Nie mogę nie wspomnieć również o Państwa tj. redakcji portalu historia.org.pl, inicjatywie, dzięki której w Warszawie istnieje dziś ulica Rozwadowskiego, choć mam świadomość, że to ciągle mało. Pomijam tu już Józefa Piłsudskiego, ale wspomniany gen. Orlicz- Dreszer ma w Warszawie na Mokotowie park swego imienia, jest patronem 60. Wieliszewskiego Dywizjonu Rakietowego Obrony Powietrznej oraz osiedla w Siedlcach i liceum w Chełmie, a jego imieniem nazwane są ulice w wielu polskich miastach.

Warszawa lata osiemdziesiąte XX w. Klepsydra informująca o nabożeństwie rocznicowym rozklejana nielegalnie przez narodowców.

Wracając do gen. Rozwadowskiego, to cechą charakterystyczną chyba wszystkich uroczystości związanych z jego postacią jest brak oficjalnych przedstawicieli władz państwowych i wojskowych. Nazwisko generała rzadko także pada w czasie apelu poległych, jaki odbywa się co roku podczas uroczystości 11. Listopada przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Jest to o tyle dziwne, że miał on istotny wpływ na tworzenie fundamentów polskiej armii i rozbrojenie okupantów w Warszawie, a także był współtwórcą pomnika – Grobu Nieznanego Żołnierza. Najprawdopodobniej pierwszy szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego nie został także patronem żadnej z jednostek wojskowych…

Widział Pan może film „Bitwa warszawska” Jerzego Hoffmana? Zgodzi się Pan z tezą, że rola Rozwadowskiego została w nim sprowadzona do groteski?

– Nie spodziewałem się wiele po filmie Jerzego Hoffmana, bo rozczarowało mnie już sienkiewiczowskie „Ogniem i mieczem„ w jego adaptacji. Zachęciła mnie jednak informacja, że scenariusz filmu nawiązuje do „Lewej wolnej„ Józefa Mackiewicza. I tu kolejne rozczarowanie bo w „Bitwie warszawskiej” niewiele jest z Mackiewicza, no może przywołanie oddziału kozaków dowodzonych przez sotnika Kryszkina, którego grał Domagarow. Natomiast Michał Dzięgiel (słynny gospodarz z ”Wesela”) w roli gen. Rozwadowskiego jest rzeczywiście zupełnie bez wyrazu; bezwolnie potakuje marszałkowi, tak jakby grał ordynansa, a nie szefa Sztabu Generalnego i to niezależnie od faktycznej roli Rozwadowskiego w tych wydarzeniach. W filmie błyszczy natomiast Natasza Urbańska, która zagrała w pewnym sensie samą siebie i dała z siebie wszystko. Na tle swych poprzedniczek z wcześniejszych wielkich produkcji Hoffmana, tj. Małgorzaty Braunek i Izabeli Skorupco wypada też całkiem nieźle.

Na próby odebrania Piłsudskiemu roli jedynego autora bitwy warszawskiej środowiska piłsudczykowskie reagują alergicznie.

– Kwestia autorstwa bitwy rzeczywiście wywołuje sprzeciw, ale i tu nastąpiły pewne zmiany. Niektórzy przedstawiciele tego środowiska dziś już doceniają wkład gen. Rozwadowskiego w organizację i rozbudowę polskiego wojska, a także krytycznie piszą o decyzjach i postępowaniu marszałka po maju 1926 r. i potępiają uwięzienie generałów.

Myśli Pan, że uda się wreszcie przełamać zmowę milczenia wokół generała?

– Sądzę, że to już się dzieje, czego przykładem ta rozmowa…

* dr Mariusz Patelski – od 2002 r. adiunkt w Katedra Biografistyki Instytutu Historii Uniwersytetu Opolskiego. Członek Stowarzyszenia Polsko-Serbołużyckiego „Pro Lusatia„ oraz Polskiego Towarzystwa Historycznego Oddział w Opolu. Członek redakcji „Pro Lusatii. Opolskich studiów łużycoznawczych„ oraz redakcji ”Tek Biograficznych”. Autor biografii Generał broni Tadeusz Jordan Rozwadowski – żołnierz i dyplomata.

===================================

Bruno Wielkopolski@BWszechpolski

Wspomnijmy prawdziwych ojców i architektów VICTORII WARSZAWSKIEJ 1920 – Tadeusz Jordan Rozwadowski, Józef Haller, Władysław Sikorski, Włodzimierz Zagórski, Franciszek Latinik, Bolesław Roja…

Cześć ich pamięci! Chwała Bohaterom 7:18 PM · 14 sie 2022·

W odpowiedzi do @BWszechpolski i @Chris66860798

W czasie bitwy Piłsudski złożył rezygnację na ręce Witosa i schował się pod spódnice kochanki w Bobowej pod Nowym Sączem… Dlatego te bitwę nazwano…. CUDEM!

Zdjęcie

================

mail:

Nie zdarzyło się chyba w historii, by wódz naczelny Armii na początku toczącej się decydującej bitwy z wrogiemzdezerterował

Piłsudski, po złożeniu dymisji na ręce premiera Witosa [przy świadkach], podobno w depresji, wyjeżdżał czy uciekał do kochanki. Żona Maria z Koplewskich Piłsudska, I voto Juszkiewiczowa mieszkała wtedy w Krakowie. Tak stało się 12 sierpnia. Gdy decydująca bitwa zwana słusznie Cudem nad Wisłą została już rozegrana i wygrana pod dowództwem gen. Rozwadowskiego, Piłsudski wrócił do armii i po paru dniach, z dywizjami stojącymi pod Dęblin przemieszczał się za uciekają armią bolszewicką bez kontaktu z wrogiem. Kontakt ten nawiązali dopiero trzy czy cztery dni po przełomie w bitwie. Sobie przypisał to zwycięstwo, a gen. Rozwadowskiego kazał wsadzić do więzienia – za przypisane mu drobne kradzieże….

Co lord D’Abernon pisał o Polsce przed Bitwą Warszawską

2 sierpnia 2022 https://pch24.pl/polska-to-barachlo-a-polacy-to-niewolnicy-co-lord-dabernon-pisal-o-polsce-przed-bitwa-warszawska/

„Polska to barachło, a Polacy to niewolnicy”. Prof. Nowak tłumaczy, co lord D’Abernon pisał o Polsce przed Bitwą Warszawską

(fot. Krzysztof Wojciewski)

Brytyjski lord Edgar Vincent D’Abernon nazwał Bitwę Warszawską „18. przełomową”, czy też „18. najważniejszą bitwą w historii świata”. Był on wysłany na czele politycznej części misji alianckiej do Warszawy w końcu lipca 1920 roku.

Problem polega na tym, że napisał to kilkanaście lat później w swojej książce wspomnień, jakby dowartościowując swój udział i znaczenie Bitwy Warszawskiej, której się przyglądał, bo żadnej pomocy Polsce i Polakom nie udzielił.

Przestudiowałem w archiwum w Londynie zapiski lorda D’Abernona i raporty wysyłane bezpośrednio przez niego w lipcu i sierpniu 1920 roku do brytyjskiego premiera Davida Lloyda George’a. Początkowo, bo później się to zmienia, były one pełne pogardy i poczucia z jednej strony wyższości, a z drugiej zmarnowanego wysiłku lorda D’Abernona i jego współtowarzyszy w Warszawie.

Po co pomagać tym Polakom? Przecież oni do niczego się nie nadają. Oni nie tylko nie obronią się przed bolszewikami, ale nawet nie zasługują na jakąkolwiek pomoc”, tak mniej więcej brzmiały notatki lorda D’Abernona. Jego zdaniem Europa zaczynała się od Niemiec i to dopiero Niemiec warto bronić.

Trzeba oddać lordowi D’Abernonowi, że był zdecydowanym antybolszewikiem i chciał bronić Europy przed czerwoną zarazą, ale powtarzam – dla niego Europa zaczynała się od Niemiec. To właśnie Niemcy były dla niego pierwszym krajem w obronie którego mogą stanąć Brytyjczycy. Wszystko na wschód od Niemiec to „barachło” i „niewolnicy” i nieważne kto tam będzie rządził, bo to nie są problemy zajmujące cywilizowanego człowieka.

Tak wygląda z bliska widziana prawda o osiemnastej najważniejszej bitwie świata. Lubimy czasem się pompować tym stwierdzeniem, bo przecież tak napisał angielski lord. W rzeczywistości ten lord pisał coś zupełnie innego w przededniu Bitwy Warszawskiej.

Dopiero kiedy zobaczył on polskie samotne zwycięstwo, przy którym Wielka Brytania zrobiła co mogła, żeby Polsce zaszkodzić, wtedy dopiero lord D’Abernon zmienił zdanie. Zrobił to jednak po to, żeby podźwignąć własną rolę, że był przy tej wielkiej bitwie i tym wielkim zwycięstwie.

Tak właśnie narodziło się to pojęcie, do którego specjalnie wiele osób na Zachodzie nie przywiązuje większej wagi.

Powyższy tekst stanowi fragment rozmowy z 11 maja 2020 roku, jaką z prof. Andrzejem Nowakiem przeprowadził Tomasz D. Kolanek.

Cała rozmowa TUTAJ: https://youtu.be/gv6zgdZomKc

Działo się to 102 lata temu. A jakby wczoraj. Lub jutro. Matko Boża, Regina Poloniae !!!

Działo się to 102 lata temu. A jakby wczoraj. Lub jutro.

[Matko Boża, Regina Poloniae, spraw, by pękły złowrogie bariery – i ta książka stała się dostępną dla Polaków. Mirosław Dakowski]

========================

Sławomir N. Goworzycki, „Tamtego lata. Zatajona historia Polaków” str. 212 i nn.

=================

IDZIE ŻOŁNIERZ, BOREM, LASEM… [dzień niedzielny 1 sierpnia 1920 roku]

O Panie Boże! Przyjmij tę ońarę młodzieńczą, niewinną, acz złożoną z bronią w ręku! Bo dzieje niewiele znają spraw tak czystych i świętych jak ta, za którą ci junacy legli n a owym błoniu. „Z prochu powstałeś, człowiecze, iw proch się obrócisz”. I młodzieńcy owi, pod ciosami zdziczałych hord, przylgnęli martwi do łona świętej ziemi ojczystej, która ich była wykarmiła, na której wzrośli, na której zeszedł im wiek Sielskiego dzieciństwa i nieledwie rozkwitłej młodości, a która tuliła ich teraz bezgłośnie. Byli tam i starsi, co wiek swój męski położyli na szali oswobodzenia Ojczyzny.

O Matko Najświętsza! Wynagródź cierpienia matkom i ojcom owej dziatwy, bolesnym rodzicom tamtego pokolenia, którzy to dawno już pomarli, a których życie upłynęło było na żałobnych wspomnieniach tej wielkiej straty zadanej im owego czasu ręką wroga. Pociesz braci, siostry, żony, pociesz osierocone dzieci. Ulżyj i tym odeszłym, i tym dziś jeszcze żyjącym.

Polsko! Upomnij się o swych bohaterów, o swoich męczenników i męczennice, z ofiary których wciąż czerpiesz swe soki żywotne; o tych z roku 1920, i tych dawniejszych, i tych nowszych… i tych niedawnych, czasu niemalże ostatniego! Pamiętaj to wciąż żywe a nieme przesłanie z mogił znanych i nieznanych, z lasów, łąk i pól owej rozległej, od morza do morza połaci świata, w których zagrzebane sa częstokroć bezimienne, ofiarne, męczeńskie szczątki. Pamiętaj też o owym wołaniu dobiegającym z krain odległych od Ojczyzny.

Święci Patronowie Polskiego Królestwa! Przyczyńcie się o nagrodę naszym wodzom tamtej wojny dawno już pomarłym i wodzom innych naszych wojen. Ubłagajcie o błogi, niebieski spokój sumienia dla ludzi, którzy musieli wysyłać na śmierć setki i tysiace, aby ocalić miliony. Wskażcie zasługę tak wielu, częstokroć niewidoczną i niedostrzegalną, lecz przecie rzeczywistą. Nie pozwólcie, aby umknął uwadze potomnych dobry przykład tych, co nie wzbraniali się brać na siebie przytłaczająca odpowiedzialność za losy tak wielu bliźnich.

Ciężki był dla nas ów dzień niedzielny 1 sierpnia 1920 roku, dzień, w którym Kościół Święty wspomina uwięzienie Apostoła Piotra w okowach. Na południu, na podejściach do Lwowa, w okolicach Brodów i Radziwiłłowa naszym pułkom wciąż jeszcze nie udawało się zamknąć owej fatalnej wyrwy w linii frontu, w której od bodaj dwóch miesięcy grasowały dywizje Budionnego, wciąż wychodząc naszym na skrzydła i zmuszając do ciągłego wycofywania się. W nocy na 2 sierpnia padła twierdza w Brześciu, co przekreślało dotychczasowe plany oparcia polskiej obrony na rzece Bug. Bolszewicy byli już na jej lewym brzegu.

W tym pierwszym swym dniu walki ochotnicze oddziały, których szlakiem podążamy, poniosły wielkie straty wieluset zabitych, rannych oraz zagarniętych przez bolszewików do niewoli. Niektórzy spośród jeńców wnet uciekli do swoich, inni dłużej musieli niewolę znosić, jeszcze innych spotkał najgorszy los.

Jak się później dowiedziano, kolumnę pojmanych ochotników gnali bolszewicy przez Nowogród, za Narew. Na moście czerwoni bojcy urządzili sobie zabawę polegającą na zrzucaniu bezbronnych do rzeki i strzelaniu do żywych jeszcze a usiłujących utrzymać się na powierzchni wody. Jak widać, rozkazy o oszczędzaniu amunicji zostały z tej okazji uchylone.

Kto skręcił kark, uderzając wlocie o podpory mostu? Kto utonął? Kogo zastrzelono? Kto został zadźgany bagnetem, czy ścięty kozacką szablą, gdy w porywie gniewu rzucił się był z gołymi rękami na oprawców, by do owych zbrodni nie dopuścić? Kogo z dzikiej wściekłości czy dla koszmarnej zabawy zarąbano szablami? Kto spychany za mostowe bariery bronił się zawzięcie i ginął pod ciosem wrażej broni? Kogo męka i śmierć wywołana prześladowaniami sowieckich oprawców. szalejącymi chorobami i dojmującym głodem dosięgły później, w dramatycznym pochodzie na wschód i w czasie pobytu tamże?… Ilu jeńców powróciło do swoich z tej koszmarnej tułaczki, z tej poniewierki?… O ilu jakakolwiek wiadomość dotarła do bliskich i przyjaciół?… Ilu zaginęło bez wieści?…

Wiemy to, że tysiące Polaków pojmanych przez bolszewików w tamtej wojnie nigdy do Ojczyzny nie powróciło. Ilu nie przeżyło okrutnej niewoli? Ilu zostało wywiezionych w głąb Rosji? Ilu zagnano jako żołnierzy -niewolników na front krymski przeciwko „białym” wojskom barona Wrangla lub przeciw podnoszącym wciąż broń antybolszewickim powstańcom?

Ilu wreszcie uległo sowieckiej agitacji, niesłychanie perfidnej, bo prowadzonej wobec ludzi zniewolonych, egzystujących na granicy śmierci głodowej? Chleba jeńcom nie dawano, lecz bezustannie męczono gadaniną o wyższości nowego ustroju nad wszystkim, co dotąd było im znane. Lecz to samo czyniono z nieprzeliczoną rzeszą Rosjan, Ukraińców i ludzi ze stu innych ludów i narodów składających się na to rozległe imperium. Niejeden z pojmanych za obietnicę otrzymania ubrania, butów i dziennej porcji żywności mógł zgodzić się na wszystko, pozostając wszak nadal niewolnikiem. To tam właśnie, w niewoli, toczyła się owa ostateczna walka o zachowanie zdrowia ducha i ciała, o zachowanie życia i ludzkiej godności.

Okrucieństwa bolszewickich siepaczy, cierpienia bezbronnych ofiar, i jeńców, i cywilnej ludności, to sama istota tamtego nieszczęścia, jakie W owym czasie przygniotło naszą Ojczyznę swoim przerażającym ogromem. Za mali my dziś i za słabi, aby ogarnąć ten bezmiar grozy i ukazać go rodakom. Oby nie zdarzyło się tak, iż ten i ów wzruszy ramionami słuchając owej historii i skwituje ją jakże częstym dziś na polskich twarzach lekceważącym uśmieszkiem. Biada! Skoro więc nie my, może potomni okażą dość siły, by swoim i obcym wieszczyć bez wahania o tych czasach dawniejszych, czasach naszych pradziadów i o owej dobie, co to niedawno minęła, i o tej, co dziś właśnie przemija. Lecz przecież niemało o tym dotąd powiedziano.

Pojmanych w nowogródzkiej bitwie popędzono dalej. Sowieci ruszyli w pościg za wycofującymi się naszymi wojskami. A Narew płynęła, znowu cicho, spokojnie, zaś kształty nadbrzeżnych topoli odbijały się wyraziście w jej czystym zwierciadle.

WARSZAWIANKA nad Wkrą 14 sierpnia 1920. Przy borkowskim moście.

WARSZAWIANKA nad Wkrą 14 sierpnia 1920

przy borkowskim moście.

Leć nasz orle w górnym pędzie,

sławie, Polsce, światu służ.

Kto przeżyje wolnym będzie,

kto umiera wolnym już.

Hej, kto Polak, na bagnety…

========================================

Sławomir N. Goworzycki, „Tamtego lata. Zatajona historia Polaków” str. 393 i nn.

Gdy po kościołach w niezajętej przez wroga części kraju lecz i w tych miejscach, w których bolszewicy nie ośmielali się zakazywać nabożeństw, zbierano się tłumnie, zanosząc w niebo błagalną litanię, tu przemożnym odgłosem był szmer tysięcy stóp po niezoranym rżysku, szelest żołnierskich butów o wiechcie polnego ziela na niespasanej od wielu dni łące oraz łomot coraz bliższych wybuchów. Artyleria sowiecka też się odezwała. Nacierający w pierwszych szeregach już widzieli z łagodnie opadających ku dolinie pól, jak masy wojsk na przyczółku mostowym w Borkowie rozwijają się szybko w bojową linię. Ci zaś, którym wypadło atakować nieco ku północy, na kierunku nadrzecznej, ocienionej wysoką zielenią wsi Wola, ku zarośniętej dolince potoku Naruszewka i dalej na Zawady – Popielżyn, nie od razu ujrzeć mogli swego przeciwnika. Na całej jednak linii zanosiło się na ciężki i gwałtowny bój spotkaniowy, bowiem oba wojska jednocześnie ruszały do natarcia i żadne nie zamierzało stąd ustępować.

Żołnierze nasi nawoływali się dość podobnie jak ich przodkowie w dawnych bitwach: „Hej, Radomiaki, równo!…”, „Piotrków… Łowicz, naprzód!…, „Kujawy! Do ataku !…”, „Kaliskie, Lubelskie, Tarnów, Rzeszówl”… i na sto jeszcze sposobów Uczniowie, gdy z jednego miejsca przybyła ich większa gromada, zwłaszcza ci z Warszawy i większych miast, gdzie zakładów oświatowych jest wiele, wykrzykiwali zwyczajowe nazwy swych szkół: „Zamoyski!” „Staszic! ”, „Jagiellonka !”, „Konopczyński!” „Handlówka!”, „Górski!”..

I szły te „wesołe gimnazjony”. Chłopcy padali rażeni nieprzyjacielskimi pociskami… jeden, drugi, następny, jakże wielu… Jakże wielu z tych, którzy dorósłszy i wykształciwszy się odpowiednio, mogliby naszą Ojczyznę ubogacić i wznieść na wyżyny w tylu dziedzinach życia ludzkich zbiorowości… Tak zaś już oni nie powstaną z tego sławnego pola, by żyć nadal na padole ziemskim; już nie ucieszą swym wesołym głosem rodziców, rodzeństwa, bliskich i domowych. Ich młode, czyste dusze idą stąd na Sąd Wielki, przed oblicze dobrego Boga, który wie wszystko.

Lecz przecież padali pod ciosami i ci starsi, ci z pewnym już dorobkiem, ci z pokolenia, jakie właśnie sięgało po kierownictwo sprawami narodu ojcowie rodzin, którzy także, dawnym rycerskim obyczajem, stawili się na zew Ojczyzny, jak niegdyś owi konfederaci czy kresowi wolentarze.

Jednakże teraz, na tamtych błoniach, nie czas budowy się dopełnia, nie czas pokojowego wznoszenia gmachów, a właśnie czas walki i śmierci. O wolność, o przetrwanie biją się zaś wszyscy od księcia krwi do niepiśmiennego parobka, na obszarach od dalekich gór aż po północne pojezierza.

Był wśród nich niejeden, co swój dom opuszczał w rozterce, bo niedostatek, bo jedyny żywiciel rodziny, bo choroba najbliższych. Był taki, któremu słabnąca żona sama powiedziała z łoża choroby: „Idź”.. i poszedł. Był taki, któremu „idź” powiedziała małżonka będąca przy nadziei, otoczona nadto gromadką dziatek. Był i taki, co na odchodnem żegnał się z umierającym sędziwym rodzicem. Byli i inni… i rozmaite okoliczności rodzinne czy domowe. Lecz oni z własnej woli poszli na służbę dla Ojczyzny, a zarazem zostali na nią wysłani przez swoich… bo tak było trzeba.

Już grają sowieckie cekaemy, zaraz odpowiedzą im nasze. Jeszcze czterysta, jeszcze trzysta, dwieście kroków dla pierwszych szeregów nie marszu już, lecz morderczego biegu pośród gejzerów ziemi wzbudzanych wybuchami nieprzyjacielskich pocisków.

Padnij!”, „Szybki ogień!”, „Powstań!”, „Naprzód biegiem!”

W nasze tyraliery uderzające na prawym skrzydle rażą nieubłaganie wrogowie ukryci za mostowym nasypem. Niedługo przecież, bowiem atakujący wzdłuż szosy biorą im niebawem tyły. Nasyp nie stanowi już zasłony, nasi za chwilę nań wbiegną, by spychać nieprzyjaciół w dół, na nadrzeczne błonie.

Wtedy to, pod błękitnym, lecz rozjaśnionym już przedpołudniowym upałem sierpniowym niebem, pod wysoko skłębionymi białymi chmurami, gdzieś tam z szeregu zabrzmiał dźwięczny młodzieńczy głos:

Oto dziś dzień krwi i chwały, oby dniem wskrzeszenia był…

I już kilka dalszych, tu i tam, podchwytuje:

W gwiazdę Polski orzeł biały patrzac lot swój w niebo wzbił…

Tam, w pułkach ochotniczych, ale i winnych, pieśń tę znał chyba każdy:

A nadzieja podniecany woła do nas z górnych stron…

Fala zgodnych głosów wionęła po błoniu. Krok nacierającej piechoty wyrównuje się, przecież bez rozkazu dowódców.

Zza Wkry huczy swoje moskiewska kapela, a tu przestrzeń już cała grzmi setkami gardeł jak jeden grom:

Powstań Polsko, skrusz kajdany, dziś twój tryumf albo zgon…

Armaty, karabiny, odłamki szrapneli biją już gęsto. Padają ranni i zabici. „Jezu Chryste!…” słychać wezwania konających „Sanitariusz!” wołają z szeregu.

Hej, kto Polak, na bagnety, żyj swoboda, Polsko żyj!

Napierające szeregi nie śpiewają już, lecz krzyczą. Wreszcie wszystkie te odgłosy, cała ta wrzawa przechodzi w jedno wielkie „hurrraaa !!!

Obie fale wojsk biegną już ku sobie w bitewnym zapamiętaniu. Zwarcie! Huk, trzask, zwielokrotnione uderzenia, ciosy, rozdzierający wrzask…

Tak po prawdzie, nie wiadomo skąd pieśń ta spłynęła na owo pole chwały i cierpienia. Gdy po bitwie, w okresie owego pamiętnego pościgu za bolszewikami przez pół tej części Europy, na dłuższych już postojach, kiedy to był czas ogarnąć myślą minione co dopiero wydarzenia, poczęto rozpamiętywać koleje boju nad Wkrą, nie było pomiędzy żołnierzami zgody co do tego, kto rozpoczął śpiew. Wielu z tych, co by dopomogli rozwikłać ową zagadkę, już nie żyło.

Czy był to więc pewien, nie pierwszej bynajmniej młodości przysadzisty nieco jegomość o powierzchowności majstra cechowego, z kompanii pierwszego rzutu, jeszcze na początku bitwy zmasakrowanej ogniem bolszewickiej artylerii? Zginął, lecz pieśń ze wzmożoną siłą popłynęła ku dalszym szeregom.

Czy może w młodzieńczym porywie zaintonował Warszawiankę któryś z tych nadrabiających miną „skauciaków”, z tych, jacy przeżyli cało, niedawne w czasie rzeczywistym, lecz jakże już odległe w wyobraźni, bitwy odwrotowe pod Łomżą, Ostrołęką czy Surażem? „Skauciaki” nacierały również w kierunku mostu kolejowego w Zawadach. Gdzie oni teraz?

A byli tam przecież i ow1 „adwokaci”, w średnim wieku ochotnicy ze stołecznych wyższych sfer. Może to oni dali, jak już nieraz bywało, dobry przykład całemu wojsku? Może to oni zagrzali je pieśnią w tej rozstrzygającej bitwie?

Czy jednak śpiewać nie zaczęły owe łepki z klas maturalnych i przedmaturalnych, ledwie co przysłane na front, te, co to gwizdały zrazu i hukały na dowódcę, że ich jeszcze nie puszcza do walki, że młodszą klasę już wysłano, a starszej kazano czekać?

Jeśli nie oni, to szturmowa pieśń popłynąć mogła od po raz kolejny bijących się o tę rzeczną przeprawę syberyjskich weteranów. Choć po pojawieniu się owego przypuszczenia od razu zaczęto nieelegancko żartować, że raczej nie, bo i w oddziałach tych, jako pochodzących z bardzo daleka, żadnego Warszawiaka zapewne nie uświadczysz, to i Warszawianki też pewnie nie. Już prędzej „Sybirankę”… Żartownisiów szybko zganiono, argumentując, iż pochopnie wykluczają oni spod owych dociekań całe bataliony, pułki, ba, nawet dywizje. No bo taka Dywizja Gnieźnieńska, Batalion Wileński, czy Kompania Górnośląska i rozmaite inne „regionalne„ oddziały…

Ktokolwiek by to był, przecież bojowa pieśń niosła się szeroko poprzez nasze zwycięskie szyki, od krańca do krańca. Zatem, prawem przeciwieństwa jak ktoś zauważył pierwszymi pieśniarzami musiały być, ani chybi, właśnie te warszawskie cwaniaki, te od dawnego „Gerlacha”, od „Norblina” czy może z elektrowni, które forsowały Wkrę powyżej mostu w Borkowie.

A może pieśń przyleciała od południowej strony, od Warszawy jakby, lecz właściwie od Modlina, od przybywających na bitwę pułków Podlaskiej Dywizji?

Ktoś upierał się, że to wcale nie mężczyźni ani nie chłopcy lecz dziewczyna z czołówki sanitarnej, tej właśnie, która najwcześniej przybyła na pole bitwy, poddała właściwy ton, poruszona w swym czystym panieńskim sercu doniosłością chwili oraz widokiem rozległych błoni, po których wśród huku dział i terkotu karabinów maszynowych płynęły, jedna za drugą, ciągnące się daleko tyraliery naszej piechoty. To pewnie ona, młoda Polka, która porzuciła była bezpieczny dom rodzinny, by nieść ulgę i ofiarna posługę walczącym i cierpiącym braciom – rodakom, na skraju śródpolnego zagajnika, czy może obok jakiejś szopy na obrzeżach spalonej wioski, podniosła się znad dopiero co opatrzonego rannego, uniosła swą jasną głowę ku błękitnemu ojczystemu niebu, potoczyła wzrokiem po polu, hen szeroko… i zaśpiewała. Iskra padła na prochy.

Tak… tak chyba było. Lecz kto widział, kto pamięta tę dziewczynę? W którym służyła ona pułku? Ktokolwiek ze spierających się nie miałby racji, przecież zagrzmiała tam i wtedy pieśń dumna, gniewna, nie znosząca sprzeciwu, wzbudzona blisko już przed wiekiem, dla zwycięstwa. Lecz wtedy nie zwycięstwo było dane naszym prapradziadom lecz straszna klęska. To owa „stara pieśń”, jak i inne ożywiająca domowe wnętrza miarowym szmerem fortepianu, gdy zmierzch rozpływa się po tajemniczych wtedy zakamarkach salonu, a ludzie wtapiają się w wygodne siedziska, by wspominać przy kominku minione dzieje.

Grzmijcie bębny, ryczcie działa, dalej dzieci w gęsty szyk…

Ledwie pod wysokim sierpniowym niebem, na tym polu szerokim, zabrzmiały owe znane takty, a już wiała pieśń od krańca do krańca. Gdy pierwsze szeregi zwarły się z wrogiem w śmiertelnym uścisku, dalsze odpowiadały im echem:

Wiedzie hufce wolność, chwała, tryumf błyska W ostrza pik…

Artyleria obu stron biła teraz niemiłosiernie ze wszystkich luf, wypełniając rozkazy przygotowania do natarcia, wydane przez obu walczących ze sobą dowódców.

W oddali, nad prącymi naprzód masami bolszewickich wojsk można było odróżnić czerwone plamy sztandarów. Potężniała wrzawa tysięcznych ludzkich głosów, wzmagała się uparta kanonada. Lecz nawet pośród bitewnego zgiełku, uparcie jak fala o brzeg morski, bił w niebo zgodny śpiew:

Leć nasz orle w górnym pędzie,

sławie, Polsce, światu służ.

Kto przeżyje wolnym będzie,

kto umiera wolnym już.

Hej, kto Polak, na bagnety…

Pieśń ta, jakże dawno temu skomponowana, chociaż w czasie innej wojny z Rosją, lecz przecież w jakże odmiennych okolicznościach, wyrażała wszakże stan obecny, wyrażała nastroje i pragnienia idących na wroga naszych żołnierzy. Dlatego właśnie zerwała się z tych pól, przez nikogo nieordynowana ani niezapowiadana owa „stara pieśń”, bojowy śpiew pradziadów.

Ach, kogóż tam nie było? Kto tam wtedy nie maszerował spiesznie, dzierżąc w garści swój wyniesiony z poprzednich bitew długi karabin z takimże bagnetem? Wskażcie dowolny spośród jakże wielu, typ polskiego chłopca, młodzieńca, mężczyzny, od czupurnego pomocnika rzeźnickiego z warszawskiego Powiśla, po kandydata na profesora w sławnym uniwersytecie na pewno był tam reprezentowany! Wielu atakowało w przemoczonych wciąż jeszcze mundurach, ponownie zbliżając się do rzeki, zza której bolszewicy zdołali ich wcześniej wyprzeć. Wtedy sztuka ta udała się wrogom, lecz teraz, o nie, teraz ani kroku w tył…

Setki par stóp mięsiły orną ziemię, pośród nieustających wybuchów szurały po mazowieckich zagonach, po łąkach, z których już ustąpiła poranna rosa.

Podążali tam, ramię w ramię, warszawscy czy krakowscy mistrzowie sportu oraz prawdziwe lebiegi, które nie wiedzieć jak przeniknęły do wojska i uchowały się w szeregu, a nie padły po drodze, niekoniecznie od bolszewickiej kuli czy szabli, lecz z własnej fizycznej słabości, potęgowanej trudami wojennymi. Byli tam oto ludzie najróżniejsi, w owych karnych, jednostajnych szeregach tyralierskich.

Ot, na przykład taki, co przed komisją zeznał, że ma wzrok jak inni i nie musi nosić okularów. Dostał więc frontowy przydział. Gdy w marszu na pierwszą bitwę sierżant spostrzegł w swej kompanii żołnierza w grubych okularach (jak się okazało, wcale niejednego), trochę się zdziwił efektami prac komisji lekarskich, po czym machnął na to ręką. Cóż poradzić jak powstanie to powstanie, zwyczajnie pospolite ruszenie. Zaś ów chłopak swoje szkła zakładał zwłaszcza do walki ogniowej, a strzelał dość celnie, lepiej nawet niż niektórzy z tych, co okularów w ogóle nosić nie musieli.

– Co ci jest? woła znowuż inny do kolegi. Jakim sposobem ty masz zgładzić bolszewika, skoro ciebie samego trzeba podtrzymywać, abyś nie upadł? – Dziękuję. Nic nie szkodzi odpowiada tamten. Czasami miewam takie jakieś duszności; może jaka astma czy co? Ale… ruch na świeżym powietrzu, od tylu już dni… Ha, ha, ha!… Zaraz mi przejdzie. Dotąd zawsze przechodziło dość szybko. To co im mówiłeś na komisji lekarskiej? Nic. Ot, krótko, że jestem zdrowy. A oni się nazbyt nie przyglądali. Spieszyli się przecież… No, sam wiesz. Jasne.

Tyraliery co pewien czas przypadały na komendę do ziemi, by za byle zasłoną skryć się przed wrogim ogniem i zarazem ostrzelać nadciągającego przeciwnika. Jednak co poniektórzy ochotnicy w bitewnyrn uniesieniu nie pamiętali ani o smutnych doświadczeniach z poprzednich bojów, ani o tyle razy powtarzanych przestrogach dowódców i strzelali z pozycji klęczącej albo i na stojąco. Szrapnele rozrywały się nad ich głowami.

Ty durniu! wrzeszczał więc jakiś chłopak do ledwie co ranionego kolegi. Nie trzeba było tak idiotycznie, jak jaki nadęty gówniarz wystawiać się na kule… Straciliśmy dobrego żołnierza… czyli ciebie… I to nie z winy tego wrednego bolszewika co to cię postrzelił, ale wyłącznie z twojej, z twojej winy!

Tyle gadania – stęknął tamten, ale Moskalom się nie pokłoniłem ani przed nimi nie padłem, jak wy. Wy, „królewiacy”, może przyzwyczajeni… a ja nie!

Dobra dobra… Te, „galileusz”, nie bądź taki chojrak, bo cię znowu trafią!

Parli do ataku tyleż chłopcy zdrowi, co i kulejący, tacy, którym buty z okrwawionych nóg zeszły, chłopcy ukrywający rozmaite swoje niesprawności, lżejsze zranienia, możliwe do opanowania kontuzje, a wszyscy niepomni na owo bezmierne zmęczenie owoc nadludzkich trudów, niedojadania, niekończących się przemarszów… Jeszcze przed kwadransem potykali się z wyczerpania i z niedostatku snu. Lecz wobec wroga, na kilka minut, na minutę przed skrzyżowaniem oręża stawali się kimś innym; nie wymizerowanymi chudziakami chłopaczynami, ale wręcz jakimiś olbrzymami z dawnych podań, i uderzali jak olbrzymy, bez pardonu.

Tak, tak… To już nie sprawa broni, sprawności, sił, zdrowia, zaopatrzenia, wyszkolenia ani liczby. Tarn i wtedy walczyły ze sobą nie tyle dwie armie, co czysta i bezgraniczna młodzieńcza miłość przeciwko zapiekłej, zaplanowanej i zorganizowanej nienawiści, nieuznającej niczego poza sobą samą, a pragnącej zawładnąć światem całym. Nadto… ten szczególny dzień. Bo przecież tego a nie innego dnia rozegrały się owe zdarzenia. Tam i wtedy starli się z jednej strony, chociaż nie bezgrzeszni, wszakże czciciele Najświętszej Maryi Panny, z drugiej zaś… No właśnie…

I nie wiedzieć czy to tylko wybuchy szrapneli zagrały jakby staccato, czy gdzieś tam, od tych połogich wzgórz na obrzeżach doliny, rzeczywiście zawarczały werble, ścichły jakby znów zahuczały do wtóru wojskom idącym na bolszewika z pieśnią na ustach?… Jakby ów legendarny „mały dobosz” podawał takt, bijąc wytrwale pałeczkami…

A może to się tak tylko zdawało niektórym żołnierzom? Może to po prostu walą od wzniesień kulomioty zdrożonego i wykrwawionego suwalskiego pułku, zamykające najeźdźcom najkrótszą stąd drogę do mostów modlińskich?… Zaś naprzeciw już Widać wyraźnie zbliżające się postacie, już widać twarze, niezliczone twarze nadbiegających wrogów. Biją werble! Równaj krok! Hurraaa! Naprzód ! Jezus Maria Józef !

Od strony bolszewickiej podniósł się w niebo ten znany, ogłuszający, przeciągły ryk, obliczony na sparaliżowanie siły i woli przeciwnika, od krańca do krańca „uuurrraaa!”. Nic z tego. Strachy na Lachy. Teraz to my jesteśmy szybsi i mocniejsi i tak już pozostanie.

Kolejne dnia tego ruchome, zmierzające ku sobie linie piechoty zwarły się wreszcie z ogromnym łoskotem. Cóż to się wtedy działo…

Nie nam, chudopachołkom, rozprawiać o wielkich czynach naszych pradziadów. Jesteśmy na to za mali. Oni wszak nie znali owego upodlenia, w jakim nam przyszło grzęznąć i z jakiego nie potrafimy się tak do końca wydostać… A może nie chcemy już…

Rozpędzona nie mniej od polskiej ława wojsk bolszewickich wytrzymuje pierwsze uderzenie, lecz po dłuższej chwili zaczyna się chwiać. Raz to grupa atakujących Polaków wedrze się w głąb nieprzyjacielskiego szyku, to znów bolszewickie sołdaty z największą furią natrą na rozpędzonych naszych. Lecz ci, jakby w jakimś nadludzkim szale, rozdają zabójcze ciosy i prą naprzód, ku widocznej spoza nadbrzeżnej zieleni rzece, ku mostowi. Wojownicy nasi, w pełni swego gniewu, owe „straszne dzieci”, jak się ktoś o nich później wyraził, wymierzają oto słuszną zapłatę najeźdźcom. Na ziemię padają porażeni wrogowie, padają i oni. Któryś z naszych, stwierdziwszy iż nie może poruszać nogą, leżąc walił ze swego karabinu w kierunku z jakiego nadchodził wróg, dopóki biegnący koledzy nie znaleźli się w jego polu rażenia; a i wtedy unosił ponad głowę zbrojną prawicę i krzyczał: „Naprzód, chłopaki, naprzód!”. Inny, otrzymawszy postrzał skulony z bólu także repetował swój karabin i, wsparty na łokciu, strzelał w majaczącą przed nim ciemną masę nieprzyjaciół.

Jeszcze inny, gdy już zwarły się nacierające na się wzajem rzesze ludzkie i gdy mocnym uderzeniem wytrącono mu karabin z dłoni, a on w jednym mgnieniu pojął, iż schylać się po swoją broń oznacza śmierć, z gołymi rękami rzucił się na nacierającego nań bolszewika.

Wiele by o nich mówić… Nawet i ten cherlawy pokurcz, z jakiego podśmiewano się w szkole na zajęciach z gimnastyki, istna oferma batalionowa która wszak z pogodą znosiła nie tak znowuż dokuczliwe docinki kolegów, niezgrabiasz prawdziwy, teraz jakby dostał skrzydeł. Naciera w pierwszym szeregu, wyrywa się z dziwnym jakimś charkotem do przodu, a jego broń jak owo wiejadło, jeno furkoce w skwarnym powietrzu sierpnia.

Już masa bolszewicka ustępuje na całej prawie linii. Na nic ryki idących z tyłu komisarzy i czekistów. Na nic strzelanie do uciekających już w popłochu co poniektórych własnych sołdatów Na nic najgrubsze przekleństwa, na nic serie karabinów maszynowych coraz to posyłane w plecy swoim wojskom, w sam środek grup cofających się przed naszymi chłopcami.

Na borkowskim moście dudnią końskie kopyta. To gońcy gnają do sztabu sowieckiego, aby powiadomić o niebezpieczeństwie. Nim tam dojadą, światowa rewolucja poniesie kolejne wielkie straty. Oto bowiem, na niezważające już na nic gromady bolszewików, prące w panice przez niegłęboką wodę, by tylko dostać się na wolny jeszcze od Polaków lewy brzeg Wkry, zwalają się masy ich własnych towarzyszy, bezpośrednio gnanych i bitych przez naszą młodą ochotniczą piechotę. Wielki tłum pośród nieopisanej wrzawy tratuje i wyrywa z grząskiej ziemi nadwodne krze. Tocząca się na setek i tysięcy metrów bitwa powraca w nurty spokojnej, leniwie płynącej rzeki. Setki ludzi, w zmoczonym odzieniu, napieraj ą na siebie, biją, topią. Powolny prąd poczyna unosić coraz to liczniejsze trupy, przeważnie bolszewików. Niektórzy z bojców daremnie próbują udawać martwych, spływając w ślad za ciałami swych poległych towarzyszy. Jednak wszystko jest dobre, aby tylko ujść cało z tego przerażającego pogromu.

Niesłabnąca w swym naporze ława srogiej naszej piechoty już wypycha przeciwnika na drugi brzeg. Czerwoni bojcy, tu i owdzie, próbują się jeszcze opierać zza nadbrzeżnych chaszczy brodzącym w ślad za nimi Polakom. Ci zaś, mocząc do cna mundury, a nawet i broń, jak mogą, tak łapią ten upragniony przyczółek, byle szybciej. Jedni, w ślad za uciekającymi, brną przez jakieś przyrzeczne błotka, gęsto się ostrzeliwując. Inni chwytają się wszelakich ocalałych po przejściu bolszewików gałęzi, gnąc je i łamiąc do reszty, a zarazem nieustannie opędzając się od niedających za wygraną krasnoarmiejców.

Którzy stanęli już na brzegu, podają ręce, łamane gałęzie czy kolby karabinów wydobywającym się dopiero z wody kolegom. Płuca dyszą ciężko, rany krwawią, ciąży mokre ubranie. Niewielu już z sołdatów ma na ramionach plecak czy zrolowany płaszcz. Jeszcze czerwone komandiry ryczą na cały głos ostatnie rozkazy. Jeszcze wycofane uprzednio na lewy brzeg Wkry grupy czekistów sieką z karabinów po swoich i po naszych. Lecz polska nawała już ku nim zmierza, tratując próbujących się opierać, pędząc przed sobą gromady przerażonych wrogów. Spomiędzy nadrzecznych wierzb i topoli wybiegają coraz to liczniejsze postacie z orłem i z dwubarwną kokardą na czapce.

Polska artyleria przestała bić, by nie razić swoich. Pilnie potrzebne są namiary na nowe cele, bo tych nie brak. Na owym etapie zmagań nie śpiewa nikt już, ani nie zagrzewa do walki. Wśród strzałów, jęków i krzyków wybija się człapanie setek par mokrych buciorów i utrudzony oddech setek trzewi. Stojące dalej polskie baterie szykują się do zajęcia pozycji bliżej rzeki, aby lepiej wspierać to niezwykłe natarcie. Na niezniszczony most w Borkowie wpada obserwator artyleryjski na rączym wierzchowcu, rozpytując się na prawo i lewo o dowódców piechoty. Spodziewa się, że ci właśnie pomogą mu w ustaleniu nowych celów, lecz te zmieniają się z każdym kwadransem, bowiem oddalają się ku wschodowi. A tu już gromady słaniających się na nogach bolszewików rzucają broń, unoszą w górę ręce. Trzeba je ogarnąć, uformować w kolumny, pognać czym prędzej za rzekę, na nasze tyły. „Naprzód!” krzyczą oficerowie idący z najpierwszymi oddziałami.

Aby tylko jak najdalej od Wkry, aby „urobić” jak najwięcej terenu, wyrwać go ze szponów wszechświatowej rewolucji ocalić od zniszczenia, od zniewolenia, aby zagrozić siłom bolszewickim opierającym się o nieodległy Nasielsk miasto i stację kolejową. Przed naszymi czołowymi oddziałami znowu zaczynają się rozrywać pociski. Lecz nie, tym razem to nie wróg strzela… To własna uważna artyleria zaczęła już oczyszczać przedpole dla wciąż nacierającej, niezłomnej piechoty.