“Stosy czarownic” – największy fałsz w historii?

Jedna z „najczarniejszych kart Kościoła” – największy fałsz w historii?

6.10.2024 Jacek Laskowski

Kościół.
Kościół. Zdjęcie ilustracyjne. / foto: Pixabay

Jedną z „najczarniejszych kart Kościoła” są „polowania na czarownice”. Fanatyczni średniowieczni mnisi inkwizytorzy torturujący i palący na stosie niewinne kobiety za urojone czary stanowią element powszechnej świadomości historycznej. Nawet pobożni katolicy żyją z ciężarem wstydu za „straszne grzechy Kościoła”. Tymczasem te „grzechy” nigdy nie miały miejsca. Kościelne „polowania na czarownice” są jednym z największych fałszów historii.

Zgroza „polowań na czarownice” weszła do powszechnej świadomości w Oświeceniu. W „epoce rozumu” jej filozofowie podjęli się zaprojektowania lepszej rozumnej przyszłości dla całej ludzkości jako przeciwwagi czasów mijających, pełnych zabobonu, ciemnoty i okrucieństwa. Jednym z przejawów postępu było położenie w XVIII w. kresu procesom o czary. To intelektualiści Oświecenia wykonali pierwsze obliczenia, według których w dawnych mrocznych czasach na stosach mogło spłonąć od setek tysięcy do nawet 9 milionów kobiet. W XIX w. rodzące się ruchy feministyczne i neopogańskie postawiły hipotezy, że czarownice były pozostałością religii pogańskich, tropionych przez średniowieczny Kościół, którego zbrojnym ramieniem była Inkwizycja. Wiedźmy miały być żyjącymi w ukryciu kapłankami tajemnych kultów. Oskarżanie kobiet o czary miało wynikać z patriarchalnej mizoginii Kościoła, a histeryczne fale prześladowań służyły poszukiwaniu kozłów ofiarnych w czasach klęsk nieurodzaju bądź walce religijnej między katolikami a protestantami.

Hipotezy te w pierwszej połowie XX w. podjęli z wielkim zainteresowaniem naziści, żywiący gorący szacunek dla staro-pogańskiego dziedzictwa Germanów. Po dojściu do władzy w Niemczech Heinrich Himmler powołał specjalny zespół SS do przejrzenia wszystkich źródeł archiwalnych i skatalogowania procesów o czary. Miały one pomóc odkryć zapomniane dziedzictwo rasy aryjskiej, a zarazem stać się całościowym materiałem historycznego oskarżenia Kościoła o jego niepoliczone zbrodnie wobec tej rasy (równolegle trwała wielka nazistowska akcja poszukiwania i ogłaszania wszystkich przypadków pedofilii w Kościele). Po II wojnie światowej publicystyczne określenia „polowanie na czarownice” albo „czasy stosów” weszły do powszechnego użytku, a nawet stały się terminami naukowymi. Środowiska feministyczne (czujące się duchowymi dziedzicami czarownic) zaczęły stawiać tezy, że dotychczasowe szacunki 9 milionów ofiar są zbyt ostrożne.

Średniowieczne zjawisko zaczynające się w renesansie

Niesłabnące zainteresowanie tematem sprawiło, że procesy o czary zostały w ostatnich dziesięcioleciach policzone w oparciu o dostępne zapiski historyczne i zachowane akta sądowe. Obraz, jaki wyłonił się z tych badań – najdelikatniej mówiąc – odbiega od tego, w co do dziś święcie wierzą ludzie Zachodu. Już prace naukowe z lat 70. i 80. ostatecznie skorygowały krążącą przez 200 lat liczbę rzekomych 9 milionów ofiar, redukując ją raczej do setek tysięcy. Co rzuca się w oczy, to fakt, że prace te opisują „polowania na czarownice”, począwszy od XV w. Dlaczego nie od średniowiecza? Przecież każdy laik wie, że Kościół „polował na czarownice” w średniowieczu. Powodem jest to, że naukowcy nie znaleźli takowych przypadków. Sławne egzekucje czarownic odnotowywane są w źródłach dopiero na progu renesansu – epoki humanizmu i wyzwalania się z „mroków średniowiecza”.

Gdzie te miliony?

Pod wpływem nowszych badań pojawiły się głosy obrony Kościoła. W Polsce podjęli się jej Rafał Ziemkiewicz głośnym artykułem z 1996 r. „Stosy kłamstw o inkwizycji” oraz Roman Konik książką „W obronie Świętej Inkwizycji” (2004 r.). Broniąc całokształtu instytucji Inkwizycji, poruszyli m.in. kwestię procesów o czary. Przywołali naukowe szacunki, zgodnie z którymi w XVI w. spłonąć miało na stosie 300 tys. (wg Ziemkiewicza) bądź 500 tys. ludzi (wg Konika), z czego większość w krajach protestanckich, podczas gdy Inkwizycja w Hiszpanii procesy te miała hamować. Głosy te oceniane były jako radykalnie wybielające Kościół. W rzeczywistości Ziemkiewicz i Konik, broniąc Inkwizycji, rażąco zawyżyli, a nie zaniżyli skalę procesów o czary. Opierali się na danych autorów zachodnich, którzy w nowszych wydaniach swoich prac coraz bardziej obniżali statystyki procesów o czary.

Skurczyły się one do 100 tys., potem 60 tys., a obecnie 40-50 tys. Nawet to nie są liczby faktycznie odkrytych egzekucji za czary, tylko szacunek oparty o niekompletne już akta sądowe. Liczba faktycznie zachowanych źródłowych wzmianek o wyrokach śmierci jest jeszcze 3-4-krotnie niższa. Straszna karta historii okazała się mieć finalnie nader mikrą skalę, 200-krotnie mniejszą niż rozpowszechniana przez całe pokolenia. Geograficznie 2/3 z tych egzekucji przypada na dwa kraje: Niemcy (15-26 tys.) i Szwajcarię (4-10 tys.), 1-5 tys. na Francję, ok. 2 tys. na całą Skandynawię, po ok. 1-2 tys. na Szkocję, Czechy i Austrię, po kilkaset na Anglię, Węgry, Holandię, Włochy i półwysep Iberyjski, a na USA – 37. W krajach prawosławnych nie było ich prawie wcale.

Polska statystyka

Jak na tym tle wypada Polska? Do niedawna tylko jeden badacz Bohdan Baranowski podjął próbę syntezy rodzimych procesów o czary. Jego książka z 1952 r. stanowiła punkt odniesienia dla publikacji przez następne 60 lat i jedyne źródło danych o Polsce zagranicą. Baranowski podawał, że na terenach przedrozbiorowej etnicznej Polski spalonych zostało ok. 10 tys. czarownic, a 15–20 tys. na Śląsku. Dopiero w 2008 r. liczby te zweryfikowała Małgorzata Pilaszek w książce „Procesy o czary w Polsce w wiekach XV-XVIII”. Odnalazła ona w źródłach z epoki wzmianki o 867 procesach na terenie przedrozbiorowej „Korony” (czyli z obszaru obecnej Polski i Ukrainy bez Śląska, Pomorza Zachodniego, Mazur i Krymu). W procesach tych sądzonych było łącznie 1316 osób, z których stracono 558. Dane dla Prus Książęcych (obecne Mazury i obwód kaliningradzki) ustalił Jacek Wijaczka. Odnalazł łącznie 167 egzekucji, w tym 1 za rządów krzyżackiego państwa zakonnego.

Dane Pilaszek obejmują tylko odnalezione dokumenty. Większość dawnych akt sądowych została jednak zniszczona w czasie II wojny światowej (w tym całość akt z obszaru Mazowsza). Stąd rzeczywista liczba egzekucji za czary jest znacznie wyższa. Autorka nie podjęła się ich kalkulować. Szacunek wciąż obarczony jest bardzo dużym ryzykiem błędu. Zależy przede wszystkim od tego, jaką część akt można uznać za utraconą. Gdyby uwzględnić fakt, że w 1/3 spraw przebadanych przez Pilaszek nie zachowała się informacja o wyroku, oraz uogólnić informację Baranowskiego, że zachowała się mniej niż 1/6 ksiąg miejskich z Archiwum Głównego Akt Dawnych, to w skrajnym szacunku na terenie Korony spłonąć mogło ok. 5 tys. czarownic. Gdyby jednak przyjąć, że ogólnie przepadła tylko połowa do 2/3 akt, to liczba spalonych czarownic zamyka się w 1,5-2 tys.

Jak Kościół dręczył czarownice w Polsce

Można by stwierdzić, że to wciąż wiele „ofiar Kościoła” w Polsce. Czy są to jednak „ofiary Kościoła”? Otóż nie. W średniowieczu sprawy herezji, magii, obyczajowe i rodzinne, podlegały sądom kościelnym. Tyle że zmieniło się to w latach 1551–1563 w apogeum reformacji. Wówczas antyklerykalnie nastawiona szlachta zakazała egzekucji starościńskiej wyroków sądów kościelnych (sytuacja, w której starostwie wykonywali wyroki wydawane przez sądy kościelne – dop. red.). Do tego czasu mogły one, podobnie jak sądy świeckie, orzekać za ciężkie przewinienia nawet kary śmierci czy konfiskaty majątków, ale egzekucję ich mogły przeprowadzić tylko przy pomocy królewskich starostów. Zakaz egzekucji starościńskiej sprawił, że sądownictwo kościelne stało się zupełnie bezzębne. Od tego czasu mogło co najwyżej nakładać ekskomuniki i modlitwy pokutne, podczas gdy sprotestantyzowana szlachta siłą konfiskowała kościoły i zabierała dla siebie daniny kościelne.

Na skutek tej bezsilności Kościoła sprawy o czary przeszły na świeckie sądy miejskie. Zdecydowana większość procesów czarownic w Polsce miała charakter świecki. Jaką ich część zdążyły od średniowiecza do połowy XVI w. przeprowadzić sądy kościelne? Według badaczki Joanny Adamczyk 60 , opierając się na tabelarycznym zestawieniu zawartym w książce Pilaszek – 76 (owe 76 procesów miało stanowić 0,5 proc. z 13 968 różnych zapisków sądowych ujętych w księgach konsystorskich). Tyle że z zestawienia tego wynika, że faktycznie 21 z tych procesów było pozwami o zniesławienie wytaczanymi przez kobiety osobom nazywającym je czarownicami, zaś 17 – procesami o trucicielstwo . Sprawy o czary kompletnie więc nie interesowały średniowiecznych sądów kościelnych. W ilu z tych spraw ostatecznie spalono czarownice na stosie? Odpowiedź brzmi: literalnie w żadnej. Pierwszy znany przypadek spalenia czarownicy w Polsce pochodzi ze świeckiego procesu z 1511 r. Co ciekawe, źródłem tej informacji jest książka Baranowskiego z 1952 r. Wynika z tego, że kiedy obciążał on Kościół odpowiedzialnością za stosy, to doskonale wiedział, że w rzeczywistości Kościół nie spalił w Polsce żadnej czarownicy.

Czy ktoś przeprosi Inkwizycję?

Liczby te pozwalają zrozumieć, jakim fałszem jest powszechne wyobrażenie o rzekomych „polowaniach na czarownice”. To nie mityczna wszechwładza Kościoła zapaliła stosy czarownic, tylko pozbawienie go władzy. Spośród jednoznacznie katolickich obszarów ówczesnej Europy tylko we Francji zjawisko egzekucji za czary wystąpiło w stopniu większym niż znikomy. Był to kraj, w którym podobnie jak w Polsce procesy o czary przeszły na sądy świeckie. Jak pisali już wcześniej R. Ziemkiewicz i R. Konik, tam gdzie utrzymało się sądownictwo kościelne, szczególnie owa „straszna” Inkwizycja, tam egzekucje były hamowane. Do jakiego stopnia? Z kilkuset szacunkowych egzekucji za czary, obejmujących cały obszar Włoch, Hiszpanii i Portugalii, inkwizycja włoska i hiszpańska przeprowadziły ich po kilkadziesiąt (Henry Kamen dla Hiszpanii przytacza 24 przypadki w 6 procesach) , zaś inkwizycja portugalska dokonała 1 egzekucji z zaledwie 7 znanych w tym kraju . W koloniach portugalskich i hiszpańskich, które obejmowały wówczas całą Amerykę Łacińską, niektóre kraje Afryki i Azji Wschodniej, nie znaleziono żadnych wzmianek o egzekucjach za czary . Jedynie w niesławnej Rzeszy Niemieckiej sądy w katolickich księstwach biskupich skazały na stos kilka tysięcy ludzi, a i tam niekoniecznie były to sądy kościelne. Zjawisko procesów o czary miało wyraźnie świecki, a nie kościelny charakter.

Dodać należy, że nawet ten 1 przypadek egzekucji w Portugalii nie był niesłuszny. O czarownicach nie pisze się inaczej niż o ofiarach mordów sądowych. Tymczasem dawne pojęcie czarów było dość rozległe i obejmowało też czyny, za które niewątpliwie należy karać z najwyższą surowością. Oznaczało także trucicielstwo przy użyciu mikstur, okultyzm i kontakty z diabłem, czyli satanizm. Wprawdzie zdecydowana większość przyznań do winy stanowiła efekt tortur, w rezultacie czego skazywano osoby niewinne, nie zawsze jednak tak było. Owa egzekucja z Portugalii była właśnie skutkiem praktykowania magii i satanizmu.

Podobne sprawy zdarzały się w historii, jak np. XV-wieczna egzekucja bretońskiego rycerza Gilles de Rais – przez krótki czas towarzysza Joanny d’Arc, który później zaczął parać się sodomią, mordami i czarną magią; czy wielka afera trucicielska z 1677–1682 r. we Francji, kiedy wykryto całą sieć czarownic sprzedających trujące mikstury arystokratkom na dworze Ludwika XIV. „Król-Słońce” utajnił tę aferę, gdy zaczęła sięgać jego osobistych kochanek, a ostatecznie przed śmiercią kazał zniszczyć jej akta.

[Ale ostały się. Są dalej ukrywane, ale np. Andrzej Sarwa opisał te czasy i sprawy dokładnie. MD]

Kiedy podobne zbrodnie karze się dziś, to wszyscy uważają to za oczywiste. Gdy dotyczą one rzekomo ciemnych czasów minionych, to kwalifikuje się je jako paranoję „łowców czarownic”.

Lewicowy odlot – na miotle. Czy nowoczesne wiedźmy powiodą nas do komunizmu? Sierp i… miotła?

Lewicowy odlot – na miotle. Czy nowoczesne wiedźmy powiodą nas do komunizmu?

pch24.pl/lewicowy-odlot-na-miotle

(Oprac. GS/PCh24.pl)

Udział w sabatach czarownic, warsztaty prowadzone przez wiedźmę z Salem, a nawet loty na miotle… Tego typu publiczne wyznania prof. Magdaleny Środy jeszcze w 2010 roku wzbudzały powszechną wesołość. Po kilkunastu latach okazuje się jednak, że pewna część lewicy utwierdziła się w przekonaniu o potencjale wywrotowym figury wiedźmy. Postanawiła bowiem wywiesić ją na sztandarach w walce o emancypację oraz… obalenie kapitalizmu. Kolejne niegroźne samoośmieszenie radykalnych postępowców? Niekoniecznie.

W świetle powszechnej wiedzy dotyczącej czarownic nie powinien dziwić fakt, że właśnie ta postać stała się jedną z głównych bohaterek feministycznej propagandy. Historycznie to właśnie lokalne wiedźmy tworzyły swego rodzaju „podziemie aborcyjne”, dysponowały wiedzą na temat archaicznej antykoncepcji; co więcej – kojarzone były z kultem bogini Hekate, reprezentującej m.in. odwrócenie porządku naturalnego. Czyniło to z nich przodowniczki duchowego wymiaru rewolucji. Owe podstawowe skojarzenia okazują się jednak tylko czubkiem góry lodowej, ponieważ (jakkolwiek nieprawdopobnie by to zabrzmiało) lewica już od ponad dwóch dekad wypracowuje neomarksistowską teorię politycznego czarownictwa.

Przepis na magiczny wywar z Marksa

W kontekście agendy lewicowej już od samego początku wiązano czarownicę nie tylko z zabijaniem dzieci nienarodzonych czy specyficznie rozumianym ekologizmem, ale również z… postulatami socjalistycznymi. W przypadku tego egzotycznego mariażu praktyka wyprzedziła teorię. W 1968 roku, na fali rewolucji obyczajowej powstała organizacja, która za nazwę obrała sobie akronim W.I.T.C.H. (Women’s International Terrorist Conspiracy from Hell, czyli: Międzynarodowy Spisek Terrorystyczny Kobiet z Piekła Rodem). Łączyła ona hasła wyzwolenia kobiet z postulatem obalenia kapitalizmu. Uważała przy tym, że bez realizacji programu rewolucji gospodarczej nie uda się osiągnąć pełnej równości między mężczyznami i kobietami. Prekursorki „politycznego czarownictwa” popadły jednak w konflikt z bardziej rozpoznawalnym nurtem radykalnego feminizmu, który kwestie ustroju gospodarczego i praw kobiet traktował rozdzielnie. Szły więc własną drogą. Ich podstawową metodą działania stały się akcje performatywne wymierzone w symbole ówczesnego kapitalizmu. Do przykładowych eventów należały: przebieranie się w stereotypowe stroje wiedźm z maskami staruch i szpiczastymi kapeluszami oraz teatralne rzucanie klątw na stolicę światowej finansjery – ulicę Wall Street – czy budynek komisji HUAC, badającej komunistyczne powiązania działających w USA organizacji i osób publicznych. Akcje te są dobrze udokumentowane i obecne w każdym większym archiwum feministycznym, co już świadczy o pewnym rozgłosie jaki przynosiła „wiedźmiarska” taktyka ulicznych aktywistek.

Tego typu przedsięwzięcia były kontynuowane w kolejnych dekadach ze względu na nośność przekazu oraz szereg innych czynników, które z aktywistycznego punktu widzenia stanowiły wyraźne atuty (np. łatwe zdobycie widoczności przez nieznany dotąd feministyczny kolektyw).

Prawdziwym przełomem okazał się jednak dopiero rok 2004. Wtedy to włoska marksistowska feministka Silvia Federici napisała poczytną w kręgach postępowych intelektualistów pracę pt. Caliban and the Witch: Women, the Body and Primitive Accumulation. Stanowiła ona rozwinięcie starszej o osiem lat książki innej włoskiej feministki – Leopoldiny Fortunati pt. The Arcane of Reproduction: Housework, Prostitution, Labor and Capital, gdzie zastosowano marksistowską metodę analizy i takiż aparat pojęciowy. Celem było udowodnienie, że niezbędnym dla zaistnienia kapitalizmu czynnikiem było wyzyskanie nieodpłatnej pracy kobiet, a także całej sfery reprodukcyjnej. Zakaz aborcji miałby w tym kontekście stanowić coś w rodzaju spisku systemu kapitalistycznego, który potrzebował licznej siły roboczej, by móc się utrzymać. Z tego punktu widzenia liberalizację prawa aborcyjnego można więc uznać za „walkę z kapitalistycznym uciskiem”, co zresztą wspomniane autorki w wypowiedziach dla prasy niedwuznacznie sugerowały.

W swych „Arkanach reprodukcji…” autorka właściwie nie dotykała szerzej problematyki wiedźm i czarownictwa, choć to właśnie jej postrzeganie polityki antyaborcyjnej zainspirowało Federici do dosyć nietypowego odczytania ideologicznej spuścizny Marksa.

Tezy zawarte w tekście Federici (jak zaraz się przekonamy) tchną marksistowskim doktrynerstwem i trudno byłoby traktować je serio, gdyby nie fakt, że wywołały spore poruszenie w środowisku feministycznym. Zainteresowanie nimi wciąż rośnie, również w naszym kraju – żeby wspomnieć nieźle sprzedającą się książkę autorstwa Zofii Krawiec pt. „Szepczące w ciemnościach”, a opartą w dużej mierze na ideach Federici. Streścić je można następująco: wiedźmy zostały okradzione przez rodzący się system kapitalistyczny, który zbudował swoją potęgę na zawłaszczeniu zdobytej przez czarownice wiedzy dotyczącej środowiska naturalnego. Ponadto oskarżenie o uprawianie czarów stało się metodą ujarzmienia kobiet w celu eksploatacji ich ciał oraz pracy, co umożliwiło pozyskanie „niewolniczek”, bez których system ten nigdy by nie powstał i się nie utrzymał. Mamy więc do czynienia ze stylizacją wiedźm na nowy proletariat, który umożliwił pierwotną akumulację kapitału. Stwierdzenia to nie obroniłyby się rzecz jasna przed żadnym poważnym gremium historyków gospodarczych („odkrycia” czarownic prędzej by interesom kapitalistów zaszkodziły, aniżeli pomogły). Dla feministek okazują się jednak atrakcyjne, ponieważ dają pretekst do podważenia „patriarchalnej wersji historii” i rehabilitacji antychrześcijańskiego symbolu w tzw. opinii publicznej.

Sierp i… miotła?

Nie tylko preteksty pseudoekonomiczne sprawiły, że lewica zaczyna inwestować w polityczne czarownictwo. Niebagatelna okazała się też sprawa braku historycznego „kobietobójstwa założycielskiego”, które dawałoby feministkom asumpt do moralnego zadośćuczynienia czy (przede wszystkim) odwetu na tradycyjnych instytucjach kultury „winnych masakry niewinnych kobiet”. Płonące stosy posiadają pozory tego typu mordu, więc są nader często wykorzystywane w politycznej propagandzie. Krytyk literacki Igor Banaszczyk wylicza najczęstsze błędy feministycznej narracji w tej kwestii: nieprawidłowe posługiwanie się przez feministki pojęciem ludobójstwa (zabijanie czarownic w poprzednich epokach nie spełnia jego kryteriów); permanentne przeszacowywanie liczebności zabitych (w absurdalnych „wyliczeniach” najbardziej gorliwych aktywistek miałaby ona przekraczać liczbę zabitych w trakcie Holocaustu!); skazywanie kobiet przez sądy świeckie (niesłuszne przypisywanie większości procesów Kościołowi); pomijanie faktu mordowania czarowników (wbrew narracji, że skazywanie czarownic było ściśle wymierzone w kobiety, co równocześnie stawia pod poważnym znakiem zapytania stosowanie pojęcia „kobietobójstwo”).

Można tutaj jeszcze dodać fakt rzeczywistej szkodliwości społecznej instytucji czarownictwa (z trucicielstwem, skrytobójstwami i stosowaniem stwarzającej powszechne niebezpieczeństwo paramedycyny na czele), która w uzasadniony sposób budziła obawy ówczesnego wymiaru sprawiedliwości.

Wymienione wyżej wątpliwości obalają większą część narracji feministycznej. Rzekomy kapitalistyczny mord założycielski na „babciach feminizmu” politycznie jest jednak zbyt łakomym kąskiem, by tak łatwo z niego zrezygnować. Można go bowiem wykorzystywać, na przykład poprzez wskazywanie, że naturalną konsekwencją dominacji chrześcijaństwa są masowe mordy na kobietach etc. Tworzy on również swego rodzaju wydumane poczucie międzypokoleniowej wspólnoty między palonymi czarownicami, a współczesnymi feministkami (hasło „wszystkich nas nie spalicie” zyskuje wśród feministek coraz większą popularność). Wzmaga to również determinację i poczucie zagrożenia ignorantek, które w lęku przed „kobietobójczym patriarchatem” są w stanie działać niezwykle konsekwentnie, przesuwając moralne granice własnego aktywizmu. Przekonania te umacniają pojawiające się na rynku wydawniczym kolejne książki dotykające tematu zabijania czarownic, jak choćby niezwykle poczytne „Polowanie na wiedźmy. Kronika kobiet niepodporządkowanych” autorstwa feministki Kristen Sollee.

Niestety, na mozolnym tkaniu siermiężnej propagandy politycznej temat czarownictwa politycznego się nie kończy. W niektórych kręgach popularność zyskuje tzw. magiczny aktywizm, powstający na przecięciu zainteresowania ezoteryką i działalnością społeczną.
W jego paradygmacie typowe new-age’owa „energia” (czymkolwiek ona jest) zostaje zastąpiona władzą. By ją pozyskiwać, nagina się znane praktyki i rytuały ezoteryczne do działań politycznych, czego efekt bywa dosyć groteskowy. W przykładowym podręczniku do aktywizmu magicznego pt. Revolutionary Witchcraft: A Guide to Magical Activism („Rewolucyjne czary, przewodnik po magicznym aktywizmie”) autorka – Sarah Lyons, tytułująca się feministyczną wiedźmą, proponuje palenie banknotów jako antykapitalistyczny akt inicjacyjny włączający w poczet wiedźm-aktywistek, a także… „transpłciowy rytuał wyniesienia przodków queerowego ducha”. Zdaniem tego typu magicznych aktywistek kapitalizm spowodował odczarowanie świata. Przyroda zaś, traktowana jako zasób, utraciła ducha, więc potrzebny jest wspólny feministyczny wysiłek, by tę utraconą magię światu przywrócić (przy okazji zaprowadzając co najmniej socjalizm, a najlepiej komunizm).

Oczywiście moglibyśmy jeszcze poruszyć kwestię nawiązujących do czarownictwa odłamów neopoganizmu takich jak wicca, jednak temat wiccanek był już wielokrotnie z perspektywy katolickiej poruszany, choćby przez takich autorów jak Robert Tekieli, do którego książek i wykładów odsyłam zainteresowanych.

Renesans czarownic?

Spoglądając na rosnący stopień zainteresowania politycznym i duchowym wymiarem postaci wiedźmy możemy pokusić się o stwierdzenie, że tradycji stało się zadość. Powstałe w ideologicznym kompoście skrajnej lewicy pomysły, które miały pierwotnie posłużyć do zniszczenia kapitalizmu, zostały bowiem przez kapitalizm wchłonięte i przetworzone. Dostrzeżono w nich sposób na pomnożenie zysków, więc sprzedaje się je w wersji spreparowanej i wyjałowionej z realnego potencjału buntu. Już krótki internetowy rekonesans wystarcza, aby dowiedzieć się o możliwości organizacji specjalnych „wiedźmiarskich” warsztatów czy ceremonii (oferta zarówno dla klienta indywidualnego, jak i biznesu), sesji energetycznych, uroków, nie wspominając sprzedaży amuletów, talizmanów czy zwykłych gadżetów. Jak można się było spodziewać, szybko doszło też do mariażu biznesu coachingowego z biznesem wiedźmiarskim. Możemy dzięki temu zatrudnić odpowiednią mentorkę, która nauczy nas ścieżki życiowej prawdziwej czarownicy lub czarownika.

I po raz kolejny natykamy się na dylemat – czy bardziej szkodliwe społecznie są pomysły wściekle rewolucyjne i niszowe, czy może bezzębne, ale za to skomercjalizowane, masowe i trafiające pod strzechy. Spoglądając na sprawę z religijnego punktu widzenia, w obu przypadkach mamy do czynienia ze stopniowym i systematycznym budowaniem sympatii do zła. Nastawiony na zysk przemysł popkulturowy poddaje wizerunek czarownicy nieustannemu retuszowi – wiedźma staje się istotą mądrą, niezależną i intrygującą, w przeciwieństwie do duchowieństwa – bandy oprawców, pragnących ją zniszczyć jako tę, która nie wpasowuje się w tradycyjny szablon. W ten sposób wiedźma może stać się również orędowniczką już nie tylko rewolucyjnej lewicy, ale i liberalizmu, poprzez fakt bycia ucieleśnieniem różnorodności stylów życia i wyboru własnej unikatowej ścieżki na przekór konserwatystom, a także… ekologizmu poprzez łączność z przyrodą i znajomość jej tajników. Skoro triumwirat trzech najbardziej wpływowych ideologii może odnaleźć w czarownicy ucieleśnienie własnych wartości, nie możemy wykluczyć, że przed tą postacią otwiera się świetlana przyszłość.

Ludwik Pęzioł