Herezja rozwiązłości, czyli kto naprawdę odbiera nam wolność?

Herezja rozwiązłości, czyli kto naprawdę odbiera nam wolność?

(Fot. stock.adobe.com)

Na szósty (ostatni) odcinek cyklu PCh24.pl o „nowoczesnych herezjach” zapraszają ks. prof. Piotr Roszak i Tomasz D. Kolanek.

Kliknij TUTAJ i zobacz wszystkie opublikowane w tej serii rozmowy

Według abp. Fultona Sheena herezja rozwiązłości oznacza wywrócenie na opak wolności. „Rozwiązłość definiuje wolność jako prawo do robienia wszystkiego, cokolwiek się człowiekowi podoba robić, czyli brak prawa, ograniczeń, dyscypliny. Człowiek uważany jest za wolnego, jeśli wszystko, czego zapragnie, zostaje spełnione; nie jest natomiast wolny, jeśli jego pragnienia zaspokojone nie są”, wskazuje amerykański hierarcha. Jaka w związku z tym jest katolicka definicja wolności?

Zdecydowanie inaczej katolicyzm rozumie wolność, gdyż nie traktuje jej jako wolności „od”, np. ograniczeń, praw czy moralnych wskazań, ale jako wolność „do” osiągania tego, co wartościowe. Wolność nie jest po prostu jakąś nieokiełznaną siłą w człowieku, która by go pchała w różne strony. To sposób wybierania dobra, bo człowiek wybierając jedynie dobro nie traci wolności – wybór zła sprawia, że kolejne wybory są obarczone uzależnieniem, jak wybór narkotyków nie jest przejawem wolności, gdyż w rezultacie tego wyboru i kolejnych tego rodzaju człowiek ostatecznie traci wolność.

Od stuleci toczy się w kulturze spór tych dwóch rodzajów wolności, które można jeszcze inaczej ująć, z jednej strony wolność oparta na samym wybieraniu, to znaczy dopóki mam alternatywę jestem wolny. Zwolennik takiej wolności na siłę będzie szukał innych opcji, aby mieć z czego wybierać. W takiej optyce, w niebie zabraknie wolności, bo zbawieni nie mogą trafić do piekła czy nie wybrać Boga, którego widzą twarzą w twarz. Nie mogą przestać kochać Boga, a jednak dopiero wtedy są prawdziwie wolni, bo – i tu pojawia się ta druga forma wolności – jest ona mocą osiągania dobra, jej istota tkwi w sposobie właściwym człowiekowi kierowania się do celu, a więc przez akceptację tego, co jest prawdziwym dobrem, bez przymusu, po uprzednim poznaniu prawdy.

W traktowaniu wolności jako kaprysu robienia co się chce wybrzmiewają różne współczesnej herezje, między innymi koncepcje tzw. „wolności morfologicznej”, która wypływa wprost z transhumanizmu, a są oparte na nienawiści do ciała. Wolność wówczas to możliwość robienia z ciałem co się chce, bez nawet prawa do krytyki czy podawania argumentów przeciwnych.

Po co człowiekowi wolność?

Aby mógł realizować dobro i ustanawiać prawdziwe relacje. Nie da się zrozumieć chrześcijaństwa bez wolności, to pewien paradoks, bo ciągle słychać narzekanie jak to chrześcijanie nie lubią wolności, a przecież to podstawowy warunek zbawienia. Tylko wolny człowiek może kochać… a Bóg zaprasza do wspólnoty miłości, więc znaleźć się tam mogą jedynie ci, którzy tego chcą.

Wymaga to więc poszerzania rozumienia wolności. Toruński filozof, prof. Marek Szulakiewicz podkreśla w swojej ciekawej książce „O mocy rozstrzygania. Siedem esejów o wolności” (Toruń 2024), że wolność to pewna „orientacja”, krytykując tym samym dominujące socjopolityczne podejście do wolności związane z redukcją wolności do uwalniania się od wpływu innych czy forsowania własnych przekonań.

Trudno się z tym nie zgodzić obserwując jak temat wolności bywa eksplorowany na gruncie polityki. Potrzebujemy, diagnozuje dalej prof. Szulakiewicz, powrotu do metafizycznego ujęcia, które wolność rozumie jako orientacje moralną, sposób realizacji wartości, odchodząc tym samym od dwóch skrajności: mówienia „nie” temu, co wcześniej było normą lub tradycją i bezrefleksyjnego przyjmowanie zdania innych, zwalniającego z myślenia. Nie można oddać kontroli nad własnym życiem innym, różnej maści ideologiom, interesom. Człowiek potrzebuje wolności jako „wewnątrz-sterowalności”, by użyć sformułowania wspomnianego prof. Szulakiewicza.

Wydaje mi się, ze można to porównać do jazdy np. samochodem. Współcześnie są one wyposażone w skomplikowaną elektronikę, umożliwiającą automatyzacje wielu funkcji, np. pilnowania toru jazdy, aby przez rozproszenie nie zjechać na drugi pas i stworzyć zagrożenie, ale tego typu wsparcie nie jest ograniczeniem i nie pozbawia wolności kierowcy.

Kiedy fałszywe rozumienie wolności stało się ogólnoświatową normą? Kiedy wolność zaczęła być pojmowana jako wezwanie do robienia czegokolwiek na co tylko ma się ochotę, czyli przede wszystkim łamania Prawa Bożego i prawa naturalnego?

Dyskusje między dwiema wspomnianymi wcześniej koncepcjami wolności – „od” i „do”, które można rozpatrywać również jako spór między wolnością opartą na wybieraniu i wolność opartą na wartościach – sięga korzeniami późnego średniowiecza, czasów Wilhelma Ockhama, ale wybucha z nową siłą wraz z oświeceniem. To wówczas, ludzie uważający, że mogą sami odważyć się być mądrymi (zgodnie ze słynną dewizą sapere aude!) i tym samym przejść z okresu dzieciństwa intelektualnego do dorosłości, są przekonani, że zrobią to przez krytykę dotychczasowych form. Tak jak dziecko, które wychodzi z dzieciństwa negując swoje dawne nawyki, reagując alergiczne na wspomnienia rodziców i stawiając im gorzkie „nie’: już nie jestem dzieckiem.

Przechodząc z poziomu metafory na grunt myśli, można zauważyć, że to wówczas w XVIII wieku ideałem stała się krytyka, stająca się kwintesencją filozofii: już nie mądrość, ale krytyka. Wtedy wydaje mi się pojawiają się pierwsze przebłyski wolności jako swawoli moralnej, wprowadzanie nowej moralności, a co zostanie potem wzmocnione przez liberalizm i modernizm pod koniec XX wieku.

Mówienie „nie” stało się symptomem wolności i miało mieć swój wyraz w mówieniu „nie” Kościołowi, prawu moralnemu i naturalnemu, to wtedy rodzi się poszukiwanie tzw. prawdziwego Jezusa Chrystusa, którego rzekomo źle przedstawiają Ewangelię i tworzy się cały nurt pisarzy piszących o Jezusie jako rewolucjoniście, feminiście, micie, że nigdy nie istniał, że lansował poglądy Buddy i inne niedorzeczności.

Skoro człowiek może robić wszystko w imię wolności, to po co jakiekolwiek prawo?

Jedynie po to, aby zabezpieczać chyba samowolę, np. nie pozwalając, aby samowola doprowadziła ludzi do pozabijania siebie nawzajem. Tak rodzi się nowożytna idea ograniczeń wolności jedynie wolnością innego, bez wtrącania się w zakres wyboru, jego racjonalność… tu ujawnia się rozwód z kulturą argumentacji, którą chrześcijaństwo lansowało przez wieki. To wyjaśnia awersję do prawa, nawet jeśli ma ono za zadanie zabezpieczyć podstawowe wartości – życia, prawdy, dobra – umożliwiające przecież zaistnienie wolności. Nawet takie prawa są opresyjne dla zwolenników samowoli, bo jakoś zmuszają do odpowiedzi na odkrywane wartości… niechęć do jakichkolwiek reguł anarchizuje życie duchowe i społeczne, bo podważa się wtedy nawet oczywiste naturalne zobowiązania wynikające z natury jak np. wychowanie potomstwa, bo przecież taki obowiązek też ogranicza wolność… To spirala absurdu, w którą wprowadza idea samowoli. Rację miał Antoine de Saint-Exupery w „Twierdzy”, ze zbydlęcenie człowieka dokonuje się wtedy, gdy nie stawia mu się żadnych wymagań… 

Co sprawia bowiem, że coś jawi się w życiu jest ważne? Czy samowola może to pokazać – ową ważność – skoro każdy wybór jest dobry, skoro nie można go oceniać – wtedy wszystko jest ważne… Czy zasady gry w szachy ograniczają graczy czy tworzą możliwości? Czy da się grać z szachy z kimś, kto neguje zasady, czy jest możliwa z taką osobą jakakolwiek komunikacja? Liberalna koncepcja wolności – która stoi za ową ‘samowolą, można tak w dużym skrócie powiedzieć – jest po prostu dewastująca.

Jaki jest sens „wolności dla samej wolności”? Czy taka „wolność” w ogóle ma sens?

Słyszałem, że ostatnio tzw. słowem roku było brain-rot, czyli „gnicie mózgu”, opisujące bezmyślne przewijanie tzw. rolek, przeglądanie stron internetowych bez żadnego celu. Wydaje mi się to symptomatyczne i opisujące istotę przekonania, o które Pan pyta, wolności dla niej samej… ale wolność dla samej wolności oznacza w gruncie rzeczy dominację tymczasowości, zagubienie w świecie, które pogłębia jeszcze bardziej kulturowy odruch – bardzo już utrwalony i często ludzie nie wiedzą dlaczego tak robią – odrzucania pomocnej dłoni, w postaci prawa czy tradycji, chcących stanowić punkt odniesienia, aby się orientować… Nie ma sensu wolność rozumiana jako samowola, oparta na buncie i kaprysie, a tak naprawdę na indywidualizmie, bo człowiek w ostatecznym rozrachunku ma wrażenie, ze żyje na niby, nic nie jest ważne i ostateczne, a przez to traci siebie. Ratunkiem może być racjonalność, która wspiera wybory prawdziwych wartości, ale i tu tkwimy w klinczu, skoro podważa się sam rozum w naszej kulturze.

Abp Sheen podkreśla, że siewcy herezji rozwiązłości powtarzają, iż najważniejsze, to być autentycznym w tym, co się robi. Odnoszę wrażenie, że pogląd ten zaczyna przedostawać się do Kościoła. Co najmniej kilkukrotnie słyszałem od teologów, że w sumie nieważne, w co się wierzy. Ważne, żeby wierzyć autentycznie i szczerze, ponieważ Pan Bóg chce różnorodności religijnej. Przepraszam, ale coś mi tutaj nie gra…

To nie są nowe zagrożenia, wiele razy w historii pojawiały się redukcje wiary do zaufania Bogu, nie wymagające przyjmowania żadnej prawdy o Bogu. Dla takich koncepcji wiara to akt rozumu, ale woli – ale czy to rzeczywiście jest wiara czy może raczej: łatwowierność. W moim przekonaniu to ciągle ta sama choroba, którą można dziś nazwać neomodernizmem, o której ostatnio pisał w jednej z książek kard. Ennio Antonelli[1]. Chodzi o przekonanie, że nie trzeba przyjmować Ewangelii, prawd wiary, zasad moralnych wypływających z chrześcijaństwa, bo można wierzyć po swojemu i jak się chce, byle być autentycznym i po prostu wierzyć, czyli ufać. Ale o takiej postawie nie przeczytamy w Ewangeliach, nie znajdziemy u Jezusa zdań o tym, ze nie ważne jaki masz obraz Boga… nie ważne w jakiego Mesjasza wierzysz, bylebyś wierzył. Nie. Znajdziemy za to wezwania do nawrócenia, metanoia, które jest zmianą myślenia, oczyszczaniem wiary z antropomorfizmów, wznoszeniem umysłu ku Bogu, a nie ściąganiem i wciskaniem Boga w nasze schematy. Jezus domagał się wiary w Siebie, koryguje wiarę uczniów, ukazuje tajemnice Królestwa i piętnuje np. w przypowieściach jak bardzo złe wyobrażenie Boga rzutuje na potem na postępowanie, wystarczy przypomnieć sobie gdy mowa o słudze, który zakopał talenty z obawy przed swoim panem (por Mt 25,14-30). 

Czym jest „wolność religijna”? Czy jako katolicy, czyli ludzie wierzący, że tylko nasza wiara jest święta i prawdziwa możemy porzucić akcję ewangelizacyjną i próby nawracania świata w imię rzekomej „wolności religijnej”?

Nie, wolność religijna nie oznacza tego, ze nie można kogoś przekonywać do wiary, wręcz przeciwnie. Wolność religijna to uznanie fundamentalnego prawa do posiadania poglądów religijnych, swobodnego ich wyznawania w pluralistycznym społeczeństwie, brak przymusu do wyznawania określonej wiary lub do ateizmu, a takowy przymus może dokonywać się zarówno w postaci fizycznej agresji, jak również subtelnych form ośmieszania, strereotypizowania osób wierzących. Chodzi zatem o pozytywne uprawnienie „do” realizacji wyznawanej wiary, a nie jedynie tolerowanie innych. To ważne przejście, od znoszenia poglądów, z którymi się nie zgadzamy do postawienia na to, aby człowiek wybierał, a przez to zakorzeniał się w wyznawanej prawdzie. To wprost wypływa z godności człowieka, o czym wspominałem, a która wyraża się w przekonaniu, że istotą osoby jest wolne zdążanie do celu, a nie bycie prowadzonym na siłę.

Ale idea wolności religijnej nie oznacza, że wszystkie religie są równe, ani tego, że Bóg chce rzekomo wielości religii. Może zostać przez Niego „dopuszczona”, ale nie „chciana”. W takich dyskusjach jak sądzę myli się religijność i wiarę, zapominając o możliwych wypaczeniach – przez grzech – różnych form religijności, a tego Bóg przecież nie chce, podobnie jak nie chce żadnego zła.  

Swego czasu zwracał Ksiądz profesor uwagę na łamach PCh24.pl, że wielu innowierców poszukuje Prawdy, a tą Prawdą jest Chrystus. Coraz częściej we Francji mamy do czynienia z następującą sytuacją: muzułmanie najpierw dokonują konwersji na któryś z odłamów protestantyzmu, a następnie nawracają się na świętą wiarę katolicką. Z drugiej strony coraz częściej słyszymy, że rodzice w Polsce nie ochrzcili dzieci, ponieważ jak te skończą 18 lat same zdecydują, czy tego chcą. Proszę o komentarz.

Z zewnętrz wielokrotnie widać lepiej i konwertyci czasem nas wierzących, będących „w środku” Kościoła, po prostu zawstydzają, bo cenią sobie to w chrześcijaństwie, co dla nas, od lat katolików, jest oczywiste, banalne i tego nie doceniamy. Widać, że w skali świata, w takiej makro-perspektywie, chrześcijaństwo jest atrakcyjne, ale społeczeństwa zachodnie są tym zmęczone, może się wstydzą tego… pojawiają się zjawiska jak auto-cenzura, gdzie sami katolicy unikają przyznawania się, ze są katolikami.

Argument, że same dzieci mają wybrać jaką wiarą chcą żyć i dlatego nie wolno ich chrzcić jest absurdalny: w tak wielu różnych aktywnościach dzieci nie pytamy o zdanie, np. nie odkładamy decyzji o nauce alfabetu aż zdecydują, w którym języku chcą mówić albo czy pójdą i do jakiej szkoły podstawowej, bo wiadomo ile zależy od edukacji wczesnoszkolnej. Rodzice troszczą się również o formację religijną dzieci, szanując przy tym rozwijające się sumienie dziecka, bo tam rodzi się wolność, którą trzeba wzmacniać – stawiając wymagania – ale nie niszczyć. W tych sprawach dobrze widać, ze zaniechanie wychowania religijnego już jest jakimś wyborem (za dziecko!), a więc nie ochrzczenie dziecka w sytuacji, gdy rodzice są praktykującymi katolikami a rzekomo w imię wolności dziecka jest czymś nie zrozumiałym.

To rodzi wręcz absurdalne sytuacje, jak np. sprzeciwy rodziców w przedszkolach czy szkołach, żeby dzieci nie śpiewały kolęd w okresie Bożego

 Narodzenia czy nie brały udziału w jasełkach: czy zamierzają w imię tej ich wolności karmić ich tylko jedną wizją świata, udawać, ze nie ma kolęd, które stanowią część kultury, słychać w radio, w hipermarketach. Czy z wszystkim, z czym rodzice się nie zgadzają, tak separują dziecko czy tylko z religią? Bo jeśli religia stała się tak wrogo traktowana, to wypływa to z ideologii niż racjonalnych argumentów. Ktoś po prostu wmówił i wmawia, że religia jest czymś złym, a to rodzi swoje konsekwencje.

Według abp. Sheena to właśnie dlatego, że opisaliśmy sobie wolność jako prawo do robienia wszystkiego, co się komu podoba, zbudowaliśmy cywilizację będącą niczym innym jak tylko siatką krzyżujących się na planie ekonomicznym, politycznym i międzynarodowym jednostkowych egoizmów. Czy egoizm jest grzechem?

Nie tylko grzechem, ale i głupotą, ponieważ niszczy głębokie relacje, a grzech głupoty to paraliż duchowy, a więc problem chcenia pewnych rzeczy bez żadnego ich odniesienia do celu. Głupotą jest chcieć rzeczy bez celu albo które nam szkodzą. To może być widoczne na poziomie jednostki, ale i gospodarki, gdzie lansuje się model konsumpcji, w którym masz gromadzić różne produkty, ile się tylko da, nie ważne czy to pomaga w osiąganiu celu życia czy też nie. Niewielu dziś pyta po co jest gospodarka i dobrobyt, tu urywa się odpowiedź, a przecież to są środki, a nie cele do osiągania.

Egoizm tak rozumiany to odmiana pychy lub próżności – ulubiony grzech Złego, jak to pada w jednej z ostatnich scen w filmie „Adwokat diabła” – „Próżność to zdecydowanie mój ulubiony grzech”, mówi szatan, który wcielił się w filmie w właściciela kancelarii prawniczej Johna Miltona. Egoizm rozbija relacje głównego bohatera, ale ten scenariusz jest niezwykle popularny, skupieniem jedynie na sobie i nawet celebrowaniem siebie.

Czy uzasadnionym jest twierdzenie, że XXI wiek jest wiekiem egoistów? Gdyby było inaczej to chyba nie mielibyśmy m. in. takiej fali rozwodów, czy aborcji, która jest „tłumaczona” słowami o „zrujnowanym życiu”, prawda?

Na różne sposoby socjologowie opisują kolejne pokolenia, charakteryzując ich zachowania i wybory, ale chyba nie jest przypadkiem, że obok liter na oznaczenie pokoleń mówi się także o „me-generation”. W tym określeniu chodzi o wagę, jaką przywiązuje się do „moje” – moje poglądy, moje pieniądze, mnie, dla mnie, z mego powodu. To wskazanie, że egoizm oznacza zerwane sieci powiązań z innymi, który wypływa z kryzysu sensu i celu życia. To pochodna tego, ze znika w kulturze „moment transcendencji”, który pojawiał się dzięki religii – jeśli nie ma transcendencji to po co mieć wiele dzieci, to nie jest już ideał, dla którego warto cokolwiek poświęcać, np. swoje wakacje. Nie mówię o sytuacji trudności z posiadaniem dzieci, ale o samoograniczaniu się co do liczby potomstwa wynikającej z pewnej mentalności, gdzie nie ma „niczego więcej niż ten świat”.

Czy nie jest tak, że to, co piewcy wolności nazywają „auto-ekspresją” i „wyrażaniem siebie” jest w istocie „autodestrukcją”?

Tak, bo to spuszczenie hamulców i trwanie w fałszywym odczuciu, ze nie ma reguł, a nawet że nikt nie może ich nadać, bo to będzie przemoc, nienowoczesne, paternalistyczne. Zobaczmy, nawet nie można powiedzieć, ze istnieją reguły, bo to może okazać się dla kogoś obraźliwe. To znaczy, że nie jest to już kłótnia o poszczególne kwestie, różnice w poglądach, ale w ogóle o to, by nie było wartościowania. Istotnie, budowanie na byciu sobą – ale jakim? – jest banałem, bo nie oznacza żadnego kierunku życia, a kręcenie się w kółko, wokół własnego ‘ja’.

Dlaczego „wyrażanie siebie” według piewców wolności zawsze, ale to zawsze musi polegać na odrzuceniu prawa, konwencji, tradycji i autorytetu?

Wyczuwam ironię w Pana pytaniu, ale trudno inaczej… rzeczywiście, dla piewców swobody obyczajowej jest tylko jeden dopuszczalny sposób wyrażania siebie, wszystkie inne są zabronione. Wyrażanie siebie przez życie zgodne z prawem moralnym, w odniesieniu do sprawdzonej tradycji, nie ma tego wątku „buntu” i kwestionowania zastanej formy życia, a chodzi przecież innym o dokonanie rewolucji.

W takim myśleniu, ze jesteśmy sobą jak mówimy wszystkiemu „nie, bo nie”, jest ukryte przekonanie, że na dnie osobowości jesteśmy kłębkiem namiętności, że dając upust nieokiełznanym emocjom jesteśmy „sobą”. Dlaczego tak jest? Bo ważniejsze jest osłabienie dotychczasowych form życia niż autentyczność, a więc widać jak to się traktuje instrumentalnie, jako środek w wojnie kulturowej. Niektórzy niestety przekładają to na wychowanie, w którym mówią, ze dziecko wszystko może, nie wolno niczego zabraniać, tyle, że w taki sposób rodzą się ludzi niezdolni do życia we wspólnotach. Skutki takiej pedagogiki już dostrzegamy.

„Wśród nielicznych ograniczeń, na jakie pozwala sobie człowiek kultury odczuciowej, są te, które sprzyjają jego własnemu dobrostanowi fizycznemu. Dieta to niemal jedyna pozostała jeszcze forma dyscypliny, ale dieta to jednak nie post. Dietę stosuje się dla ciała; post – dla duszy. Ograniczenia moralne, dyscyplina duchowa, życie ascetyczne, unikanie złych myśli i pokus, limitowanie sobie dostępu do godziwych przyjemności życiowych – wszystkie te rzeczy są bez sensu dla człowieka nowoczesnego, który ma poczucie, że zagwarantowano mu możliwość odrzucenia standardów moralnych z tego jednego tylko, ale wystarczającego powodu, że są one stare”, pisze abp. Sheen. Kolejny raz w tym cyklu musi paść pytanie: w ciągu 80 lat zmieniło się tyle, że jest to samo, tylko bardziej, prawda?

Wiele zrobiono, aby wspominane przez abp Sheena wysiłki ascetycznie kojarzone były z odległą przeszłością, a przez to nieaktualne. Nastąpiła erozja sensu, być może to wynik tego, że nie do końca trafiało do wszystkich uzasadnienie „dlaczego coś robimy”, a jeśli padało, to z racji tego, ze rozpadły się szersze ramy kulturowe, a przez to sens dawnych praktyk, przestawały mieć znaczenie takie uzasadnienia.

Na tym polega tragizm, że nie można być trochę chrześcijaninem, że można sobie wybrać jedne praktyki katolickie, a inne odrzucić, gdyż jak to się dziś popularnie mówi „to idzie w pakiecie”, dlatego, że wynikają one z pewnej kultury, która uzasadnia te praktyki. Tymczasem zaczęto tę zewnętrzną kulturę rozbierać na części, a przez to straciły grunt motywacje dla tych praktyk. Tak, dieta pozostała, ale to produkt „chrześcijańskopodobny” – post był i jest czymś innym, on ma cel duchowy, nie cielesny: nie pościmy by schudnąć na święta, ale by przygotować się na Wielkanoc, przyjęcie Chrystusa.

Dlatego warto przywracać prawdziwy sens praktykom chrześcijańskim, przejść do ponownego ich tłumaczenia, wdrażać takie abecadło chrześcijańskie. My czasem błędnie zakładamy, ze wszyscy wiedzą i znają tradycję, a lepiej założyć odwrotnie, że trzeba każdy krok tłumaczyć. Wiele na tym zyskamy. Nie ma innej drogi niż pogłębienie wiary – jak strumień, który nie płynie, bo są na drodze nurtu przeszkody, i dlatego trzeba pogłębić koryto….

Zdecydowanie zmieniło się wiele w ciągu 80 lat, ale to nie jest tak, że się da zatrzymać kulturę, zabetonować ją, a przecież w średniowieczu i baroku też się ona zmieniała, ale to my chrześcijanie inspirowaliśmy i zmienialiśmy kulturę, a teraz kultura zmienia nas. Jakoś mi się wydaje, ze to w gruncie rzeczy nasza słabość. Przestaliśmy inspirować świat, bo może sami nie dajemy się inspirować Ewangelii, żyjąc w przekonaniu o wstydzie z chrześcijaństwa. Ewangelia jednak to naprawdę szczyt nowoczesności.

Trochę to przypomina sytuację „wyłączenia prądu”, jak dziś tzw. trzeci stopień zasilania – to nie jest tak, że nie działa lodówka, ale, że po prostu wyłączono prąd: nasze najlepsze urządzenia nie mają więc prawa działać! Zatem najpierw potrzeba przywrócić kulturę chrześcijańską, bo nie da się funkcjonować i rozwijać w kulturze, która jest materialistyczna i egoistyczna. Trzeba nawrócić kulturę, wiele razy nam się to udawało, w starożytności i nowożytności, czemu teraz nawet nie próbujemy?

„Człowiek nowoczesny, który odrzucił moralność, poddaje swoją wolność opinii publicznej, stając się niewolnikiem mody i przemijających trendów; chrześcijanin zaś, korzystając ze swej wolności, oddaje ją Bogu, po czym nabywa godność niewolnika Nieskończonego, w którym jest Miłość i Prawda, i Życie”, podkreśla autor „Wojny i rewolucji”. Czy to nie jest trochę paradoks? Aby zyskać prawdziwą wolność, trzeba stać się niewolnikiem?

Św. Paweł określał się jako „sługa” Jezusa Chrystusa, ale w jego listach z Nowego Testamentu jest określenie doulos, z greckiego dosłownie niewolnik. Apostoł pisał do tego, ze żyje już nie on, ale Chrystus. Co to znaczy? Tomasz z Akwinu wyjaśniał to tak, że Chrystus staje się zasadą życia św. Pawła, a więc jest trochę jak silnik w samochodzie, który porusza autem, umożliwia osiąganie celów.

Bycie niewolnikiem prawdy, dobra, piękna – nie zniewala, to paradoks. Podobnie zresztą jak są dobre przyzwyczajenia. Wszystko zależy od przedmiotu… Człowiek nie jest samowystarczalny, komuś musi się powierzyć: pytanie czy Bogu czy Złemu.

Kto chce zachować, straci – ale stracić z powodu Jezusa to zyskać. Tak to paradoks, wiele jest takich w chrześcijaństwie, ale to oznacza, że pozorne sprzeczności – istota paradoksu – rozwiązują się na poziomie wyżej.

Skąd przekonanie, że dając ludziom maksimum wolności praktycznie bez praw, ograniczeń, tradycji i autorytetu ludzie zawsze będą robili rzeczy słuszne? Skąd przekonanie, że maksimum fałszywej wolności naprawi świat?

To kolejna wersja „angelizmu” w podejściu do człowieka. Ona funkcjonuje kulturowo od oświecenia w postaci mitu „dobrego dzikusa”, który byłby dobrym, ale niszczy go cywilizacja. Czynimy z człowieka anioła, zapominają o grzechu pierworodnym, a to najtrudniejsza z prawd dla tych ludzi, choć paradoksalnie tak łatwa do weryfikacji na ulicy. Problem jak już mówiliśmy, leży jednak w rozumieniu wolności i myleniu jej ze spontanicznością i dowolnością wyboru. Wolność jest siłą do osiągania dobra, zdolnością do wybierania go w sposób właściwy człowiekowi, a więc bez przymusu, natomiast wybór zła jest

Celowo w poprzednim pytaniu użyłem słowa „praktycznie”. Jedynym ograniczeniem dla „wolności bez granic” ma być rozum, ponieważ tylko on jest podobno w stanie zapanować nad impulsami anarchii. Ile jest w tego typu twierdzeniach prawdy pokazała nam historia, która uczy nas, że rozum jest najlepszym narzędziem, aby z wielką łatwością usprawiedliwiać wszelkie zło. Rozum został nam dany, by nas prowadzić do wiary. Co jednak, kiedy rozum zostaje wyrwany ze swych korzeni w Bogu?

Nie zawsze jest tak, ze rozum jest najlepszym narzędziem aby łatwo usprawiedliwiać zło, gdyż to pozornie jedynie racjonalne uzasadnienia. Zauważmy, że dyktatorzy boją się myślenia swoich obywateli i dlatego rozum to miecz obosieczny dla nich.

Może jednak istnieć rozum znieprawiony, który będzie rozwijał logikę zła, nakręcał to zło, czynił je coraz bardziej wyrafinowanym. Od dawna w chrześcijaństwie obecny jest ten paradoks, że wiara potrzebuje rozumu i go wzmacnia, że wiara rozwija rozum, a jednocześnie grzech wyciska swoje skutki na rozumie. Tradycja mówiła o tzw. ranach po grzechu pierworodnym, a jeden z nich dotknął rozumu, to rana „ignorancji’, niewiedzy o tym, co powinno się wiedzieć.

Ostatni papieże, św. Jan Paweł II i Benedykt XVI próbowali zrekonstruować to, co stało się z rozumem, gdy ten odszedł od Boga – to przypomina, by przywołać papieską metaforą, zakuwanie się ponownie w kajdany, bo Bóg, za którym tęsknił rozum, a może się wadził nawet próbując zrozumieć np. cierpienie niewinnych, ten Bóg zbawia także rozum, od zamknięcia w sobie i odsłania mu możliwości nieskończone.

Czy pokłosiem fałszywej wolności jest przekonanie, że grzechu nie ma, a zło – jeśli oczywiście istnieje – jest owocem braku odpowiedniej edukacji bezreligijnej?

Jeśli wolność jest absolutna i polega na samym wybieraniu, to oczywiście nie można oceniać tych decyzji, bo wtedy wprowadzamy jakieś kryteria, kanon zachowań, a to najgorsze, bo może rzekomo osłabić czyjąś wolność. A przecież to absurd, bo wówczas np. spojrzenie kogoś na mnie jest postrzegane jako „przemoc”, obecność symboli religijnych będzie rzekomo traumą… fanatyzm wolności staje się obsesyjny, bo istnienie jakichkolwiek praw ponoć ogranicza, ale to trwanie w iluzji, podobnej do sytuacji, w której ktoś odrzuca prawo ciążenia, bo go niby ogranicza. No tak, może się buntować przeciwko grawitacji, ale przecież nie na tym polega problem. Podobnie jak nie jest ograniczeniem naszej wolności, że musimy jeść, aby przeżyć… wolność w takim przypadku polega na tym, że my wybieramy co i kiedy będziemy jeść. Nie ma sprzeczności między koniecznością a wolnością, a tu jak mi się wydaje współczesna kultura liberalna popełnia błąd, na poziomie metafizyki…

Abp Fulton Sheen zwraca uwagę, że już ponad 80 lat temu na uniwersytetach rozgorzały dyskusję, podczas których w imię wolności próbowano relatywizować zło; podczas których mówiono o postępie, nauce, jako głównych wyznacznikach ludzkiego działania i egzystencji etc.. Czy można w związku z tym postawić tezę, że wszystkie herezje, o których rozmawialiśmy w tym mini-cyklu są ze sobą ściśle powiązane i nie jest tak, że oddając się jednej herezji jesteśmy odporni na pozostałe?

Z wadami i cnotami zasadniczo jest tak, że są ze sobą powiązane: to są pewne sprawności w czynieniu zła (wady) lub dobra (cnoty), więc angażują poszczególne władze człowieka, intelekt i wolę, a więc zależą od siebie wzajemnie.

Ale też braki pewnych cnót u człowieka np. cierpliwości czy sprawiedliwości sprawiają, że jego działanie, pomimo dobrych intencji, niestety przeradza się w wady. To trochę jak ze swetrem, który pruje się od jednej nici… Innymi słowy, potrzeba integralnego podejścia, całościowego, nie wystarczy poprawienie jednej wady, czy zwalczanie poszczególnej herezji. Relatywizm czy materializm mają wpływ na scjentyzm czy rozwiązłość… To oznacza, że budowanie odporności na te herezje wymaga przylgnięcia do pełni prawdy, a nie tylko do prawd cząstkowych, bycia dobrym w pewnych aspektach. G.K. Chesteron w „Ortodoksji” pisał, że wyprostowanym można być tylko pod jednym kątem, zaś pochylonym bardziej lub mniej, na wiele sposobów…

Ciekawe w cytowanej przez Pana wypowiedzi abp Sheena jest zwrócenie uwagi na to, że zło jest wtórne wobec dobra, dlatego często hasło „postęp” czy „nauka”, same w sobie będące czymś dobrym, były jednak wypaczane i wykorzystywane do rozwijania złych projektów przez to, że odcinało się je od korzenia i traktowała redukcjonistycznie

Na koniec – bo jakżeby inaczej – pozwolę sobie ostatni raz w tym cyklu zacytować abp. Sheena: „Wiek, który całą swoją ufność położył w oświeceniu, widząc w nim lekarstwo na zło, doświadczył na sobie opętania przez największe znane w historii świata zło i największą w dziejach wojnę”. Nie wiem, czy w XXI wieku czeka nas jeszcze większa wojna… Widzę jednak, że opętanie postępuje, a „lekarstwem”, które świat na nie proponuje jest… więcej oświecenia. Dokąd nas to zaprowadzi?

Paradoksalnie to droga prowadząca od „oświecenia” do „zaślepienia”… dlatego, że nie wystarczy oświecenie intelektualne, uzmysłowienie sobie co należy zrobić. To nie jest kwestia jedynie ignorancji, ale paraliżu woli, braku zaangażowania, lekceważenia zła i wmówienia człowiekowi, że nie musi się starać, ze nie ma sensu pokuta, post, wola jest siłą, która zamiast być usprawniania cnotą umiarkowania – która ją zwraca w stronę dobra godziwego, aby nie pomieszać hierarchii dóbr – ma być autentyczna i samowolna.

Przy okazji, zadziwia jak bardzo stare problemy, rzekome lekarstwa, które się nie sprawdziły, z uporem są stosowane współcześnie. Wychodzi owe zacięcie ideologiczne, które nie liczy się z prawdą, a na siłę chce forsować swoją utopijną wizję świata. Przecież o tym irracjonalnym podejściu mówił w Ratyzbonie papież Benedykt XVI próbując pokazać, że skoro oświecenie nie zadziałało, recepty okazały się trujące, zniewalające i doprowadziły do kataklizmów wojennych XX wieku, to może trzeba się cofnąć do momentu, gdy podjęliśmy złą decyzję i podjąć na nowo inną? Skoro oświecenie zachęcało, aby żyć jakby Boga nie było, a to prowadziło do tragedii, to może choć spróbować żyć „jakby Bóg istniał”? Wydaje się to logiczne, ale niestety racjonalny głos papieża Benedykta XVI został całkowicie zakrzyczany, bo czy można podważyć dziedzictwo oświecenia? Dogmaty nowożytności są niepodważalne i wielu trzyma się ich choć prowadzą donikąd…  

Widząc kolejne absurdy i ogrom zła na świecie wiele osób pół-żartem, pół-serio rzuca hasło „Kometo, przybywaj”, co oznacza, że jedynym rozwiązaniem jest uderzenie asteroidy w Ziemię, ponieważ nie ma już ratunku dla cywilizacji, ludzkości etc. Otóż jest ratunek, a jest nim Chrystus Zmartwychwstały! Czy biorąc to wszystko pod uwagę powinniśmy jeszcze intensywniej modlić się o Jego powtórne przyjście?

Tak, ale trzeba to wołanie o przyjście Pana w chwale widzieć nie jako ucieczkę, ale jak słyszymy w modlitwie po Ojcze nasz w czasie Mszy świętej, w tzw. embolizmie, „abyśmy pełni nadziei oczekiwali przyjścia naszego Pana Jezusa Chrystusa”.

Nie chodzi o byle jakie czekanie, ale pełne nadziei… Dlatego św. Paweł mówi o Chrystusie zmartwychwstałym, że On jest początkiem… bo od Chrystusa wszystko się zaczyna. Istnieje jakaś kolejność zmartwychwstania, tak to św. Paweł powtarzał, a to bardzo istotna uwaga dotycząca nowego życia w Chrystusie, że dokonuje się według pewnej kolejności… my jesteśmy i czekamy na Chrystusa nie jako kogoś kto zrobi porządek za nas, ale który daje moc – płynącą ze Zmartwychwstania – by przyczyniać się do przychodzenia tego Królestwa.

Moc zmartwychwstania działa już dziś, choć w myśl pewnej logiki i chrześcijanie są pełni nadziei, gdy widzą moc Pana, który pokonał śmierć, piekło i szatana. A choć walka trwa, to wiadomo, że szala przesunęła się na stronę Chrystusa.

Bóg zapłać za rozmowę

Tomasz D. Kolanek

[1] E. Antonelli, Fedelta e rinnovemento. Una riflessione teologica e filosofica, Edizioni Ares, Milano 2023.

U korzenia homo-herezji. Czyli skąd wzięli się „katolicy LGBT” i synodalność

29 czerwca 2024 U korzenia homo-herezji. Czyli skąd wzięli się „katolicy LGBT” i synodalność

Filip Adamus https://pch24.pl/u-korzenia-homo-herezji-czyli-skad-wzieli-sie-katolicy-lgbt-i-synodalnosc/

W czerwcu, ogłoszonym przez subkulturę LGBT „miesiącem dumy”, również w katolickich świątyniach zawisły sztandary homo-herezji. W wielu diecezjach Włoch zorganizowano wręcz religijne obchody dla uczczenia tej „nowej, świeckiej tradycji”. Dla pobożnych chrześcijan podobne wydarzenia to wciąż szokująca niespodzianka – w końcu do rzeczywistości polskiej parafii propagatorzy lobby LGBT w Kościele, tacy jak niesławny jezuita James Martin, ciągle pasują jak pięść do nosa.

Nie mamy pełnej świadomości, do jak gigantycznych wpływów doszły na Zachodzie stojące za nim środowiska. To uspokajająca, ale i niebezpieczna ignorancja. W Rzymie właśnie trwa bowiem kulminacja drugiego podejścia progresistów do dewastacji moralnego Magisterium. Dekady temu podobne wysiłki radykałów w Stanach Zjednoczonych otarły się już o sukces na skalę kraju…

Był rok 1974, dokładnie pięć dekad temu. Na okładkę kolejnego wydania magazynu „Gay Liberator” trafiła podobizna Pawła VI. Uwagę przyciągało zresztą nie tylko papieskie lico w tak zaskakującym miejscu – ale i znamienny tytuł. „Gejowska duma uderza w Kościół” – głosił numer wojującego z prawem naturalnym pisemka. Infiltrację różnych wyznań chrześcijańskich przez stręczycieli pro-gejowskiej propagandy uczyniono kwestią wiodącą. Rewolucjoniści zdawali raport z frontu…

Meldunek, który dotarł z Kościoła katolickiego, nie wspominał o wygranej. Był apelem o posiłki. Oto Brian McNaught, dotychczas dziennikarz Michigan Catholic, doczekał się zwolnienia z powodu zgorszenia czytelników. Zarząd miał najlepszy powód, by podziękować koledze za współpracę: redaktor zaczął  publicznie obnosić się ze swoim homoseksualizmem. Otwarcie podważał też nauczanie Kościoła o grzesznej naturze homo-erotyzmu.

Zdawałoby się, że w latach 70-tych, na długo przez powszechną akceptacją homoseksualizmu, zwolnienie przejdzie bez sensacji. Dysydenckiego pracownika wyrzucono z pisma mającego trzymać się Objawienia – ot rutyna. A jednak… decyzja władz magazynu wywołała larum. Na łamach „Gay Liberator” sam zainteresowany zapowiedział manifestacje w swojej obronie. Zamieszczone plany wydarzeń nie pozostawiały wątpliwości – wiece poprzedzić miały Msze Święte w intencjach obrony zwolnionego…

Zastęp niegodziwców

Wbrew pozorom 50 lat temu rąk chętnych do sprawowania agitacyjnej liturgii znalazłoby się niemało. Pisząc o „zderzeniu gejowskiej dumy” z Kościołem w 1974 roku redaktorzy „The Gay Liberator” znacząco się pomylili. Homo-herezja nie waliła wtedy do świątynnych wrót – a z szybkością zarazy szerzyła się wewnątrz – moszcząc sobie coraz wygodniejszą i bardziej wpływową pozycję.

Już pięć lat wcześniej, w roku erupcji „rewolucji seksualnej”, ks. Patrick Nidorf powołał w diecezji San Diego pierwsze „duszpasterstwo homoseksualistów”. Wszystko zaczęło się od tajnych spotkań dla gejów-katolików. Aby trafić na zebrania organizowane przez augustianina, uczestnicy musieli zapisywać się przez specjalne formularze. Duchowny wystrzegał się bowiem jawności w obawie przed reakcją władz diecezjalnych i ewentualnym pojawieniem się na miejscu „religijnych fanatyków”.

Nidorf zaangażował się w „posługę” gejom, przekonany o błędach, jakie miał popełniać względem nich Kościół. To ze zdecydowanego wskazania na grzeszność homoseksualizmu wynikało zdaniem augustianina ich „przesadne” poczucie winy, wzmacnianie „czasem” – jak sądził – u kratek konfesjonału. Choć w rzeczywistości problemy z niskim poczuciem własnej wartości dotyczą również np. współczesnych homoseksualistów poddających się tzw. tranzycji, pierwszy „duszpasterz LGBT” mniemał, że należy je zminimalizować przez rewolucyjne zmiany…

W oparciu o takie intencje powstała organizacja gejów-katolików Dignity. Przez kolejne lata bez przeszkód miała ona rozszerzać swoje wpływy w amerykańskim Kościele. A w co wierzyli uczestnicy ruchu Nidorfa?

Założyciel wolał zachować to w tajemnicy. Jednak, gdy w 1970 roku przed „duszpasterstwem” swoje podwoje otworzył kościół pw. św. Bernarda w Los Angeles, jego członkowie poczuli się na tyle bezpiecznie, że zaczęli nalegać na lidera, by przekazał przełożonym, co sądzą podopieczni. Augustianin miał przed tym spore opory – jednak ostatecznie uległ. Spisane przez jednego ze świeckich pismo wskazywało, że sednem walki z niską samooceną gejów w Kościele miała być dewastacja moralności chrześcijańskiej, wyrażona zmianą nauczania o homoseksualizmie.

„Uważamy, że homoseksualizm jest naturalną odmianą używania płciowości. Nie oznacza ani choroby, ani niemoralności. Ludzie o takiej orientacji seksualnej mają naturalne prawo używać ich sił erotycznych w sposób zarówno odpowiedzialny i spełniający… i powinni jej używać z poczuciem dumy [ang. pride]”, prezentowali swoje przekonania ordynariuszowi Los Angeles członkowie Dignity.

Pismo trafiło w ręce rządzącego od niedawna metropolią Abp Timothego Manninga w 1971 roku – i spotkało się z należytą odpowiedzią. Heterodoksyjny ksiądz wraz z bernardyńskim prowincjałem musieli stawić się przed apostolskim następcą na wizycie dyscyplinarnej. Nidorf otrzymał wyraźny zakaz przewodzenia ruchowi, do którego się zastosował, a Dignity musiało przekształciło się w ruch świeckich.  

Założyciel duszpasterstwa wyjątkowo sprawnie porzucił kapłańską posługę, gdy stracił możliwość liberalnej agitacji homoseksualnych „katolików”. Już w 1973 roku duchowny znalazł romantyczne zastępstwo dla Chrystusa, któremu ślubował bezżenność, biorąc za żonę kobietę o imieniu Dacia St. John. Zmienił też imię i zaczął tytułować się: „Pax”.

Mimo błędnych przekonań i gorszącego przykładu założyciela, Dignity swobodnie działało w kolejnych latach w amerykańskim Kościele. Na podobne środki jak biskup Manning zdobyło się niewielu jego braci w episkopacie. „Księża oferowali swoją posługę jako liderzy i proponowali doradztwo duszpasterskie. Siostry zakonne i kapłani wchodzili w szeregi Dignity – czasem otwarcie, czasem incognito. Kościoły, kaplice i centra Newmana służyły jako miejsca spotkań. Biskupi współpracowali – wyznaczając kapelanów lub rozwijając to, co nazywano wtedy duszpasterstwami gejów i lesbijek. Niektórzy biskupi przewodniczyli nawet raz na rok, a czasami częściej, celebracjom liturgicznym Dignity”. Tak swobodną infiltrację Mistycznego Ciała Chrystusa przez homo-heretycką „kroplę kwasu” wspomina Marianne Duddy-Burke, obecna przewodnicząca założonego przez Nidorfa „duszpasterstwa”.   

W dziele infiltracji spory udział odegrał ksiądz hołubiony przez środowisko jezuity Jamesa Martina. W 2009 roku agitujące za zmianą nauczania Kościoła New Ways Ministry uhonorowało „Nagrodą Budowania Mostów” wydalonego z szeregów Towarzystwa Jezusowego Johna McNeila. Ten ksiądz przez „duszpasterstwo”, w jakim udziela się Martin, bywa nazywany wprost „świętym patronem” ruchu gejowsko- katolickiego…

Ten rzekomy heros wiary najpełniej wyraził oczekiwania tęczowych duszpasterstw, publikując w 1976 roku kanoniczną dla nich pracę „Kościół i Homoseksualizm”, w której agitował za porzuceniem moralności seksualnej. Książka aktywnego geja w sutannie uzyskała mimo swojej treści zgodę władz zakonu na publikację. Dopiero rok później, gdy rewolucyjne tezy dotarły do Watykanu, Kongregacja Nauki Wiary obłożyła McNeila zakazem wystąpień medialnych… i tylko nim. Przez kolejne 9 lat ten pro- homoseksualny agitator głosił referaty, prowadził spotkana i rekolekcje dla członków Dignity. Nie mógł jedynie pojawić się w blasku fleszy…

Tymczasem tezy jakie propagował, wydają się nie do pomyślenia nawet dziś – kiedy homo-herezja uzyskała stabilny przyczółek w Kościele Powszechnym. Wśród refleksji, jakie trafiały do uszu słuchaczy McNeila, znalazło się między innymi „dziękczynienie za omylność nauki Kościoła”. W wystąpieniu z 2009 roku jezuita przekonywał, że najwyższy rozwój religijny oznacza uniezależnienie się od Magisterium i rozsądzanie moralnych dylematów w „wolności swojego sumienia”. Kierując się inspiracją z freudowskiej psycho-analizy McNeil przyrównywał Kościół do rodzica – który musi zawieść swojego wychowanka, by ten zaczął wyglądać ku niezależności…  

Wierzę, że Jezus wyraził podstawowe prawo dotyczące ludzkiego wzrostu ku duchowej dojrzałości. Jako ludzie musimy wzrastać z polegania na zewnętrznych autorytetach w kierunku polegania na autorytecie, który jest wewnątrz nas. By osiągnąć ten cel potrzebujemy zawodnych autorytetów (…). Dzięki Bogu, że władze Kościoła okazały się aż tak zawodne. Rezultatem było dojrzewania Ludu Bożego. Zaczęło się ono, kiedy Watykan spartaczył sprawę kontroli urodzin, zmuszając miliony katolików do praktycznego użycia ich wolności sumienia i wzięcia odpowiedzialności za siebie samych. Jednym z największych beneficjentów zawodności władz kościelnych jest katolicka społeczność LGBT. Zdaliśmy sobie sprawę już wcześniej, że nie możemy zaakceptować i posłuchać nauczania Kościoła na temat homoseksualności bez niszczenia się fizycznie, psychologicznie i duchowo. W rezultacie, to była kwestia przetrwania. Musieliśmy zdystansować się od nauczania Kościoła, rozwinąć naszą wolność sumienia i słuchać, co Duch Boży mówi do nas przez nasze doświadczenia. W konsekwencji społeczność LGBT przoduje na drodze przekształcenia Kościoła Katolickiego w Kościół Ducha Świętego” – mówił McNeil, przyjmując Nagrodę Budowania Mostów.

Wynaturzenie o krok od sukcesu

Piekielne przekształcenie, o jakim marzył jezuita, otarło się o sukces w amerykańskim Kościele lat 70. W ostatniej chwili zatrzymała je reakcja kilku biskupów, ale przede wszystkim… pontyfikaty Jana Pawła II i Benedykta XVI. To wtedy sprzyjające homo-heretykom wiatry zaczęły wiać w zgoła odwrotną stronę. W latach 80. światło dzienne ujrzały watykańskie deklaracje potwierdzające ortodoksyjną naukę na temat homoseksualizmu, a na głównych autorów infiltracyjnego ruchu spadły konsekwencje.

Punktem kulminacyjnym okresu, który działacze tęczowego lobby wspominają z prawdziwą wściekłością, była publikacja Listu do Biskupów Kościoła Katolickiego w Sprawie Opieki Duszpasterskiej nad Osobami Homoseksualnymi. Dokument Kongregacji Nauki Wiary z 1986 roku przypominał, że homoseksualne skłonności nie mogą być uważane za poprawne, a kontakty seksualne osób tej samej płci są „wewnętrznie złe moralnie”.

„Choć sama skłonność osoby homoseksualnej nie jest grzechem, to pozostaje słabszą lub silniejszą tendencją skierowaną ku wewnętrznemu moralnemu złu.  Z tego powodu sama skłonność musi być uznawana za obiektywnie zaburzoną”, referuje tekst angielskiego tłumaczenia deklaracji LGBT-owski portal Outreach.

Obrona Magisterium znalazła również swój wyraz praktyczny. W 1988 McNeil odebrał podpisany przez Josepha kard. Ratzingera poszerzony zakaz działalności. Dla homoseksualisty w sutannie było to już za wiele. Duchowny nie poddał się restrykcjom – za co został wydalony z szeregów Towarzystwa Jezusowego. Do końca życia żył ze swoim partnerem: Charlesem Chiarellim, którego świecko „poślubił” w 2008 roku. Zakazy prowadzenia założonego przez siebie New Ways Ministry za pontyfikatu Jana Pawła II otrzymali też ks. Robert Nugent i siostra Jeannine Gramick – ta ostatnia odmówiła podporządkowania się. Ślubowanemu posłuszeństwu sprzeciwiła się… bo watykańskie restrykcje miały naruszać jej „prawa człowieka”.

Grupy Dignity w kraju doczekały się wreszcie wyproszenia z miejsc, w których się spotykały, ich współpraca z hierarchią kościelną osłabła.

Progresiści rozgrywają rewanż. I są na prowadzeniu

Infiltratorzy wspominają pontyfikat Karola Wojtyły z rozgoryczeniem, nie tylko ze względu na obronę wiary przez Stolicę Apostolską. Ich pretensje i zawód są owocem rozczarowania… Progresiści w latach 70- tych mieli olbrzymie nadzieje na zupełne przejęcie Kościoła w USA – niepokojąco bliskie spełniania.

Wszystko za sprawą przodka obecnego procesu synodalnego. Od 1971 roku Konferencja Episkopatu USA prowadziła ogólnokrajowy program zatytułowany Call to Action. Jego skutkiem miało być zaangażowanie Kościoła w walkę o „sprawiedliwość społeczną”. W ramach przedsięwzięcia biskupi rozpoczęli krajowe konsultacje z wiernymi – wsłuchując się ponoć w ich głos i oczekiwania zmian. Projekt ten zapoczątkował synod biskupi, a punkt kulminacyjny przypadł na konferencję organizowaną w Detroit pięć lat później. Jej decyzje komentowano w mediach jako zaczyn „bezklasowego Kościoła dla wszystkich”. 

„Ci, którzy przybyli na zgromadzenie, uznali wydarzenie za ustanawiające przełomowy trend, który uwalnia nową siłę w Kościele. (…) Delegaci zachowywali się energicznie, chętnie uczestnicząc w długich sesjach i wykazywali zaskakująco mało animozji nawet podczas najgorętszych debat, w tematach takich jak kontrola urodzin. To był smak demokratycznego procesu na największą krajową skalę (…). Obraz autokratycznego, hierarchicznego Kościoła rozwiał się”, opisywał New York Times spotkanie, na które przybyło ponad 100 biskupów, 1200 świeckich delegatów i 1500 obserwatorów…

Podczas rewolucyjnego wiecu znalazło się miejsce i dla delegatury Dignity. Przedstawiciel pseudo-duszpasterstwa występował na forum zgromadzonych, zgłaszając żądania środowiska gejowsko-katolickiego. Był to nikt inny jak… Brian McNaught – dziennikarz, którego zwolnienie z katolickiej redakcji zaledwie dwa lata wcześniej oprotestował Gay Liberator…

Komentując utratę posady na łamach homoseksualnego medium, mężczyzna zapewniał, że wierzy w powodzenie sprawy infiltratorów. „Walczę dlatego, że zwyciężę”, pisał… Może, gdy McNaught w 1976 słuchał rekomendacji zgromadzenia, już cieszyło go poczucie triumfu? Delegaci pochwalili dopuszczenie do Komunii Świętej rozwodników w ponownych związkach, rozważenie możliwości ordynacji kobiet, upomnieli się o zmianę nauczania o antykoncepcji i szukali pojednania Kościoła z marksizmem. W sprawie gejów zaakceptowali dokument „Personhood”, a w nim apel o wykorzenienia z Kościoła „struktury i podejść” przyczyniających się do dyskryminacji homoseksualistów. Były pracownik „Michigan Catholic” patrzył, jak amerykański Kościół zmierza w kierunku wyśnionym przez Johna McNeila…

Szczęśliwie w 1976 roku Kościół zdołał obudzić się z tego koszmaru. Niedługo po Konferencji pojawili się biskupi, w tym przewodniczący amerykańskiego episkopatu, którzy uznali, że Call to Action zostało przejęte przez rewolucjonistów. Jak wyjaśniał abp Joseph L. Bernardin, przyjęte uchwały nie odzwierciedlały przekonań katolików w kraju. Ordynariusz diecezji Lincol, Bp Bruskewitz, był za to mądry przed szkodą i obłożył ponoć klątwą wszystkich, którzy z jego diecezji wzięliby udział w zgromadzeniu… Gwoździem do trumny pseudo-reformy było objęcie papiestwa przez Jana Pawła II 2 lata później. Stało się jasne, że rewolucyjne zmiany napotkają nie tylko na sprzeciw konserwatywnych biskupów z USA, ale nie zostaną też zaakceptowane przez Rzym.

Dziś – po 48 latach – homo-heretycy i progresiści są gotowi na rewanż. Na Synodzie o Synodalności trwa swoiste Call to Action 2.0. Już nie w Detroit, ale w Rzymie. To znak, że dywersanci mimo kiepskiej passy w ostatnich dekadach urośli w siłę. Bo choć Watykan utrudniał ich działalność, to rzadko kiedy reakcja była odpowiednio zdecydowana. Mimo niesłychanych tez i skandalicznej działalności postaci takie jak mcNeil, czy siostra Gramick nie doczekały się nigdy ciężko zapracowanej ekskomuniki…

Po dekadach ukrycia, w 2013 roku znowu nadszedł ich czas. W zeszłym roku założycielka New Ways Ministry odwiedziła wraz z obecnym zarządem pseudo-duszpasterstwa papieża w Loretto. Czołowy kapłan tego ruchu – James Martin – cieszy się watykańskim urzędem, a pierwsza sesja synodu o synodalności zobligowała Kościół do walki z homofobią… Czy i tym razem, gdy wydaje się, że progresiści są bliscy sukcesu, Chrystus wytrąci im zwycięstwo z ręki?

Filip Adamus