Fetysze demosu

 Fetysze demosu

Jerzy Karwelis 19 marca, wpis nr 1255 https://dziennikzarazy.pl/19-03-fetysze-demosu/


Pamiętam siebie jeszcze z lat szczenięcych na szkolnych naukach wiedzy o społeczeństwie, czy jak to się wtedy nazywało. Była to męka pańska, bo z jednej strony wciskali tam socjalistyczny kit o wyższości, z drugiej, nawet teoretyczne rozważania o innych ustrojach były psu na budę, jako nieaplikowalne w ustroju powszechnej szczęśliwości reglamentowanej. Po co się było tego uczyć, skoro nie ma na to człowiek sam wpływu, co stanowiło tylko źródło frustracji. Ale takie podejście rozszerzać się mogło na całe życie – i tak się stało. Polacy odziedziczyli, i wparli to swym dzieciom, uprzedzenie z komuny: pilnuj swego, świata nie zmienisz, nie wychylaj się, polityka nie dla ciebie. W końcu – nasz głos nic nie zmieni, powiedziało 10 milionów wyborców…A więc człek zaniedbał widzenie przyczynowo-skutkowe, poszedł na studia, które, w dodatku, że rusycystyczne, to jeszcze przypadły na okres surowości stanowojennej i nie była ani czasu, ani nastroju do uprawiania wiedzy politologicznej. Ale z drugiej strony człek z kumplami (było też parę kumpelek) uczył się polityki praktycznej, bez teoretyzowania i dzielenia włosa na czworo. Więcej się drukowało niż czytało. Wiedzy nie było za wiele, ale i zainteresowania u odbiorców tudzież. Królowały wartości, wyobrażenia, nie zaś narzędzia i reguły. I tak nam zeszło do upadku komuny. Całemu narodowi.
Demokracja mylona
Złotym Graalem była demokracja poprzedzona przegnaniem komuny. Czy ta została przegnana czy nie, to nie sprawa na dzisiejsze rozważania. Ale zajmijmy się graalem demokracji. Ta, jak mówi wielu, a ostatnio Ziemkiewicz to przypomniał, to nie synonim wolności, co się skleiło Polakom przed 1989 rokiem. To przecież tylko narzędzie, które jak młotek: może służyć i do zbudowania kościoła, i do walnięcia w łeb. A u nas się utarło, że jak ktoś trzyma ten młotek w ręku to święty jest od razu i samo narzędzie uniemożliwia jego złe użycie. A przecież to absurd, nawet dla takiego ignoranta politologii jak piszący te słowa. No, ale cóż – tak się skleiło, że jak jest demokracja, to już wszyscy wolni, naród odrobił lekcje czynem okrągłostołowym i rozszedł się do robótek ręcznych oraz pławienia się w wymarzonej i odłożonej konsumpcji, zaś demokracja „zrobiła się sama”.A gdzież tam. Zaraz za tą próżnią podążyła „klasa próżniacza”, i to nie, że ten stan ją narodził, ten stan został zaprogramowany przy Okrągłym Stole, gdzie dwie niby-strony umówiły się, jak będą wyglądały demokratyczne dekoracje, kto będzie prawicą, kto lewicą, a kto nimi na pewno nie będzie. Na tym polegały, oprócz zgody na uwłaszczenie się nomenklatury byłych partyjnych, prawdziwe obrady okrągłego mebla. I trzeba przyznać, że – mimo tymczasowych kontekstów ówczesnej sytuacji – jest to układ, który przetrwał wszelkie burze, aż do dziś. Nie mniej – naród nieuczony demokracji uznał ten stan za jej oczywisty, bo wyłączny przejaw, przyjął, że polityką zajmują się inni, lepsi – potem, że bardziej cyniczni, a więc suweren nie ma w niej co robić. Ten zresztą od razu został „zajęty” skomplikowaniem i trudnościami systemu walki o siebie i nie było czasu na system, choć to on był przyczyną utrapień, na które rozwiązaniem stała się społeczna alienacja Polaków i nakierowanie na obronę podstawowego atomu społeczeństwa – rodziny. Reszta wokół tej wyspy to stały się morza wrogie, najeżone politycznymi piratami. A więc nikt nie wypływał z wysp komfortu na morza polityki, okupując się tylko raz na cztery lata daniną wyborczą, by piraci już tylko mniej nachalnie łupili. Bo, że są od łupienia to wiedzieli już wszyscy, chodziło tylko o wydeptanie sobie ścieżek klientelistycznych dla świętego spokoju. I tak naród postrzegał tę demokrację w działaniu, nie wyobrażając sobie, że może być inaczej, ba – przenosząc swoje ukryte traumy na inne narody i społeczeństwa, tusząc, że u nich pewnie tak samo, bo demokracja – jako ideał – może mieć tylko jedną postać. Aktualną.Mamy więc świętą krowę, o której – paradoksalnie – jak o zmarłym: można mówić dobrze, albo w ogóle. A więc słyszymy, że to dobre jest wszystko, zaś wszystko co złe – od nie-demokracji diabła pochodzi. Każdy, kto zająknie się przeciw demokracji, każdy kto wskaże, że to tylko jeden z ustrojów, jako się rzekło, narzędzie, które może się popsuć i co do jej taktycznego używania, ale i co do idei – idzie na szafot. I to w wielu ustrojach wcale nie teoretyczny, gdyż wystąpienie przeciwko wadom demokracji zatopionym w konstytucyjnych systemach państw jest powodem do jak najbardziej realnej odsiadki. Aż tak demokracja się broni. Ale poteoretyzujmy tu sobie, póki – jeszcze – można. Popatrzmy sobie na cechy demokracji, te dobre i te złe.
Wady świętej krowy
Ponieważ tych gorszych jest więcej (moim zdaniem, tak, tak) zacznijmy od wad. Po pierwsze – trudno jej przyznać autentyczność, to znaczy, że jest naprawdę, czyli lud wie co wybiera, wymaga a zawiedziony – zwalnia tych co niedowożą jego woli. Czy ktoś jeszcze w to wierzy? Dla jeszcze wierzących proponuję na chwilę (nikomu nie powiem) odłożyć dogmat demokracji i zastanowić się czy istnieje rzeczywisty pas transmisyjny woli suwerena w demokracji przedstawicielskiej.Nie ma tak, że myśli wielkich grup społecznych zestrzeliwują się w jedno ognisko i wychodzi z tego pomysł na ustrój. Suweren nie ma głowy do tego, nie będzie przecież piłował wielomilionowych kompromisów. Suweren jest biernym biorcą programów politycznych przygotowywanych przez aktywistów, jako gotowa, mniej lub bardziej (dzisiaj mniej niż bardziej – patrz: plemiona) propozycja do zaakceptowania przy urnie.Tu pojawia się następny próg, czyli propaganda, szczególnie nasilona w momentach przesileń, kiedy idą wybory i akt zawierzenia odbywa się jednorazowo i jest kreowany na raz przez wszystkich. Wtedy dzieją się cuda z opowiadaniem tego programu, tak, by na nas zagłosowano.
O niektórych punktach pomysłu na rządzenie się nie mówi, niektóre tak zamula, by móc się z nich wycofać, niektóre się wstawia, bez ochoty na ich realizację i taki misz-masz dostaje wyborca. Tu pojawiają się, szczególnie w plemiennej Polsce, projekty, które nie polegają na pomyśle na kraj – ten sprowadza się do jednego: wyeliminowania jedynego (trzeba więc dbać, by nie było ich za dużo) przeciwnika, po czym nastąpi ogólna szczęśliwość. Widzimy to dzisiaj – tak naprawdę wyborcy Tuskowi mieli tylko taką perspektywę, a więc nie dziwi ich to, że implementacja konkretnych rozwiązań jest w ogóle jakaś, skoro na żadne konkrety się nie umawiali, zaś Donald ładnie wyjaśni, że przecież wszystkim o to chodziło.No, dobra, była kampania, a teraz wybory. O ordynacji nie będę się tu rozwodził, gdyż cała ona jest, mimo późniejszych mutacji, i tak bękartem Okrągłego Stołu, by realizować podstawowe wymienione założenie – scena ma być uporządkowana, jej ustawiaczom nie może zdarzyć się żadna demokratyczna wpadka, jaką miałaby być wyborcza porażka, a już nie daj Boże sądowa ława. I wszystko jest o tym, łącznie z wybieraniem posłów przy zielonym stoliku naczelników partii, tępieniem każdego ruchu spoza układu, aż do systemu finansowania partii, który bogatym dodaje, zaś biednym zabiera. W końcu kończymy na tym, że wyborca nie wie kogo wybiera. A jednak wybiera, taka to demokracja. Ba, da się pokrajać za swego, najczęściej nieznanego, wybrańca.No dobra – wybralim.
Ale teraz wchodzi parlamentaryzm na pełnej kurtyzanie. No, bo mamy tych 460 światłych wybrańców i trzeba z tego uciułać 50% plus jeden światły. A więc korowody koalicyjne. To wtedy uciera się sól ziemi czarnej demokracji przedstawicielskiej – kompromis. Przypomnę, że w tym momencie jesteśmy świeżo po tym jak naród dał głos, następny za lat cztery, można więc suwerena zaraz po tym „święcie demokracji”… olać. Tak, olać. W momencie koalicyjnym nie gra się już na grupy wyborców, ale na grupy wybrańców. Konkretnych ludzi, z krwi i kości, z ich ambicjami, charakterami, koneksjami. I z nimi układa się kompromis, coraz częściej nie programowy, ale stanowiskowy. Nie mówi się o tym jak będziemy rządzić, ale kto to będzie robił. A to czyni program rządzenia krajem kwestią wtórną, bo pozostaje wtedy jedyny jednoczący cel – łupienie państwa. Powiecie – ale sprzeniewierzenie się wybrańców swemu demosowi będzie przez wyborcę pokarane w następnych wyborach. A skąd ta pewność? A jak ten przeniewierca będzie się cały czas sprzedawał jako jedyna alternatywa wroga plemiennego? I wzmoży ten przekaz przed kolejną kampanią, przed kolejnymi wyborami? PiS zaciągał ten dług przez osiem lat wierząc, że mu wyjdzie, gdy postraszy Tuskami, ale przyszło nowe pokolenie naiwniaków i sprawdziło ten szantażowy blef. A więc już teraz – po filtrze programów, wyborów, i klejenia koalicji – widzimy jak bardzo rezultaty demokracji oddalają się od woli suwerena, nawet tego najbardziej zaangażowanego, któremu wciąż się wydaje, że pobywa w rejonach własnej sprawczości.
A teraz samo rządzenie. No, powiedzmy, że już się nawet wyborca utarł i po szlifowaniu jego pomysłu przez kompromisy wreszcie dopracowano się porozumienia, które sam lud zaakceptował. Choć w większości przypadków przecież nie wie on na co się tak naprawdę umówiły wysokie kolaborujące strony.
No, ale tu wchodzi następny próg deformacji woli wyborcy – a któż to powiedział, że umowa koalicyjna to zapisane na kamiennej tablicy demokracji przykazania na całą kadencję? Przecież od pierwszego dnia koalicji jej członkowie pracują – głównie przeciwko swym kolegom – na polepszenie własnej pozycji, a to zawsze się dzieje kosztem koalicjanta, gdyż jest to gra o sumie zerowej. A więc ustalenia koalicyjne ulegają erozji, praktycznie żadna konstrukcja nie dotrwała do końca, nawet bezkoalicjancki PiS, rządzący samodzielnie, sam z siebie dokonywał personalnej rekonstrukcji rządu. A więc tu też się zmienia i na wyjściu koalicji można zobaczyć czasami coś zupełnie innego niż na jej wejściu. Taka to czarna skrzynka tej demokracji.                   Mamy więc do czynienia ze stopniowym, wykazanym tylko tu skrótowo, procesem alienacji. Wyobcowywania się realizacji politycznej woli suwerena niby wyrażonej w wyborach, w postać przez nikogo z wyborców nie przeczuwaną, którą się dopiero na gorąco tłumaczy, mimo jej ciągłej zmienności, jako tę wybraną i docelową, że na tę jej aktualną wersję umawialiśmy się wszyscy. I niech ktoś mi po tym wszystkim powie o autentycznej sprawczości tego systemu. Jest to raczej dekorum, którego właściwy cel wyjdzie nam później.
Tylko taka zaleta?
Teraz więc o zaletach demokracji, a więc krótko. Właściwie po tym wszystkim trudno by było znaleźć coś co równoważyłoby jej wymienione skrótowo wady, ale ludzkość próbuje cały czas. Otóż – uwaga, uwaga! – jedyną zaletą tego ustroju jest to, że zakłada on w sobie pokojowe mechanizmy przekazania władzy, jeśli ta będzie postępować nie w interesie ludu. Przyznacie państwo, że to dość… mało w stosunku do licznych wad. Tylko to – pokojowe przekazanie władzy? No, wychodzi, że tak. Ja wiem, że trauma po rewolucjach może być duża, ale że aż tak? Że te jednorazowe horrory, jakimi rewolucje de facto są, to mają zrównoważyć lata przebywania miliardów ludzi na całym świecie w ustroju dysfunkcjonalnym, którego tylko przedstawicielskie wady omówiłem? A co z kadencyjną perspektywą demokracji, czyli zero projektów i działań powyżej czteroletniego terminu? A gdzie brak odpowiedzialności rządzących za rzeczy przy których morderstwo dokonane przez obywatela to pikuś? A co z łapówkarstwem, frymarczeniem groszem publicznym, limitowaniem dostępu do rynku, czy robieniem wody z mózgu obywatelom za ich własne pieniądze? I co, po drugiej stronie tylko to pokojowe przekazywanie władzy?Ale spoko – a ja widzę za demokracji coraz mniej pokojowe przekazywanie tej władzy.
Demokracja, szczególnie ta w swej liberalnej formie, dzieli wynik wyboru demosa na dwie kategorie. Te słuszne, utrzymujące elity zarządzające przy władzy – wtedy mamy święto demokracji, to: „trzeba było mieć więcej mandatów” i kategorię drugą. Ta, nawet jak by dotrzymać wszystkich ustrojowych procedur jest demokracji zaprzeczeniem, gdyż naród się pomylił wybierając nie nas, a tak być nie może. Wtedy mamy demokracji upadek. I wtedy jest kwestionowanie istoty demokracji – my wam damy przekazanie władzy, i jakie tam pokojowe?Po drugie – istnieje przecież „deep state” w każdym kraju, czyli alternatywny, często bardziej efektywny system władzy, który nie podlega żadnej politycznej weryfikacji, a więc ten będzie się bronił przed każdym aktem wyborczym, który może ten stan naruszyć. Niech sobie, mówią niektórzy, taki system i będzie, bo lepiej by w ogóle ktoś rządził, niż chaos, nawet za cenę haraczu coraz bardziej mafijnych i oligarchicznych stosunków. Kłopot w tym, że przy takich podskórnych układach, ten system oficjalny zawsze stabilizuje się na, jak to określił profesor Zybertowicz, poziomie suboptymalnym. Czyli oficjalny system kostnieje na niższym poziomie rozwoju, niżby mógł on osiągnąć bez oligarchicznych obciążeń. Dzisiejszy świat różni się tylko poziomem ostentacji w poczynaniu sobie elit – w niektórych krajach pchają się na świeczniki i mówią wprost kto tu i jak rządzi, w innych są dyskretne, „tisze jedziesz – dal’sze budziesz”, tak, by utrzymać kulturowe resztki przyzwoitości w oczach suwenira. A wiec trudno w tak realnie wyglądającej polityce mówić nie tyle o pokojowym, ale o przekazywaniu władzy w ogóle. Odbywa się jakieś teatrum, a starzy wyjadacze obserwują tylko nowy układ scenografii zmontowany przez nowych-starych scenografów oficjalnej sceny politycznej. Scena i widownia są określone, zaś media, zawsze w ręku deep state, będą już tylko reflektorami oświetlającymi wybrane kawałki sceny i najsmaczniejsze momenty. Tak, by widownia myślała, że to wszystko naprawdę i że w ogóle jest jakiś ruch.
Bicie królem
Umówiliśmy się, że pogadamy na serio. Beznamiętnie poanalizujemy i demokrację, ale może i inny ustrój – monarchię. Wiem, zatkało, jak to tak, wracać do tych czasów, teraz? W XXI wieku? Przecież króle już się dawno skompromitowały, średniowiecze jakieś. Teraz to tylko źródło skandali i westchnień pensjonariuszek marzących o tym, że kiedyś z karocy zauważy je książe i wszystko skończy się jak w bajce. Do tego wracać? Tyś się już Karwelis kompletnie zglejował ze zwojami byłego mózgu. Tak? No to wróćmy z powrotem śladem wad demokracji. W monarchii w tych miejscach – same zalety. Monarcha nie ma perspektywy nakraść się w czteroletniej kadencji i dać nogę, po czym w demokracji przychodzi następny demokratyczny zaciąg do łupienia i żaden kraj tego nie wytrzyma. Zmienia się perspektywa rządzącego, ten nie musi się umizgiwać do ludu, bo ten nie może króla ukarać „w następnej kadencji” i go nie wybrać, bo to nie demokracja. A więc social umiarkowany, zwiększamy bazę podatkową, ale rozsądnie, gdyż państwo w swym aparacie ma tylko niezbędne rozmiary.
Mamy projekty na lata i dla następnych generacji, nie bez kozery mówi się, że projekty z XVIII i XIX wieku, mimo o góra lepszej techniki w dzisiejszych czasach nie mogłyby się w ogóle ziścić.Wreszcie perspektywa – tak, taki król zarządza swym państwem jak swoją własnością, co może wkurzać, szczególnie równościowych lewaków. Ale to oznacza, że jeśli nie jest wariatem – o tym potem – to będzie monarcha o to państwo dbał, przecież sam siebie łupić nie będzie. Ba – będzie dbał o sukcesję. I to co najmniej w dwóch wymiarach: masy spadkowej i następcy do dziedziczenia. W tym pierwszym będzie chciał swoim dzieciom przekazać majątek przecież w jak najlepszym stanie. Nawet jak państwo będzie miał w nosie, to może dzieci już nie tak bardzo. Po drugie dziedzic – to powoduje, że król ćwiczy, sprawdza i przygotowuje swych potomków do rządzenia. Profity z tego spore, ale robota – przyznajcie – ciężka, takie państwo na jednej głowie. Co mamy po drugiej, demokratycznej stronie – system tak „łatwy”, że może rządzić sprzątaczka? Nikt w to nie wierzy, ale wybieramy swych przedstawicieli, bo nam się z pyska podobają, o poglądach – zwłaszcza tych do dowiezienia – wiemy niewiele, zresztą się nie interesujemy, bo zawierzamy flagowym emocjom partii, co to jednego z drugim wystawiły.I rządzą nami patałachy, które nawet do królewskiego dworu nie byliby wpuszczeni. Zastępy nuworyszowskich bezczelniaczków, karmionych publicznym grochem indolentów wyposażonych w niekontrolowane kompetencjami możliwości do szkodzenia. Zapatrzonych w gwarantowaną bezkarność ponadpartyjnej kasty, podatni na korupcję, bo jak nie teraz, to kiedy?
Przekazanie władzy
No dobrze – dotarliśmy do tego punktu, który być może jest jedyną zaletą demokracji, zaś wadą ostateczną monarchii – czyli przekazania władzy. Punktem krytycznym wady monarchicznej jest tu sytuacja życia w systemie jednoosobowo dowodzonym przez niedołęgę, despotę lub wariata. Siedzi taki sobie w zamku, wojo ma na gwizdnięcie i co takiemu zrobisz, choć żyć się nie chce pod takim rządem. A tu demokracja daje ci narzędzie kartki wyborczej, cierpisz powiedzmy lat cztery, ale zbierasz się z kumplami, bierzecie te kartki, wrzucacie do urny – i cud boski, kłopot znika. A tak przecież despoty odwołać nie da rady, nie da się zaprzaniec. Będzie dymił.No, to rozłóżmy to na czynniki pierwsze. Tak, zdarzają się takie przypadki, ale są mocno grzane przez demokrację jako jedyny objaw monarchii. Nie dziwota, sam system ma odstręczać, a każdy król to ląduje w objęciach despotyzmu, nie słucha się, ciemięży, nawet kiedy szkodzi to jego własnemu państwu. Przypomnę jednak, że i w monarchii są jakieś ruchy. Dynastie upadały i upadają, nie tylko z powodu zerwania ciągłości dziedziców. Jak coś nie gra, to i dwór potrafi poddusić poduszką, a jak i tam jest zastój, to się nie raz chodziło z widłami na zamek i robiło porządek. Potem jakiś następny stawał na beczkę władzy, krzyczał – za mną! i był spokój. Władza się odnawiała, może nie przekazywała, ale w świetle tego co tu było powiedziane – czy to aż taka różnica, by za jej subtelności męczyć się w koszmarze demokracji przedstawicielskiej?
Ale w autentyczności demokracji musimy zauważyć jeszcze jeden aspekt. Ta ona ewoluuje. Wielu upatruje w jej istnieniu źródło dobrobytu ostatnich stu lat cywilizacji zachodniej, no, z małymi przerwami na wojny. Że to dzięki temu ustrojowi tak dobrze nam ostatnio szło, zaś przykład polskiego tempa dobrobytu ostatnich trzydziestu lat jest dowodem na łączność prosperity z tym ustrojem. Ale jest to, moim, zdaniem, mylenie przyczyn i skutków z timingiem.
Dobrobyt rósł, kiedy demokracja była prawidłowa i niezdegenerowana. Kiedy ustrój miał jasne kanały awansu społecznego opartego na majątku i zaradności. Jak system oliwił te tryby to wszystko kręciło się dobrze. Każdy znał swoje miejsce w drabinie społecznej, a więc ewentualne poruszanie się w jej kierunkach góra-dół polegało na dowiedzionych przymiotach, korzystnych dla społeczeństwa. Był nim awans społeczny oparty na kompetencjach i konkretnych zasługach, który tworzył klasę średnią, ten pas transmisyjny rzutkich w górę drabiny społecznej użyteczności. Powoli demokracja jednak zaczęła się socjalizować, spełniając przepowiednię Marksa, że do zwycięstwa socjalizmu trzeba tylko wprowadzić demokrację i poczekać, aż roszczeniowość przemieniona na głosy większości weźmie górę.I taki był proces zachodniej degrengolady demokracji, głównie w jej suflowaną odmianę demokracji liberalnej. Z tą jej liberalnością, to kolejny dowód na to, że lewica kradnie pojęcia i przeinacza je w sposób dekonstrukcyjny. Jak można było przecież wziąć ideę liberalizmu, ideę, w której indywidualna wolność jest głównym punktem odniesienia sensu życia i obdarzyć tą nazwą wersję demokracji, która polega na kompletnym kolektywizmie i udawaniu, że chodzi o coś innego, niż to, że człowiekiem rządzą samo-mianowane elity, bez ograniczeń i hamulców? Bo taką drogę przeszła demokracja zachodnia. Teraz tylko, schlebiając socjalnemu elektoratowi przeżera ostatnie zdobycze prawdziwego kapitalizmu, które teraz zastępuje zblatowanie się wyobcowanej elity z wielkim kapitałem. Jak ktoś coś robi, to tylko korpo, które dorwało się do regulacyjnego cyca kreowanych przez elity polityków, by zapewnić sobie prawny monopol na swój zbyt. A jak to w monopolu – wszystko drożeje i obniża jakość. Ćwiczyliśmy to w socjalizmie i Zachód w to wchodzi, nieświadom doświadczeń w tym względzie braci mniejszych, tych ze wschodu.
Demokracja bez panierki
Dzisiejsza postać demokracji traci już element mimikry, przestaje coraz bardziej udawać, że jest emanacją woli ludu. Już się mówi o czynnikach obiektywnych, które zmuszają wybraną władzę do wzięcia wyborcy za mordę. Przyspieszone ćwiczenia z tego przeszliśmy w kowidzie i okazało się, że można iść dalej, bo eksperyment się udał. A więc już nie potrzeba uzasadnień, te zmniejszają się na korzyść nagiej przemocy. Do tego dochodzi kompletnie ogłupiały i spacyfikowany suweren i można już jechać bez trzymanki. Demokracja liberalna mówi bowiem otwarcie tak – rządzenie światem, ba tam państwem, to poważna sprawa, wymaga ciągłości dłuższej niż kadencja demokracji (no, rewelacja!) nie możemy się bujać od ściany do ściany jakichś ignorantów, którym przydarzy się elekcyjny fart, tylko trzeba to robić w ciągłości. Ciągłość zapewnią niewybieralne instytucje, o kadencyjności dłuższej niż demokratyczne, gdzie siedzą technokraci, bo to tylko oni są w stanie rozwikłać meandry coraz trudniejszej sztuki rządzenia. Stąd spełniany jest warunek konieczny do takiego ruchu – ciągła komplikacja zarządzania interesem, zwiększanie węzłów horrendalnych przepisów, których już nikt poza ich kastą nie rozwikła. I interes się sam kręci.Nie wiadomo dlaczego wszyscy się uparli, że rządzenie krajem ma być kolegialne. A już firmą kilkuosobową to musi być jednoosobowe. Z jednej strony para pracowników i kilka maszyn i wystarczy jeden umysł, a jak chodzi o państwo, to nagle ma stać się cud i umysły takiego Sejmu zestrzelą się wykładniczo w jeden super mózg, będący super-menadżerem państwa.
Przecież to właśnie działa odwrotnie. Wszystkie kraje dowodziły, że zarządzanie nimi jedną osobą, jedną wizją i jedną egzekucją dawało najlepsze rezultaty, zaś gardłowanie na wiecach prowadziło w przepaść, albo do dyktatury, która to brała wszystko za łeb.Najgorsze jest to, że mamy władcę, ale nie wiadomo kim on jest. Czyli nie wiadomo gdzie się udać z widłami, jak nam ustrój doskwiera, a niektórym doskwiera. Nawet bowiem jak się pałac zdobędzie, jak w przypadku trumpowego Kapitolu, czy napaści woli ludu na pałac prezydencki w Brazylii, to tam nie ma nic, nikogo do obalenia. Insygnia władzy są dziś mocno wirtualne, moc rozproszona i gdzie tu dorwać jednego z drugim, ściąć i przed kim mianować następcę? Hę? Jest taka powieść u Lema, pod tytułem „Fiasko”. Ludzcy kosmonauci przypadkiem są „uziemieni” na innej planecie i powoli odkrywają, że istnieje tam jakaś cywilizacja, ale dziwna. Jest wyraźny podział kastowy, jakieś eksperymenta genetyczne kreujące niepożądane klasy, ale system jest wysoce opresyjny. Zagadywani tambylcy potwierdzają istnienie opresyjnej władzy, ale nie wiedzą kim ona jest. Po prostu działa jakoś i jest opresyjna, zaś fakt jej istnienia potwierdzają tylko ofiary. Ale tylko one. Nie ma żadnej stolicy, nie ma gdzie pójść z widłami na zamek. No, jak u nas.Dziś żyjemy w momencie upadku formacji demokratycznej. Ciało gnije, ale nikt nie wie, co się wyłoni z tego rozpadu. Na razie system się broni rozpaczliwcem, że to przez populistów. Ci są wrogiem dyżurnym, jednak o coraz słabszym oddziaływaniu. Odsuwa demokracja tym samym podejrzenia od siebie, że sama jest źródłem problemów, ale kierując je na populistów – jednocześnie sobie kopie grób. Dlaczego? Bo zarzuca im własne grzechy. Ano głównie takie, że populizm – uwaga, uwaga! – mówi ludziom rzeczy, które oni chcą słyszeć; że tam rządzą motywacje elitarne, niedemokratyczne, w sensie woli większości, że mechanizmy władzy i decyzji są ukryte za sztafażem realizacji woli ludu. Dobre sobie – przecież to wypisz-wymaluj dzisiejsza demokracja. A wiec skoro tyle tu podobieństw, to gdzie jest różnica i czemu ta demokracja liberalna tak z populizmem walczy?Jednym z powodów jest to, że musi przecież mieć jakiegoś wroga, a nie wszystko da się podciągnąć pod zarzut faszyzmu. Zresztą i tu też za dużo jest podobieństw. Skoro i manipulacja, i ukryte rządy są częścią wspólną populizmu, to jedyną różnicą powodującą egzystencjalny konflikt tych obu jest po prostu niechęć do wymiany elit. Jednych na drugie. I o to się toczy cały spór. Dotąd elity się rozwijają na zasadzie kooptacji, a więc na własnych warunkach, czyli nieakceptowalny jest dla nich skok rewolucyjny, jaki obiecuje im populizm, bo ten dla elit demokracji liberalnej sprowadza się do, słusznego zresztą hasła, wszyscy won! A nie ma tak. Przecież mamy całe rzesze postawione na przekonaniu o wiodącej roli akurat danej elity i będą one walczyć o swe utrzymanie jak kiedyś socjalizm z niepodległością.
W worku z demokracją 
     Żyjemy więc w świecie, który mówi cały czas o demokracji, zrobił sobie z niej fetysz, choć główny jej podmiot jest ofiarą kompletnego nieporozumienia, łudząc się co do swej sprawczości. A kiedy spytać takiego, czy to co widzi, to jest jego suwerenne marzenie, to się będzie zapowietrzał albo samooszukiwał. Ale z drugiej strony na demokrację nie można powiedzieć złego słowa, choć to przecież nie bóg jakiś, tylko jeden z wielu systemów politycznych. Czyli instrukcji obsługi otaczającego świata. A ta instrukcja coraz gorzej działa i nie polepszy sytuacji upieranie się, że nie można nawet o tym mówić, gdyż pluje się na świętość demokracji. Tak to niczego nie zaczniemy i zginiemy w zdegenerowanym świecie, pucując trupa, zaszyci w nim w worku.            

Unia, czyli imperium: Rzeczpospolita Trojga Narodów.

https://web.archive.org/web/20201026035743/https://dakowski.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=16413&Itemid=80

[W obecnej, skrajnie krytycznej sytuacji Polski, nie możemy pozostawić planu, wizji, władzy, decyzji o Polsce różnym parweniuszom, intrygantom, kryminalistom czy innym agentom skupionym przy koryciena Wiejskiej”.

Stąd różne prezentowane tu koncepcje wyjścia z katastrofy. Przypominam po raz kolejny. Lipiec 2022 Mirosław Dakowski]

============================

Piotr Zychowicz, Pakt Piłsudski – Lenin, czyli jak Polacy uratowali bolszewizm i zmarnowali szansę na budowę imperium. Wyd. Rebis, 2015

Najjaśniejsza Rzeczpospolita, ojczyzna naszych pradziadów, zniknęła w XVIII wieku z mapy Europy z wielu powodów. Nie miejsce tu na to, żeby je szczegółowo opisywać. Książka ta i tak jest dość niewesoła. O jednej z przyczyn napisać jednak należy.

Błędem naszych przodków było zmarginalizowanie Rusi. Nieprzeistoczenie Rzeczypospolitej Oboj­ga Narodów w Rzeczpospolitą Trojga Narodów.

Próbę taką co prawda podjęto, ale za późno. Mowa o zawartej w 1658 roku unii hadziackiej, która do dwóch dotychczasowych czę­ści Rzeczypospolitej dodawała trzecią. Niestety wskutek intryg Mosk­wy, części Polaków i katolickiego kleru ta wielka idea nie wypaliła. Wielkie Księstwo Ruskie nie powstało. Zamiast tego w ramach pod­pisanego w 1667 roku rozejmu andruszowskiego oddaliśmy Moskwie połowę Rusi.

Konsekwencje tego układu były opłakane. Dla Moskwy był to krok ku potędze, dla Polski – ku przepaści.

Układ andruszowski – pisał historyk Leszek Podhorodecki – przypieczę­tował ostatecznie klęskę Polski i stanowił punkt zwrotny w dziejach Ukra­iny i Białorusi, które stopniowo poczęły dostawać się w orbitę wpływów rosyjskich, zaś ekspansja na wschód słabnącej Rzeczypospolitej została ostatecznie zahamowana.

Idea mocarstwowa wśród Polaków jednak nie umarła. Żyła przez cały wiek XVIII i okres zaborów…

Według podręcznikowych schematów Polacy po I wojnie światowej mieli tylko dwa pomysły na urządzenie swojej ojczyzny – inkorporacyj­ną Romana Dmowskiego i lansowaną przez Józefa Piłsudskiego koncep­cję federacyjną.

=======================

Był jednak i trzeci, zapomniany dziś, projekt. Idea unii.

Przy koncepcji tej obstawali konserwatywni ziemianie polscy z Li­twy i Rusi. Tak zwane żubry. A więc środowisko, z którym i ja się utożsamiam.

Zasady i nakazy Unii trwały mimo niewoli moskiewskiej – pisał hrabia Zdzisław Grocholski. – Gdy z końcem wojny światowej rozbiór Polski za historyczną zbrodnię uznany został i odzyskała niepodległość Ojczyzna nasza, logiczne byłoby i sprawiedliwe, by w granicach przedrozbiorowych państwowe życie rozpoczynała na nowo.

Wówczas sprawa współżycia Polski z Rusią znalazłaby niewątpliwie swoje załatwienie. Tym szybsze, że byłaby wewnętrzną sprawą Państwa Polskiego. Tym pomyślniejsze, że poza dwiema zainteresowanymi stro­nami nie byłoby szeregu stron obcych, chcących i mogących przy tej spo­sobności własne promować korzyści.

Jak konkretnie miałoby wyglądać takie państwo? Co należałoby zrobić, żeby ludzie wielu kultur, języków i religii mogli współżyć na terenie jednej ojczyzny? Oczywiście odwołać się do tradycji. Metod, które znakomicie sprawdziły się w przeszłości. Według konserwa­tystów gwarancją jedności odrodzonej Rzeczypospolitej składającej się z Korony, Wielkiego Księstwa i Rusi powinien być wspólny mo­narcha.

Wołając o króla – pisał Stanisław Cat-Mackiewicz – wołamy o ideę pań­stwową, o wzmocnienie władzy, wzmocnienie siły państwa. Idea króla jest ideą wywyższenia władzy naczelnej ponad krąg interesów, ambicji, poglądów jednostek, kół, grup, stronnictw, partii. Takie wywyższenie daje państwu moc, potęgę. Daje interesowi państwa zwycięstwo. Polska musi żyć, a republika nas rozkłada.

Podobne poglądy wyrażał jeden z liderów środowiska żubrów litew­skich, pochodzący z Kowieńszczyzny Aleksander Meysztowicz.

Geograficzne położenie Polski otoczonej wrogami – pisał – jej granice trudne do obronienia, kłótliwy charakter Polaków, etnograficzny stan państwa, wielkie zadania, które stoją przed Polską, wreszcie nędza, w któ­rej pogrążono Polskę niefortunnymi eksperymentami – doprowadzają do wniosku, że najlepszymi dla niej byłyby rządy monarchistyczne.

Silna władza ustala się łatwiej w monarchii niż w rzeczpospolitej. Dy­nastia jest poważnym czynnikiem cementującym państwa, a monarcha stoi poza sporami i waśniami i łatwiej od prezydenta może być rozjemcą w tych sporach. Monarchia usuwa niebezpieczeństwo ciągłych zmian u steru, zależnych od nastroju chwili i intryg. Wielkie zadania narodów ucieleśniają się w dynastiach.

Zwolennikami monarchii byli nie tylko ziemianie z Litwy i Rusi, ale również chłopi. Uważali bowiem, że lepiej dla państwa, gdy kieruje nim jeden silny gospodarz, a nie zmieniające się w kółko słabe demo­kratyczne rządy.

Król niechaj zje dwa czy trzy obiady, a nawet dziesięć – mówił pewien białoruski włościanin – my mu tego nie pożałujemy. Ale jak jest kilkuset posłów i każdy z nich je dziesięć obiadów, to nasza chłopska kieszeń tego nie wytrzymuje.

I jeszcze profesor Marian Zdziechowski:

Tylko powaga władzy monarszej wysoko ponad stronnictwa wzniesionej i złożonej w ręce człowieka rozumnego, a obcego nam pochodzeniem (bo przeciw swojemu spiskować poczniemy), może przywrócić w kłótliwym z natury, anarchicznym narodzie ład i spokój. Może mu dać czynnik rów­nowagi, z którego wytrącają nas nienawiści partyjne, dochodzące w Pol­sce do nieznanego w innych krajach niepoczytalnego szału. Zwycięstwo haseł demokratycznych jest zwycięstwem tego, co w sferze przemysłu określamy mianem tandety.

Drugim obok osoby króla spoiwem Rzeczypospolitej miała być jed­ność elit ziemiańsko-inteligenckich, które na terenie wszystkich trzech części przedrozbiorowej Rzeczypospolitej na początku XX wieku nadal w większości mówiły po polsku. To one miały nadawać ton monar­chicznej Rzeczypospolitej.

W moim obozie Polacy są przekonani, że jedynym ustrojem mogącym im zabezpieczyć porządek, ład wewnętrzny i rozwój sił kulturalnych jest ustrój monarchiczny – pisał hrabia Hipolit Korwin-Milewski. – Wbrew szablonowym, demagogicznym twierdzeniom wartość, produkcyjność i twórczość narodów nigdzie nie zależała i jeszcze nie zależy od gatunku jego plebsu. Zależy wyłącznie od jego warstwy czołowej, tak zwanej elity, stosunkowo nielicznej.

Bez jej kilkusetwiekowej pracy i wysiłków ten plebs jeszcze by się składał z prawdziwego stada dwunożnych stworzeń okrytych zwierzęcy­mi skórami, żyjących pod szałasami z gałęzi, broniących swego życia od drapieżników za pomocą kamieni lub kołów drewnianych.

Otóż jeśli plebs kresowy różnił się swoją gwarą domową i po czę­ści obyczajami od polskiego, to warstwa czołowa i tu, i tam była do takiego stopnia zlana i zrównana, jak się tego jeszcze w ten czas nie za­uważało między południowymi i północnymi Francuzami lub Niem­cami.

Przedstawiciele obozu zachowawczego byli przekonani, że litewscy, białorusińscy i rusińscy włościanie pójdą za swoimi bojarami. Uwa­żali, że destrukcyjne separatystyczne tendencje nacjonalistów ukra­ińskich i litewskich można jeszcze zahamować. Szowiniści stanowili bowiem w tych nacjach cienką warstwę, jedynie znikomy odsetek. Masy były zaś nadal w dużej mierze obojętne wobec haseł narodowościowych.

Olbrzymia część Białorusinów uważała się za “tutejszych”, a mieszkańcy Podola, Wołynia, Kijowszczyny, a nawet Galicji Wschodniej określali się jako Rusini, a nie Ukraińcy. Także litewscy włościanie mieszkający na Kowieńszczyźnie i Żmudzi nie rozumieli narzucanej im nacjonali­stycznej ideologii.

Większości nie zależało na niepodległości swoich etnicznych repub­lik, ale na osobistym bezpieczeństwie i dobrobycie. To zaś – odwołując się do wielowiekowego harmonijnego współżycia pod wspólnym nie­bem – mogła im zapewnić Rzeczpospolita. Konserwatyści uważali więc, że zamiast nierealnego endeckiego programu “asymilacji narodowej” należy forsować program “asymilacji państwowej”.

Ludzie potrzebują, przekonywał Piłsudskiego hrabia Korwin-Mi­lewski, sprawnego i sprawiedliwego państwa. Jeżeli Rzeczpospolita im takie warunki stworzy, Litwini i Rusini będą jej wiernymi obywatela­mi. Będą służyć jej w czasie pokoju i przelewać za nią krew w trakcie wojny.

Ci ludzie są wielce praktyczni – mówił Korwin-Milewski na audiencji w Belwederze. – Doskonale rozumieją, co im jest potrzebne i korzystne. Tu właśnie Polska może im dać dobro, którego ani od Rosji carskiej, ani od niemieckich okupantów, jeszcze bardziej od bolszewików nie doznali ­czyli dobrą i praktyczną administrację.

Polityka, formy rządowe interesują tylko sfery inteligentne lub pół­inteligentne. Lecz administracja interesuje do żywego najskromniejsze­go pachołka na wsi. On potrzebuje dobrych dróg, szkół, szpitali, poczt, dobrych sądów, dobrej policji, instytucyj asekuracyjnych, kas oszczęd­nościowych.

Niech Polska tym ludnościom obcoplemiennym przyniesie to, co się nazywa dobrą administracją, to one się do niej prędko przywiążą i będą jej broniły tak, jak chłop i prostak niemiecki, którzy dali Wilhelmowi II wyssać prawie ostatnią kroplę ich krwi i potu nie dlatego, żeby im szło o wielkość domu Hohenzollernów lub o “Deutschland über alles”, ale dlatego, że niemiecka administracja im dostarczyła masy codziennie od­czutych korzyści i wygód, bez których nie mogliby się już obejść.

Rzeczowa analiza realnych wpływów, jakie wśród Litwinów i Ru­sinów – o Białorusinach nawet nie warto wspominać – mieli nacjona­liści, dowodzi, że Korwin-Milewski miał dużo racji. Wpływy te były bowiem znikome.

Na początku XX wieku nacjonalizmy w tej części Europy dopiero bowiem raczkowały. Dla większości włościan była to ideologia niezro­zumiała i obca. Dla ludzi, którzy przeżyli niemal całe życie w systemie monarchicznym, najbardziej logicznym i klarownym rozwiązaniem byłby powrót do takiego systemu. Tyle że imperium rosyjskie zastąpi­łoby imperium polskie. Cara zastąpiłby król.

Przedstawiciele Narodowej Demokracji uważali, że Ukraińcy i Bia­łorusini to nie narody, tylko “społeczności rolniczo-pastewne“. Przed­stawiciele obozu zachowawczego nie ujęliby tego w tak chamski sposób, ale zgadzali się, że obie nacje znajdują się jeszcze we wczesnym stadium rozwoju. Wyciągali z tego jednak odwrotny wniosek niż endecy. Uwa­żali, że skoro identyfikacja narodowa wśród ukraińskich i białoruskich mas jest taka słaba, to tym łatwiej będzie z nimi współżyć w jednym państwie, tym słabsze będą wśród nich tendencje separatystyczne.

Dmowski i jego zwolennicy pisali, że Białorusini i Ukraińcy nie są gotowi na samodzielne stworzenie własnych państwowości. Było w tym sporo racji. Ale to jeszcze nie powód, żeby oddawać oba te kraje bol­szewikom. Należało je brać samemu.

Jeden z czytelników moich książek, pan Piotr Sitkowski, napisał, że “jedyna Ukraina, która nie jest naszym wrogiem, to Ukraina zarządzana przez Polskę”. No cóż, ja bym może nie postawił sprawy tak drastycz­nie. Niewątpliwie jednak coś w tym jest. Lepiej, żeby Kijów znajdował się w Rzeczypospolitej, niż miałby wpaść w ręce oszalałych z nienawi­ści do Polski galicyjskich nacjonalistów czy, nie daj Boże, znaleźć się w sowieckiej strefie wpływów.

Historia Europy Wschodniej ostatecznie potoczyła się w stronę dal­szego rozwoju nacjonalizmów (choć na Białorusi, a nawet na Ukrainie, proces ten do dziś nie jest ukończony) i budowy państw narodowych. Pierwsze dziesięciolecia XX wieku były jednak okresem, w którym wciąż można było powstrzymać przynajmniej to drugie zjawisko. Po­wrócić do koncepcji wielonarodowej Rzeczpospolitej i zaszczepić ma­som ideologię unii.

Gdyby konserwatystom udało się zrealizować ten wielki plan, po­wstałoby Zjednoczone Królestwo Europy Wschodniej, taka nasza Wielka Brytania. Dzieje tego kraju potwierdzają, że współżycie kilku narodów pod berłem jednego monarchy – mimo napięć i konfliktów między Szkotami, Walijczykami i Anglikami – było możliwe nie tylko w wieku XX, ale jest możliwe również w wieku XXI.

Najpoważniejszą przeszkodą na drodze do spełnienia tej koncep­cji nie okazali się nieliczni i słabi nacjonaliści ukraińscy czy litewscy.

Cios przyszedł z najmniej spodziewanej strony – od Polaków. To na­ród polski w przełomowych latach 1918-1921 nie życzył sobie takiego rozwiązania. Był to bowiem czas, w którym hasła demokracji i “samo­stanowienia narodów” znajdowały się w Europie w zenicie powodzenia i popularności. A Polacy nie byliby sobą, gdyby tej modzie nie ulegli.

Mimo obiecującego początku, jakim było powołanie Rady Regen­cyjnej, Rzeczpospolita odrodziła się jako republika parlamentarna. A powszechne wybory – jak to zwykle bywa – nie wyniosły do władzy ludzi najbardziej kompetentnych, lecz kombinatorów i demagogów.So­cjalistów, ludowców i nacjonalistów.

Nieliczni konserwatyści znaleźli się za burtą. “Dla nas konserwatystów rola skończona – pisał gorzko jeden z czołowych polityków konserwatywnych, Władysław Leopold Jaworski. – Cały naród przejdzie pod komendę endeków”.

Koncepcja imperialna nie miała szans na realizację, mimo że konserwatyści z Litwy i Rusi robili wszystko, by ich ojczyzny w całości weszły w skład Rzeczypospolitej. Właśnie w tym celu już w 1917 roku powołali Komisję Litewską, która wkrótce została przemianowana na Komitet Obrony Kresów.

W listopadzie 1918 roku za pieniądze litewskich i ruskich ziemian sformowany został zalążek Armii Wielkiego Księstwa Litewskiego, któ­ry u boku Wojsk Koronnych miał wyrzucić bolszewików za Dźwinę i Dniepr. Mowa o Dywizji Litewsko-Białoruskiej, która została odda­na pod komendę byłego carskiego generała Wacława Iwaszkiewicza.

Jej herbem był Orzeł Biały z litewską Pogonią na piersi. Do jej szeregów masowo zaciągnęli się młodzi Polacy z Wileńszczyzny, Ko­wieńszczyzny, Mińszczyzny, Mohylewszczyzny i innych części byłego Wielkiego Księstwa. W dużej mierze byli to młodzi ziemianie. Wierzyli, że – tak jak ich przodkowie w roku 1863 – walczą o całość.

Okazali się jednak błędnymi rycerzami. Naród polski trawiła już bowiem ciężka choroba.

Nowotwór nacjonalizmu.