Błyskawiczna akcja, czyli jak państwo złapało emerytkę “grożącą Owsiakowi”

Błyskawiczna akcja, czyli jak państwo złapało emerytkę grożącą Jerzemu Owsiakowi

Paweł Figurski Patryk Słowik 7 lutego 2025 wiadomosci.wp.pl/blyskawiczna-akcja-czyli-jak-panstwo-zlapalo-emerytke-grozaca-jerzemu-owsiakowi

Centralne Biuro Zwalczania Cyberprzestępczości, wysoko postawieni policjanci idący na zatrzymanie, które się nie powiodło, nalot o 6 rano i błyskawicznie działająca prokurator.

Wirtualna Polska pokazuje, jak państwo polskie ujęło 66-letnią kobietę, która napisała na Facebooku szefowi WOŚP “giń człeku”.

  • Na podstawie kilkudziesięciu dokumentów i rozmów z kilkunastoma osobami pokazujemy, jak wyglądała sprawa, którą zajmowali się najważniejsi politycy w państwie – od chwili umieszczenia wpisu “giń człeku” aż po postawienie zarzutów 66-letniej Izabeli Majewskiej.
  • Policja – gdy pytaliśmy ją o sprawę – próbowała wprowadzić opinię publiczną w błąd. Otrzymaliśmy przeprosiny, gdy policjanci zorientowali się, że mamy ich wewnętrzną dokumentację.
  • – Ta sprawa to odlot! Prokuratura i policja popłynęli tu w niesłychany sposób – komentuje dr hab. Szymon Tarapata, karnista z UJ i adwokat.
  • – Prowadziłem wiele spraw dotyczących gróźb karalnych, ale z takim przypadkiem się nie spotkałem – stwierdza dr Łukasz Chojniak, adwokat.
  • Podkreślamy: jako autorzy tekstu wyrażamy sprzeciw wobec każdej formy hejtu i przemocy w przestrzeni publicznej. Artykuł prezentuje działania państwa w szeroko komentowanej sprawie i nie jest próbą obrony jej bohaterki.

Wpis namierzony

12 stycznia 2025 r. pod facebookowym wpisem Jerzego Owsiaka, szefa Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, użytkowniczka “Iza Izabela” komentuje: “giń człeku i to jak najszybciej dość okradania dość twego dorabiania się z naiwności Polaków twoje wille za granicą, twoja willa w Polsce twoje dzieci uczą się za granicą i pensje twoje i twojej żony dość rozlicz się i zmień okulary bo takie noszą LGBT” [pisownia oryginalna – red.].

Wpis, dosłownie chwilę później, dostrzegają funkcjonariusze policji z Centralnego Biura Zwalczania Cyberprzestępczości. Robią to – jak wynika z notatki powstałej w CBZC – “podczas wykonywania czynności” w zarządzie w Radomiu.

Policja występuje do Mety, operatora Facebooka, o przekazanie danych osoby, która dokonała wpisu. Uzyskuje je. Wtedy występuje do firmy telekomunikacyjnej o kolejne dane. Otrzymuje je. 14 stycznia 2025 r. Centralne Biuro Zwalczania Cyberprzestępczości już wie, że “Iza Izabela” to mieszkająca w Toruniu 66-letnia Izabela Majewska (jej obrońca przekazała, że kobieta zgadza się się na podawanie nazwiska). Udaje się to ustalić dzięki porównaniu zdjęcia umieszczonego przez kobietę na Facebooku z fotografią widoczną w Rejestrze Dowodów Osobistych.

Biuro ocenia, że wpis kobiety to groźba bezprawna – czyli przestępstwo z art. 190 kodeksu karnego (“Kto grozi innej osobie popełnieniem przestępstwa na jej szkodę lub na szkodę osoby dla niej najbliższej, jeżeli groźba wzbudza w osobie, do której została skierowana lub której dotyczy, uzasadnioną obawę, że będzie spełniona, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”). Ściganie tego przestępstwa odbywa się na wniosek pokrzywdzonego.

14 stycznia 2025 r. Centralne Biuro Zwalczania Cyberprzestępczości przesyła notatkę do Prokuratury Rejonowej Toruń Centrum-Zachód.

Tego samego dnia, czyli 14 stycznia, do CBZC, Zarządu w Warszawie, przychodzi po południu adwokat Jacek Olejarz. Przedkłada wystawione tego samego dnia pełnomocnictwo podpisane przez Jerzego Owsiaka.

Olejarz składa zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez “Izę Izabelę”. Wskazuje, że autorka internetowego postu dopuściła się dwóch przestępstw: groźby karalnej oraz publicznego nawoływania do popełnienia zbrodni, czyli nawołuje internautów do zabicia Jerzego Owsiaka.

Mecenas Olejarz wskazuje, że słowa “Izy Izabeli” wzbudziły w Jerzym Owsiaku “uzasadnioną obawę, że będą spełnione”.

To kluczowe w sprawach dotyczących gróźb bezprawnych – orzecznictwo sądowe i doktryna jednoznacznie określają, że przestępstwo jest wtedy, gdy nie tylko pojawia się groźba, lecz także, gdy wywołuje ona realną obawę u adresata, że zostanie spełniona. Wynika to zresztą z samej treści przepisu.

Mecenas podczas zeznań wnosi o odstąpienie od przesłuchania Jerzego Owsiaka. Ten bowiem nie ma nic do dodania ponad to, co mówi jego pełnomocnik.

Zawiadomienie zostaje przyjęte i sprawa błyskawicznie zostaje przekazana do Torunia.

Zastępca komendanta i naczelnik kryminalnych pukają do drzwi

Nadal jest 14 stycznia. Około godz. 19 do mieszkania Izabeli Majewskiej udaje się ekipa z Komendy Miejskiej Policji w Toruniu. Celem jest zatrzymanie kobiety. Skład ekipy: pierwszy zastępca komendanta miejskiego policji w Toruniu nadkom. Arkadiusz Górecki, naczelnik wydziału kryminalnego KMP w Toruniu asp. szt. Cezary Więcławski oraz jeden z funkcjonariuszy wydziału kryminalnego.

Policyjny zespół dociera pod mieszkanie kobiety, puka wielokrotnie do drzwi. Ta jednak nie otwiera. 66-latka “przechytrzyła” policję, po prostu nie było jej w domu.

W notatce sporządzonej przez funkcjonariusza wydziału kryminalnego czytamy: “Na miejscu po wielokrotnym pukaniu do drzwi mieszkania nikt nam nie otworzył, z wnętrza lokalu nie wydobywały się żadne odgłosy mogące świadczyć, że jakaś osoba jest w środku”. Zostaje podjęta decyzja: trzeba iść następnego dnia.

15 stycznia, chwilę po godz. 6 rano, do mieszkania Majewskiej przychodzą funkcjonariusze wydziału kryminalnego KMP w Toruniu, tym razem już bez komendanta i naczelnika. Lokatorka jest w mieszkaniu i otwiera.

Dokładnie o godz. 6:25 kobieta zostaje zatrzymana. Policjanci w protokole wpisują, że zatrzymanie jest związane z tym, że “zachodzi obawa matactwa i ukrywania się”.

W tym samym protokole funkcjonariusze wpisują: kobieta, emerytka, 66 lat, według oświadczenia jest w grupie ryzyka wylewu i zawału serca, ma zdiagnozowanego raka piersi.

Dochodzi do przeszukań mieszkania oraz Izabeli Majewskiej – “na legitymację”, czyli bez zgody sądu, bo sprawa jest niecierpiąca zwłoki. Kobieta samodzielnie wydaje przedmiot, który zdaniem policjantów służył do popełnienia przestępstwa. To smartfon.

Po przejrzeniu galerii zdjęć, SMS-ów, listy połączeń, a także przejrzeniu wykorzystywanych przez kobietę na telefonie aplikacji, udaje się niezbicie wykazać, że “Iza Izabela” to Izabela Majewska. Innym dowodem na to, że ona to ona, jest fakt, że od początku kobieta to przyznaje.

W toku oględzin smartfona wychodzi na jaw, że Majewska częściej komentowała wpisy Jerzego Owsiaka – negatywnie, najczęściej wskazując na potrzebę rozliczenia się przez szefa WOŚP z pieniędzy pochodzących ze zbiórek Orkiestry.

W wydziale dochodzeniowo-śledczym KMP w Toruniu wszczęte zostaje dochodzenie. Błyskawicznie, bo od razu po dowiezieniu kobiety na komendę, zostają jej postawione zarzuty. W ocenie funkcjonariusza Izabela Majewska bezprawnie groziła Jerzemu Owsiakowi, że go pozbawi życia, oraz publicznie namawiała inne osoby do zabicia szefa WOŚP.

Od złożenia zawiadomienia i powzięcia przez toruńskich policjantów oraz prokuraturę informacji do postawienia zarzutów mija więc kilkanaście godzin.

300 zł poręczenia majątkowego i zakaz opuszczania kraju

W protokole przesłuchania podejrzanej czytamy: kobieta, wykształcenie zawodowe, 66 lat, emerytura w wysokości 767 zł netto, mieszkanie 34m2, ciężka choroba, przyjmowane leki na serce. Izabela Majewska wyjaśnia, że napisała do Jerzego Owsiaka “giń człeku”, ale to nie oznacza, że chciała go zabić.

Po prostu ją Owsiak denerwuje, a ona chciałaby, żeby rozliczył się ze wszystkich faktur, a nie się głupio tłumaczył. Nie miała w ogóle planu – przyrzeka – nic Jerzemu Owsiakowi zrobić.

O godz. 10:35 kończy się przesłuchanie przez policjantów.

Tego samego 15 stycznia sprawą zajmuje się prokuratura. Prokurator Sylwia Czarnecka przystępuje do przesłuchania Izabeli Majewskiej o godz. 11:10.

Majewska wyjaśnia: “To jest dla mnie kpina. To jest nękanie człowieka. Ja nie mam nic przeciwko LGBT, my nawet z mężem mamy takiego znajomego, którego zaprosiliśmy do swojego domu na święta i go ugościliśmy. On nas odwiedza. Ja tylko uważam, że te okulary są brzydkie i powinien je zmienić”.

Kobieta przyznaje, że opublikowała wpis. Nie przyznaje się jednak do tego, że groziła Jerzemu Owsiakowi i że nawoływała internautów do tego, by ktoś szefa WOŚP zabił.

Prokurator Czarnecka działa dalej: zatwierdza przeszukania policji “na legitymację”, uznając, że trzeba było szybko zabezpieczyć mienie służące do popełnienia przestępstwa. Przeszukanie mieszkania? “Wypadek niecierpiący zwłoki”.

Czarnecka wydaje postanowienie o zastosowaniu środków zapobiegawczych. Nakłada na Izabelę Majewską obowiązek stawiania się na komisariacie policji trzy razy w tygodniu, zakazuje jej opuszczania kraju, zobowiązuje do wpłaty 300 zł poręczenia majątkowego, a także zabrania publicznego wypowiadania się o sprawie. Kobieta nie może też zbliżać się do Jerzego Owsiaka.

Prokurator w uzasadnieniu wskazuje, że “nie zachodzi konieczność stosowania surowszego środka zapobiegawczego”. Dzięki temu spostrzeżeniu emerytka unika tymczasowego aresztowania.

Izabela Majewska chwilę później udziela wywiadu Telewizji Republika. Zostaje to dostrzeżone przez toruńską policję. W wydziale dochodzeniowo-śledczym KMP powstaje notatka, w której wskazano, że Majewska udzieliła wywiadu mediom. Na dowód funkcjonariusz “wydrukował” YouTube’a, a dokładniej zrzuty ekranu, na których widać kobietę rozmawiającą z pracownikiem TV Republika.

W sprawę włączają się prawnicy związani z Ordo Iuris, którzy zostają obrońcami kobiety. Izabeli Majewskiej grozi do trzech lat pozbawienia wolności.

Skąd Jerzy Owsiak dowiedział się o wpisie?

– Ta cała sprawa, od samego początku do samego końca, to jakiś żart – uważa dr hab. Szymon Tarapata, karnista z UJ i adwokat. I dodaje, że byłoby to wszystko nawet śmieszne, gdyby nie fakt, że tak naprawdę jest straszne, bo to ośmieszanie polskiego państwa.

W tej sprawie, przede wszystkim, nie ma ani groźby bezprawnej, ani nawoływania do popełnienia zbrodni. Równie dobrze można by postawić zarzuty komuś, kto po przeczytaniu tego tekstu napisałby w komentarzu “a niech tego prawnika trafi szlag”. Groźba karalna musi dotyczyć zapowiedzi popełnienia przestępstwa na szkodę innej osoby. Daleki jestem od twierdzenia, że skierowanie słów “giń człeku” w takim kontekście, jaki miał miejsce w sprawie, było taką zapowiedzią. Trudno też uznać, że autorka wpisu kogoś nakłaniała do popełnienia zbrodni. Kontekst wypowiedzi i okoliczności jej sformułowania absolutnie o tym nie świadczą – zauważa Tarapata.

Zastrzega, że oczywiście nie popiera agresywnych wpisów kierowanych do osób publicznych. Nie zmienia to jednak faktu, że nie każdy agresywny, chamski, a nawet nienawistny wpis, stanowi groźbę bezprawną oraz nawoływanie do popełnienia przestępstwa.

– W całej tej sprawie mam wrażenie, że kilka osób potrzebuje więcej ogłady, wyczucia i – po prostu – dawki zdrowego rozsądku – ironizuje Tarapata. Dorzuca, że najdelikatniej mówiąc, nie jest przekonany, by policja i prokuratura zadziałały tak szybko, gdyby cała sprawa nie była medialna i nie dotyczyła osoby publicznej.

W sprawie pojawia się zresztą kilka pytań.

Podstawowe: czy to pełnomocnik Jerzego Owsiaka powiadomił policję o wpisie Izabeli Majewskiej, czy policja powiadomiła pełnomocnika, aby możliwe było ściganie kobiety?

Adwokat Jacek Olejarz nie chciał z nami rozmawiać – zaznaczył, że ma pełnomocnictwo do składania zawiadomień, a nie do rozmów z mediami.

Jerzy Owsiak oraz fundacja nie odpowiedziały na nasze pytania.

Centralne Biuro Zwalczania Cyberprzestępczości przekonuje natomiast, że “powzięło informację o wskazanym przez Panów wpisie od pełnomocnika Jerzego Owsiaka. Pokrzywdzony złożył zawiadomienie o przestępstwie do CBZC”.

Szkopuł w tym, że CBZC dowiedziało się o wpisie 12 stycznia, na co jest dowód w postaci notatki policyjnej, a pełnomocnik otrzymał pełnomocnictwo od Jerzego Owsiaka i złożył zawiadomienie 14 stycznia. Jak to więc możliwe, że policja dowiedziała się o sprawie z zawiadomienia? Nikt tego nie wyjaśnia.

Dalej: aby uznać, że ktoś dopuścił się groźby bezprawnej, trzeba ustalić, że adresat czuje się zagrożony. Czy policja i prokuratura mogły to uznać na podstawie deklaracji pełnomocnika Jerzego Owsiaka?

– Nie żartujmy, to wbrew wszelkim zasadom – mówi dr Łukasz Chojniak, adwokat. Twierdzi, że w swojej wieloletniej praktyce nie spotkał się z takim przypadkiem, bo zawsze trzeba, wcześniej bądź później, przesłuchać pokrzywdzonego.

Zdaniem Chojniaka przesłuchanie Jerzego Owsiaka było więc niezbędne, by ustalić, czy rzeczywiście czuje się zagrożony i czy obawia się, że Izabela Majewska go zabije. Ale nawet to ostatecznie nie wystarcza do tego, by uznać, że doszło do groźby bezprawnej, bo organ procesowy musi jeszcze ustalić, czy pokrzywdzony mógł obiektywnie czuć się zagrożony.

Sam fakt bycia ubogim emerytem nie oznacza, że nie można spełnić groźby zabicia innej osoby. Ale także sam fakt napisania bardzo brzydkiej wiadomości na Facebooku nie oznacza, że ktoś powinien odpowiadać z art. 190 par. 1 w zbiegu z art. 255 par. 2 kodeksu karnego. Być może powinien odpowiadać za inny czyn, a być może coś uznać należałoby za zachowanie bardzo brzydkie, ale niepodlegające odpowiedzialności karnej. To właśnie powinno zostać ustalone przez prokuraturę i policję, między innymi na podstawie przesłuchania adresata wiadomości – wskazuje Chojniak.

To zresztą wynika z ukształtowanego od wielu lat orzecznictwa sądowego. Przykładowo w uzasadnieniu wyroku Sądu Apelacyjnego w Poznaniu z 5 maja 2022 r. (sygn. II AKa 22/22) sąd stwierdził:

Nie wystarczy, że pokrzywdzony oświadczy, iż obawiał się spełnienia groźby. Konieczne jest bowiem dokonanie oceny, czy jego przekonanie miało obiektywne podstawy w ustalonych okolicznościach.

Obiektywizacja podstawy wymaga zaś oceny w oparciu zarówno o osobowość pokrzywdzonego, jak i okoliczności, które pozwalają stwierdzić, że każdy przeciętny człowiek o podobnej osobowości, cechach psychiki, intelektu co pokrzywdzony, w ustalonych okolicznościach, uwzględniając także wcześniejsze ewentualne relacje pomiędzy oskarżonym a pokrzywdzonym, towarzyszące wypowiedziom zachowania, uznałby groźbę za rzeczywistą i wzbudzającą obawę jej spełnienia”.

Policja okłamuje, a potem przeprasza

Dlaczego toruńska policja zdecydowała się wysłać do Izabeli Majewskiej pierwszego zastępcę komendanta miejskiego oraz naczelnika wydziału kryminalnego? Spytaliśmy o to KMP. Najpierw otrzymaliśmy zaprzeczenie. Przekazaliśmy więc funkcjonariuszom notatkę, którą wytworzył ich kolega z komendy. Wtedy dowiedzieliśmy się, że doszło do nieporozumienia, usłyszeliśmy przeprosiny. Jednocześnie policja zapewniła nas, że nie ma nic dziwnego w tym, że pierwszy zastępca komendanta miejskiego i naczelnik wydziału kryminalnego poszli do umieszczającej w Internecie wpisy emerytki, bo niedawno w innej sprawie – człowieka, który chciał popełnić samobójstwo, skacząc z mostu – poszedł zastępca naczelnika.

“Faktem jest, że było to działanie niestandardowe, jednak sytuacja, w której działaliśmy, również była wyjątkowa. Biorąc pod uwagę informacje napływające z kraju, o groźbach kierowanych pod adresem pokrzywdzonego oraz osób związanych z fundacją, a także uzyskanych informacji o możliwości zakłócenia imprez masowych podczas finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, sprawa została potraktowana priorytetowo, a zagrożenie uznano za prawdopodobne” – wyjaśnia oficer prasowa KMP w Toruniu.

Drugi z oficerów prasowych został odsunięty od sprawy – trwają w jego sprawie czynności wyjaśniające mające na celu ustalenie, dlaczego w pierwotnej odpowiedzi zostaliśmy wprowadzeni w błąd.

Wreszcie: dlaczego prokuratura uznała, że postawienie zarzutów Izabeli Majewskiej to była właściwa decyzja, choć nawet nie przesłuchano pokrzywdzonego, oraz jaka była podstawa zastosowania środków zapobiegawczych, w tym zakazu wypowiadania się przez podejrzaną?

Andrzej Kukawski, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Toruniu, zastrzega, że “postępowanie znajduje się w początkowej fazie, nie zostały w nim zgromadzone wszystkie niezbędne dowody, a dopiero po ich zebraniu, dokonana zostanie ich ocena prawnokarna i podjęta zostanie decyzja o sposobie zakończenia postępowania karnego”.

Mówiąc prościej, nie wiadomo czy emerytka trafi na ławę oskarżonych, czy ostatecznie prokuratura uzna, że nie groziła Jerzemu Owsiakowi, ani nie namawiała nikogo do tego, by go zabić.

“Prokurator zastosował wobec podejrzanej środki zapobiegawcze – między innymi, na podstawie art. 258 1 pkt 2 i par. 3 Kodeksu postępowania karnego w celu zabezpieczenia prawidłowego toku postępowania karnego. Zdaniem prokuratora – referenta tej sprawy, niezbędnym było także wydanie zakazu publicznego wypowiadania się przez podejrzaną na okoliczności czynów będących przedmiotem tego postępowania. Nie była więc taką przesłanką obawa ucieczki ze strony podejrzanej, a obawa matactwa oraz obawa popełnienia przestępstwa przeciwko życiu lub zdrowiu” – przekazał nam mailowo prokurator Kukawski.

Policja informuje, że odstąpiła od założenia kajdanek Izabeli Majewskiej ze względu na jej wiek i stan zdrowia.

Paweł Figurski i Patryk Słowik, dziennikarze Wirtualnej Polski

Napisz do autorów: Pawel.Figurski@grupawp.pl, Patryk.Slowik@grupawp.pl

Demokratyczne łamańce (głowy)

Demokratyczne łamańce (głowy)

Jerzy Karwelis dziennikzarazy/demokratyczne-lamance

22 września, wpis nr 1298

Obiecałem sobie, że się dzisiejszym tematem zajmę i tak zrobię, mimo wzmożenia powodziowego. Ja wiem, że powódź to jest temat, który przykrywa wszystko, ale – moim zdaniem – oprócz poszkodowanych to jednak kwestia trochę zastępcza. Dla reszty. Albo staje się on pożywką do wojen plemiennych, albo do wojowania ekologicznego. Jest też aspekt prostej ludzkiej solidarności z ofiarami i to przykrywa wszystko. W sumie – merytoryki jak najmniej, bo w końcu, jak do czegoś ma a tą powodzią dojść, to wstają Katoni i mówią, że nie czas. Przypomina to czasy kowidowe, gdy jak ktoś wychodził i pytał co się dzieje i dlaczego tak, gdzie odpowiedzialność za miotanie się od ściany do ściany, to wyłaził wtedy na medialną beczkę jeden z drugim i gadał, że to nie czas, bo trzeba szyć maseczki i zaganiać histeryzowane stadko do szczepionkowej zagrody.

I z tym będzie tak samo, z tą powodzią. Teraz to albo plemiennie, albo, jak się już znajdzie winnych prawdziwych – to nie czas. I będzie jak z kowidem, że odkładany rachunek krzywd nigdy się nie ziści. Pójdzie w zapomnienie, winni ukryją się w cieniu kolejnych przykrywek medialnych, tak by zejść ze zwichrowanych celowników najęto-przejętych mediów. A więc, trzymając kciuki za mój ukochany Dolny Śląsk, dziś wrócę do obiecanego tematu.

Aha – jeszcze jedna dygresja. Pamiętajmy, że takie kataklizmy to powód nie tylko do ukrycia ich winnych, ale i do załatwienia wielu spraw. Kiedy szum wody na ulicach polskich miast zagłusza cierpliwą pracę nad rzeczami niewidocznymi lub potajemne wprowadzanie z przytupem rzeczy dotąd nieakceptowalnych. To jest jak z kowidem, jak z wojną – lud znajduje się w boju codziennym, tylko gdzieś tam w zaciszach gabinetów spotykają się nieformalni, acz rzeczywiści decydenci i deliberują: fronty walczą, ale pomyślmy do przodu – co będzie za kilka miesięcy i jak się ustawić? A gdy to się wszystko skończy i gdy zluzowani żołnierze (wypuszczeni z oddziałów kowidowych – niepotrzebne skreślić) wychodzą, by na ulicach całować się z dziewczynami, spoglądając w nową przyszłość, która tylko naiwnym wydaje się, że dopiero zacznie się kształtować w ramach jakiejś „nowej normalności” ta już jest dawno ustalona, łącznie z fazami jej implementacji. Tak i teraz będzie z jedną rzeczą, o której tu napiszę, a którą powódź tak ładnie przykryje, że nawet nie zobaczymy, jak nasza żaba praworządności nie tyle się ugotuje w tym akwarium, co się utopi w powodziowym bagnie.

Chodzi o to, że Unia sobie załatwi, iż proces odbudowy po powodzi będzie już prowadzony wedle zasady, że jak mamy, my z Unii, dać kasę (dać! – pożyczyć!) na odbudowę po klęsce, to tylko jeśli to będzie remont „na zielono”. Tak samo było z kowidem – czy ktoś pamięta, że tu się zadłużyliśmy za poduszczeniem Unii, by się „odbudować” po pandemii, a wszystko poszło na zielone łady i tęczową rozpustę?  Tak i będzie z powodzią i praworządnością. Fala zmyje wszelkie wątpliwości, zaś błoto przykryje niecne intencje. A więc po tych inwokacjach – do dzieła.

Od demokracji do praworządności

Przypomnieć należy, że wojującym hasłem obecnej władzy, kiedy tam skrobała misę w ławach opozycji była praworządność. Co prawda najpierw spróbowano z hasłem demokratyzacji. PiS-owski rząd z 2015 roku jeszcze nie zdążył się sformować, a już do Brukseli popłynęła wieść skrzydlata, że on jest niedemokratyczny. Zasmucono się tam nad tym wszystkim, z troską wysłano kilku emisariuszy, pióra zachodnie zaskrzypiały na kartach niezależnych mediów, zaś u nas powstała kolejna emanacja „infrastruktury” protestu, głównie skupiona wokół KOD-u, czyli Komitetu Obrony Demokracji.

Tak, stare to czasy, ale wielu walczyło na ulicach w ramach tej ideologii. W jej pokraczności zawierały się ziarna przyszłego jej upadku. No, bo cóż to jest, tam ta demokracja, że ją bronić trzeba? Który rząd, dodajmy – wybrany demokratycznie, czyli przez większość – jest demokratyczny, a który nie? Ideolo niedemokratyczności świeżo wybranego rządu było bardzo płynne. Zasadzało się głównie na hipokryzji, gdyż nieświęci puryści demokracji sami wiele mieli za uszami. Ja osobiście uważam demokrację za ustrój fatalny, za którego jedyną zaletę mogę przyjąć bezproblemowe przekazywanie władzy. Ale niewiele więcej. A tu – w przypadku takich KOD-ów – mieliśmy do czynienia z dekonstrukcją tej zasady. Wynik wyborczy zakwestionowano bowiem w dzień po karnawale demokracji, jakim są wybory. A więc, jeżeli lud mający się za demokratyczny zakwestionował swoją zasadę, to należy uznać, że traktowana jest ona taktycznie, czyli jak wygrają nie nasi, to jest zagrożenie demokracji, zaś jak my, to suweren się prawnie odezwał i rządzi większość, c’nie?

Wątek ten jest lekko podgrzewany i dzisiaj, odłożony na boczną półkę jest używany wtedy, kiedy trzeba PiS-owi wypomnieć, że wynik wynikiem, ale został on uzyskany nieuczciwie. Należy przypomnieć, że zwycięski rok 2015 był dla PiS-u pierwszym rokiem powstania ruchu kontroli wyborów. Do tej pory prawicowaci skarżyli się na cuda nad urną, teraz – chyba po raz pierwszy i… ostatni – odrobili lekcje. Podzieliło się Polską na najdrobniejsze fragmenty wyborcze, czyli na komisje, zebrało się do nich i dopasowało tysiące ochotników, poduczyło ordynacji i wstawiło jako mężów zaufania oraz członków komisji. A więc PiS zadbał tak o ich uczciwość, że strona przegrana, która odpuściła sobie masową kontrolę wyborów oskarżała Kaczorów, że ci tą masowością byli tak wszechobecni, że sami mogli… skręcić wybory w każdą ze stron. Odgrzewanie tematu niedemokratyczności wyborów polega na tym, że obecna władza zarzuca, że PiS wpływał na wybory posiadając stronnicze media publiczne i transferował kasę publiczną na mniej lub bardziej maskowaną kampanię wyborczą.

Wielkie mi mecyje! Przecież tak robi każda władza. Robi, robiła i będzie robić. Cały system połączenia ordynacji wyborczej i finansowania partii politycznych istnieje w III RP ponad podziałami. To dorobek dealu przy Okrągłym Stole, który z jednej strony emuluje aktywność polityczną sztuczną, acz gwałtowną wojną plemienną, z drugiej strony jest zabetonowany po to, by się nie pojawił żaden trzeci. I zarzucanie jednej strony, że ta druga akurat wygrała w tym biegu dwóch zawodników jest hipokryzją. Najśmieszniej potwierdził to ostatnio opozycyjny PiS, który – przy wyliczeniach ile to publicznych poszło na kampanię PiS-u, kiedy PKW zakwestionowała jego sprawozdanie i obcięła dotację – nie bronił się, że nie nakradł, tylko przedstawił wyliczenia, że na to samo PO ukradła parę miliardów więcej. Proceder się potwierdził ponad podziałami, a naród tego nie zauważył, od dawna przekonany, że inaczej być nie może, uważając to za normalny stan polskiej… demokracji.    

Dlaczego po 2015 roku z demokracją padło i przeniesiono się na praworządność? No, bo to było zbyt złożone. Lud kojarzył demokrację z rządami większości, ale skoro suweren się pomylił, to akcenty trzeba było przenieść gdzie indziej. Po początkowych bełkotliwych argumentach, że: „Hitlera też wybrała większość” (co jest bzdurą manipulacji), zaczęto slalomować z subtelnościami demokracji. Że to wcale nie chodzi o większość (w latach 2007-2015 kiedy rządziła PO wystarczył argument – „trzeba było wygrać wybory”), tylko chodzi o trzy rzeczy: że demokracja to przestrzeganie demokratycznych procedur (tu kłania się późniejsza walka o obecnie porzuconą Konstytucję), że demokracja to utrzymywanie demokratycznych instytucji (tu boje o Trybunał Konstytucyjny i inne instytucje), oraz bardziej oralne niż uliczne walki o trójpodział władzy, czyli rozdzielenie co do niezależności trzech emanacji państwa: władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej, przy jednoczesnym kontrolowaniu rozrostu jednej przez pozostałe dwie, systemem checks and balances.

Podmianka

A więc z takim tłumaczeniem demokracji było pod górkę, bo to zawiłe, niemierzalne, skomplikowane, inteligenckie. Walka o demokratyzację, instytucje i praworządność miały swoje personifikacje instytucjonalne. Jako się rzekło były to Konstytucja, Trybunał Konstytucyjny i cały system sądowniczy. Z tego wszystkiego została tylko praworządność i protesty przesiadły się na nią, pozostawiając z niezapłaconymi fakturami za demokrację szefa KOD-u. Na pełnej petardzie wjechała ona, praworządność, demokracja jako temat mętny została odłożona na później. W Polsce doszło do unio-europejskiego testu pały praworządności. To, że temat był sztucznie wywołany, by dogiąć PiS jest już jasne dla każdego, kto dziś widzi „praworządność” Tuska i milczenie Unii. To już banał. Ale Unia zrobiła pokazuchę. Dla innych krajów. Widzicie – mamy na was pozatraktatowego bata i popatrzcie się na Polskę, jeśli chcielibyście szumieć. Bo w traktatach nic nie ma o wtrącaniu się w krajowy system sprawiedliwości, ale jest napisane na pierwszych stronach traktatowych mętne stwierdzenie, że Unia to związek państw praworządnych. A więc, ergo, znaczy się, kto nie jest praworządny to nie to, że kasy nie dostanie z funduszy, ale nie wiadomo czy on tam w ogóle do tej Unii należeć może.

A cóż to jest ta praworządność? A któż to wie? Nawet  – okazało się – jak się zgodzimy co do którejś z jej definicji, to wcale nie oznacza, że będzie się ją – w Unii – stosować równo do wszystkich członków. Na końcu bowiem jesteśmy poddani nie tyle zapisom, co… kulturowemu traktowaniu naszego zapóźnienia przez światły Zachód. Dlatego właśnie, i tak to się tłumaczy expresis verbis, taki sam system, np. powoływania sędziów w Polsce i Hiszpanii czy Niemczech to nie ten sam system. W krajach Zachodu politycy mogą mieć nawet znacznie większy wpływ na powoływanie sędziów niż w Polsce, ale to Polska będzie za to karana. Czemu? Ano dlatego, że u nas jest inna, znaczy się niższa kultura prawna. Tak, i mówi nam to państwo, które tak naprawdę powstało dopiero za Bismarcka, mówi się to do państwa, które pierwsze w Europie miało konstytucję, uprawiało demokrację na poziomie, który na tyle osłabił jego konstrukcję, że autorytaryzm sąsiadów pozbawił je niepodległości. I teraz ci potomkowie autorytarnych systemów dynastycznych uczą nas „większej kultury prawnej”, ci potomkowie totalitaryzmów i krwawych rewolucji.

A więc padło na praworządność. To miał być sztandar, pod którym skupi się i naród, i uwaga międzynarodowej, równie kołysanej, społeczności. No, bo któż przeciw praworządności, no któż? Zwłaszcza społeczność zachodnia się zaniepokoiła. Pamiętam w 2016 roku, kiedy odwiedził mnie Hugo i Ulrike z Niemiec, byli oni Polską szczerze zaniepokojeni. Wiedzieli o rządach i reformach systemu sprawiedliwości PiS-u tyle co z niemieckiej prasy, czyli nic. I nie pytali mnie jak to u was jest, tylko się niepokoili. Oni wiedzieli jak u nas jest, napominali, gadali bzdury, byli postraszeni jak dzieci Żelaznym Wilkiem. Tłumaczyli mi na czym polega praworządność nawet nie wiedząc jak działa u nich ich tam system, nie wiedząc jak u nas działał i jak miałby działać, gdyby się tu PiS-owi udało. I tak było z całą resztą Zachodu: gdzieś tam jakieś postkomunistyczne prymitywy poszły do podstawówki demokracji, rozrabiają na przerwach, chcemy ich przytulić, nie znają subtelności uprawianej przez nas latami (?) materii. Możemy im też posłużyć doświadczeniem, ostrzegając, a właściwie hamując ich demokratyczne zapędy, bo to przecież my wiemy jak łatwo uwieść większościowego suwerena populizmem, a już tym bardziej – dyktaturą.

A więc w skrócie – mordy w kubeł: słuchać się tam starszych i mądrzejszych.

Hipokryzja trzech filarów

I tak jechalim, jechalim, aż zajechalim. Władza pod tymi hasłami przeszła w ręce nowej władzy i okazało, że ten akt był o wiele ważniejszy niż sytuacyjnie okazało się traktowana praworządność. Bo nowa władza wysadziła podstawy swej legitymacji wyborczej w powietrze. I okazało się, że ku uciesze swego elektoratu. Co daje nam poważne podejrzenia, że taktyczne potraktowanie byłych świętości to nie tylko strategiczny wymysł aspirujących do nowej władzy, ale cały ich tam lud wyborczy od początku puszczał do siebie oko: praworządność… tiaaaa, oczywiście ale chodzi o to w sumie by ***** ***. A czy to się go jebnie praworządnością, demokracją, gospodarką, kulturą, aborcją czy tęczowością, to już wszystko jedno. Wszystkie wartości i syfy na pokład. Kto będzie tam patrzył jakimi pakułami zatyka się dziury w tonącym po PiS-ie okręcie? Może to być wszystko. Ale to nie wszystko jedno – dla państwa.

No, bo popatrzmy. Jak by brać na poważnie deklaracje o innej niż większościowa podstawie demokracji, to wychodzą nam złamane trzy filary. Pierwszy – że chodzi o procedury, by się ich jednak trzymać. Wymyślone one są – teoretycznie – po to, by obowiązywały bez względu na kolor panującej władzy. Są gwarancją nieprzekraczalnych przez władzę podstawowych wolności obywatelskich. Ich źródło znajduje się w konstytucji. Pal już nawet licho, że – w Polsce – ułomnej. Ale nawet ta polska słaba konstytucja, pełna dziur i niedopowiedzeń przeszkadza władzy. Zwłaszcza tej. Tusk stosuje ją, tak jak ją rozumie, wstawia ustawy, a właściwie rządzi uchwałami Sejmu, bo ustawy uchyliłby mu Trybunał Konstytucyjny, albo zawetował prezydent. A więc dzisiejsza władza porusza się nie łamiąc konstytucję, ale działając poza nią. Trybunał nie ma czego odrzucić, Duda – zawetować. Jedziemy gdzieś obok, a… Europa milczy. To, co się u nas odwala, z cichą akceptacją Brukseli, a właściwie Berlina, pokazuje nie tylko gdzie elity mają praworządność, ale gdzie mają Polskę. Niech się Polaczkowie pławią w bezprawiu, byleby tam na tronach demokracji siedzieli namiestnicy dbający o niedorozwój potencjalnego europejskiego konkurenta.

Drugi element to instytucje. Co my tu mamy? Cuda, panie, cuda. „Trybunał Przyłębskiej” (a co to za twór konstytucyjny?), „tzw. Sąd Najwyższy”, który jest niewystarczająco legalny by orzekał, ale by zatwierdził zwycięskie dla uśmiechniętych wybory, to już jest legalny w pełni. Pełniący obowiązki Prokuratora Krajowego, nie występujący nigdzie jako instytucja, mianujący innych, ale już wtedy, w świetle „prawa jakie je rozumiemy”, jak najbardziej legalnych. I ci prokuratorzy (i ich sprawy, dodajmy) są uważani za bardziej legalnych, niż jak najbardziej legalnie wybrani sędziowie, nazywani neosędziami, wybrani przez neoKRS, instytucję zakwestionowaną medialnie.

Trójpodział problemu

I po instytucjach wylądowaliśmy na trzecim filarze demokracji. Na praworządności, rozumianej tu jako państwo prawa, z trójpodziałem władzy jako zasadą konstytucyjną. Ja tam, jak już rzekłem, za demokracją nie jestem, a określenie „państwo prawa” przyprawia mnie o dreszcze. Stoi to w konstytucji jak byk, okraszone jeszcze ideą „sprawiedliwości społecznej”. Wszyscy nad tym „państwem prawa” cmokają, a ja nie. No, bo większość myśli, że „państwo prawa” polega na tym, że jest ono, prawo, jakie jest i obowiązuje wszystkich. To tam zawiera się idea równości wobec prawa, kontroli władz, działania dla dobra wspólnego. Ale ja jestem za znanym stwierdzeniem, że „gdy zbiera się parlament to zagrożona jest ludzka własność, wolność i życie”. No bo co zrobić, jeśli taki Sejm jest źródłem prawa, które mamy bezwzględnie w świetle definicji „państwa prawa” przestrzegać, zaś parlament prokuruje prawo niesprawiedliwe? Gnębiące jakieś grupy społeczne, ograbiające obywateli lub narażające ich na utratę zdrowia i życia (vide covid)? Co wtedy – apologeci „państwa prawa”? Jak to się mówi „jak nie boli to powoli”.  Że to kogoś tam z was ominie, nie będzie dotyczyło? A co to ma za znaczenie? To przecież demokracja ma być, a nie jakiś darwinizm – kto kogo…

Ale zostawmy już te definicje. Nowa władza zabrała się za trójpodział władzy. Naród, co to ich wybrał albo milczy, albo jacyś niezrównoważeni się cieszą, bo po nas choćby POtop i ***** *** do końca Owsiaka, albo o jeden dzień dłużej. Ostatnio premier ogłosił, że będzie ustawa, która wprowadzi nowy ład w sądownictwie, a właściwie przywróci ład stary, okrągłostołowy. Przypomnę – przy Okrągłym Stole strony uzgodniły, że stan sędziowski jest poza reformami ustrojowymi. Komuniści, którzy nie tyle oddawali władzę, co dopuszczali na jej bardziej niewdzięczne odcinki mianowaną przez siebie podpisami Kiszczaka opozycję nie byli tacy głupi, by dopuszczać systemową możliwość postawienia ich kiedyś przed sądem za grzechy z czasów swego rządzenia. Postanowiono zakonserwować cały stan osobowy na istniejącym poziomie i wprowadzić mechanizmy kooptacyjne przy poszerzaniu składu osobowego sądów. Stary, umoczony stan sędziowski miał sam zadbać o własne interesy, klucze do bezkarności dali im postkomuniści, za co trzeba było im się wywdzięczać w togach ślepotą na lewe oko. Sędziowie starzy wybierali nowych, ale takich co byli wdzięczni bardziej korporacji niż podlegli prawu. I system się kręcił. Do czasu  aż przyszedł PiS.

Ten niestety podszedł to tego pod hasłem „kadry są najważniejsze” i raczej – jak każda władza, co to myśli, że będzie rządzić wiecznie – postawił na wymianę ludzi w zepsutym mechanizmie, niż by go trwale naprawić. I tak odbyło się to w atmosferze wewnętrznego kryzysu, bo reformę Ziobry uchylił prezydent Duda (z tego samego obozu, za PO – nie do pomyślenia) i wszystko się rozeszło po kościach. Odbyły się malownicze boje o Trybunał Konstytucyjny, ale najważniejszy dla reformy sądownictwa okazał się sposób powoływania sędziów. Przypomnijmy – sędziów powołuje prezydent na wniosek KRS, co prawda, ale to jego decyzja stwarza sędziego, nie rekomendacja KRS. A więc sposób, w jakim powstaje ciało rekomendujące nie ma tu żadnego związku na ważność decyzji i jej następstwa.

Do tej, przedpisowskiej, pory było jak nakazał Okrągły Stół. Sędziowie mianowali samych siebie, byli w tym poza ozdrowieńczą kontrolą trójpodziału władzy. A trójpodział władzy gwarantuje niezależność każdej z nich, ale – jako się rzekło – kontrolę jej przez pozostałe dwie. A samowybieralność sędziów tej kontroli przeczy. Stan sędziowski daleki był także od samokontroli, nie wytworzył mechanizmów rugowania z zawodu. Można było od wielkiego dzwonu wylecieć za jazdę na fleku, ale nigdy, powtarzam NIGDY, za rażąco stronniczy wyrok. Wyroki tak skonstruowanego systemu osądzania były bowiem poza podejrzeniami, co raz to słyszeliśmy jak ktoś mówi „wyrok jest skandaliczny, ale nie będę go kwestionował”. Stan sędziowski to słyszał i mu się to spodobało, taką bezkarność. PiS chciał to zmienić i wprowadzić kontrolę trójpodziału władzy, odrobił lekcję, ściągną z przepisów Hiszpanii czy Niemiec i upolitycznił sposób powoływania sędziów.

Tu pewna uwaga. Nowa ustawa o KRS wprowadza większy niż dotąd element kontroli parlamentarnej na REKOMENDACJE sędziowskie do prezydenckich nominacji. A więc pomyśli ktoś – no, to jest wpływ na ich niezależność. Niekoniecznie. Sposób powoływania sędziego, to jedna sprawa, zaś jego niezawisłość to całkiem coś innego. Chodzi o to, że – i są tu gwarancje systemowe -, że jak się takiego sędziego powoła (bez względu na sposób) to już się urwał. Nie musi się nikogo słuchać, nawet tego, kto go nominował, bo ten go odwołać nie może. Ale to też był problem, bo taki nieodwoływalny mógłby sobie wtedy dowolnie hasać. I tu wchodzi kwestia Izby Dyscyplinarnej. Ta, pomysłem PiS-u, w ściśle określonych okolicznościach, mogła pozbawić sędziego prawa do wykonywana zawodu. Był to ruch wewnętrzny, środowiska sędziowskiego, miał by być dokonywany w celu obrony wizerunku stanu sędziowskiego i wyjścia z pułapki nierozliczalności. Tu też nie bardzo się udało, gdyż PiS zmieniał sprawę wewnętrznej kontroli sędziów po wielokroć, co okazało się w głównym odbiorze tej zasady, czyli społecznym, niezauważalne.

To jak to zrobić z tym sędziami? Jak się sami rządzą, to źle, jak ich politycy pilnują, to jeszcze gorzej? Co robić? No, wygląda to na nierozwiązywalny dylemat, ale rozwiązanie jest proste i praktykowane. Odpowiedzią jest… suweren. Wystarczy tylko rozdzielić kwestię odwoływania od niezawisłości sędziego. Sędziego powołuje wybrany system, niech będzie, że upolityczniony, ale sędzia, będąc przez całą kadencję niezawisły, podlega po jej upływie kontroli za strony suwerena. Ten może ocenić jak dany sędzia u nich tam w terenie orzekał, czy miał jakieś grzeszki i czy za to ukarać go nieprzedłużeniem mu kadencji, czy odwrotnie – nagrodzić go utrzymując mu kolejną. I tyle. Lud w sumie w masie osądza systemowo obiektywnie, czy dany emanator lokalnej sprawiedliwości działa na rzecz dobra wspólnego czy nie. Nie kolega sędziego, nie lokalny polityk, który z chęcią chciałby mieć u siebie „swojego” sędziego na wymianę świadczeń, ale suweren. Ale my jesteśmy w innej Polsce, jesteśmy w okowach demokracji walczącej.

Kolorowi sędziowie

Właśnie dowiedzieliśmy się z konferencji premiera, ale i ze spotkania ze środowiskiem sędziowskim ale głównie z twittera, że idzie rewolucyjne przyspieszenie. A propos – właśnie: nowy rząd rządzi głównie tiwttami. W Sejmie wieje nudą, może to i dobrze, biorąc pod uwagę jego merytoryczny poziom, nie ma żadnych inicjatyw, a więc rządzi się za pomocą nowych wrzutek, tymczasowych mininarracji, nie ustawami i rozporządzeniami, tylko twittami. Media się na to rzucają chętniej niż na nudne ustawy, jest co cytować, zwłaszcza jak premier wszystko okrasi jak zwykle jakimś kokieteryjnym bon mocikiem. A, że to nie ma żadnej wartości sprawczej, bo to tak nie działa, poza konstytucją, ustawami, Sejmem? A kto powiedział, że nie działa? P.o. Prokuratora Krajowego jest bezprawny, a działa. Media publiczne w likwidacji, z powodów przecież finansowych, a właśnie dostają ze 4 miliardy tym razem wcale nie zabrane z onkologii. Można? Można! A więc dalejże.

Ogłoszono, że wzięto się za pisowskich sędziów. Tak, łatwo ich wydzielić. Przypomnę, że pookrągłostołowej korporacji sędziowskiej ostało się z 2/3 stanu, zaś za PiS-u doszła do sędziowania pozostała 1/3. W końcu przez lat osiem jakoś się tam stan musiał powiększać, studenci studiowali, PiS, z wymienionych wyżej przyczyn, chciał proces wymiany kadr przyspieszyć. Ale, jako się rzekło, Tusk rządzący zabrał się za praworządność na całego, ingerując jako władza wykonawcza w trójpodział władzy. Wykonawcza, bo dzieje się to na poziomie rządowym, wrogie PiS-owi ustawy nie przejdą albo przez „Trybunał Przyłębskiej”, albo przez sito weta prezydenta Dudy. A więc jedziemy na poziomie rządowym, skoro ustawodawczy jest zablokowany tą pieprzoną konstytucją.

A sędziów da się podzielić na naszych i nie naszych. Wystarczy tylko wrócić do wbijanego od lat ludowi wzmożonemu pojęcia neoKRS. Sposób jej obsadzania zmienił, wedle konstytucji, zmieniając ustawę PiS, po to, by jak pisałem wcześniej wyrwać nominacje, a właściwie samonominacje z wyłącznych rąk sędziowskich. Zrobiono to zgodnie z prawem, ale powstał medialny podział na (stary, dobry) KRS i neoKRS, upolityczniony przez tych pisiorów. I powstało pojęcie neosędzia, czyli sędziów powołanych przez straszny neoKRS. Media na nich pluły, sędziowie ze starych nieneokrsowskich nominacji kwestionowali wyroki „neosędziów”, uśmiechnięta Polska na nich wieszała psy, środowiskowy ostracyzm sprowadził ich do roli zdrajców (pytanie tylko czego, sprawiedliwości czy interesów kasty?)

I do tego odwołał się teraz Tusk. Stwierdził on, a stan sędziowski to przyjął na milczącą klatę, że dokona się weryfikacji sędziów, podzieli się ich na kolory. Pytanie – kto dokona takiej selekcji wisi w powietrzu. A odpowiedzi dobrej nie ma. Może to być jak najbardziej upolitycznione ciało, może to być też sam stan sędziowski, który oceni, który z ich „kolegów” popadł w błędy i wypaczenia. Uwaga – nie będzie się oceniać jakości ich wyroków, tylko źródło nominacji, a właściwie – rekomendacji. I wedle tego zakwalifikuje się gości do odpowiedniej barwy.

Będzie jak na skrzyżowaniu, a raczej – ukrzyżowaniu sprawiedliwości. Kolor czerwony – wont z zawodu. Z automatu, nawet chyba bez procedury weryfikacji. Każdy z neosędziów, który aktywnie uczestniczył w tym procederze, był w ciałach awansujących, nominujących – wont, na zawsze i z dyscyplinarką. Żółty kolor jest najgorszy. To tu sędzia, jeśli chce ocalić swą togę sam musi na siebie donieść, pokajać się i obiecać poprawę. Ma to czynić w formule „czynnego żalu”, choć to durnota, gdyż czynny żal jest związany z postępowanie skarbowym, no chyba, że nawrócony sędzia będzie miał zapłacić Polakom jakieś odszkodowanie za lata błędów i wypaczeń. Będzie więc łamanie charakterów, bolszewickie zsucziwanije, wszystko, tylko nie godność sędziowska. Jak zwykle – rewolucyjna mniejszość domaga się doprowadzenia procesu gwałtownych przemian do końca. W realu oznacza to, że rządzącym nie idzie i w miarę osiągania (medialnych jedynie dodajmy) sukcesów będą zaostrzać walkę klasową, wskazując na ultrasów, że ci ich popędzają.

Na końcu są zieloni, co to nie mieli innego wyjścia, tylko przejść przez pisowskie ucho igielne, by w ogóle wystartować na sędziego – tym będzie przebaczone z automatu, tak samo jak z automatu nie będzie wybaczone czerwonym. Będziemy więc mieli kolorowych sędziów i paradoks III RP, który pokazuje, że cały postkomunistyczny aparat sędziowski, który broił nie tylko za komuny, ale i za stanu wojennego wszedł do systemu III RP nietknięty, bez żadnych weryfikacji, w zwartym szeregu i z ustrojowymi papierami na nieodwoływalność i teraz ci sami sędziowie będą sądzić już nie obywateli, ale adeptów uczelni w wolnej Polsce, tylko z tego powodu, że rekomendowały ich na sędziów ciała powołane w czasach rządów partii, która próbowała wyzbyć się wreszcie tej zeszłowiecznej schedy.

Chichot historii

To chichot historii, że takie cuda z praworządnością wyczyniają ci, którzy za jej „obronę” dostali od suwerena władzę. Jak widać praworządność przez wszystkie siły traktowana jest jako systemowa zawalidroga na drodze sprawczości władzy wykonawczej. Jak próbowałem tego dowieść tutaj jest to systemowy trend władzy, bez względu na jej kolor i pochodzenie. Ale dziś, kiedy mistrzowie praworządności, w biały dzień, na głos zaprzeczają wartościom, które w rękach naiwnych głosujących doprowadziły ich do rządzenia, kiedy ci wychędożeni sami temu biją brawo widać, że całe te opary demokracji, instytucji stojących na straży, gwarancji obywatelskich to bajeczki dla naiwnych. Jak widać coraz mniej naiwnych.

A jak już zabraknie nawet złudzeń, to pozostanie już tylko nieme przyzwolenie na nagą siłę władzy. W nadziei, że siła ta może ominie, a może wyciągnie rękę. Nie na zgodę, ale by chętnych przyłączyć do ciemiężących, bo tylko to będzie gwarancją, że się samemu nie będzie ciemiężonym. Czekają nas kolorowe sądy, choć, znając leniwą sprawczość Tuska do budowania i instynktowny talent do burzenia wiem, że skończy się to na niczym. Nawet gdyby taka ustawa-kolorowanka przeszła przez parlament, to i tak albo to wywali Trybunał Konstytucyjny, albo zawetuje prezydent. A więc to raczej pokaz tego, co będzie jak przyszły prezydent będzie z tych uśmiechniętych i układ się domknie. Będą kolorowe sądy. Teraz to tylko deklaracja, straszenie obecnych sędziów, że będą poddani trybunałom i żeby, już teraz, się pilnowali. I co, apologeci trójpodziału władzy? Podoba się takie zastraszanie władzy sądowniczej przez władzę wykonawczą? PiS to przy tym pikuś, pan Pikuś. Tusk gra va banque, tak wysoko, że moczy przede wszystkim swoje otoczenie. I to otoczenie będzie bronić nie tyle jego, nie tyle ideolo, które doprowadziło do tej sytuacji, nawet nie będzie ***** ***. Będzie już bronić własnej władzy, by samemu, w razie przegranej nie pójść śladami prawa nowej władzy, która podostrzy to co powyczyniał obecnie Tusk, z kolei po swojemu stosując prawo „jak je rozumie”. Będzie więc to nie walka o władzę, ale o wolność. Polski już przy tym nie będzie, będzie tylko polityka jako strach o własne de.

A nad tym wszystkim polatywać będzie wyniosłe milczenie hipokryzji sędziów. Reprezentantów ostoi Rzeczpospolitej, jak można przeczytać na budynku warszawskiego sądu.

Napisał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Komuna idzie na skróty

W pierwszych latach istnienia żydowskiej gazety dla Polaków pod redakcją pana red. Adama Michnika, była tam rubryka pod nazwą „Telefoniczna opinia publiczna”, Zamieszczane tam były opinie formułowane przez czytelników – chociaż z czasem zaczęły zagęszczać się podejrzenia, że te opinie formułowali nie żadni „czytelnicy”, tylko specjalny zespół redakcyjny. Chodziło o rodzaj asekuracji, że te „kontrowersyjne” opinie nie wyrażają stanowiska redakcji, tylko czytelników, których Judenrat nie chce pod żadnym pretekstem cenzurować. Tymczasem wewnętrzna cenzura jest nieunikniona, bo redakcja sama decyduje, jakie publikacje się ukażą, a jakie nie – bo na tym przecież polega redagowanie gazety. W tej sytuacji podejrzenia, iż w „Telefonicznej opinii publicznej” przekazywane są opinie preparowane przez redakcję nie były aż tak bardzo pozbawione podstaw.

Podobnie postępowała partia za pierwszej komuny. Kiedy zależało jej na stworzeniu pretekstu do zaatakowania jakichś środowisk społecznych, z reguły nie robiła tego wprost. Najpierw bowiem inspirowała do sformułowania pożądanej opinii, niekoniecznie nawet w postaci nawoływania do rozprawy, tylko raczej zdziwienia, że władza to toleruje, jakiegoś zagranicznego kolaboranta, uplasowanego albo w gazecie wydawanej przez którąś z zachodnich partii komunistycznych, albo nawet – co było lepsze – w piśmie z komunistami nie kojarzonym. Potem „Trybuna Ludu”, czy „Żołnierz Wolnościprzedrukowywał tę zagraniczną publikację – że to przecież nawet nie my tak uważamy, tylko zagranica i to w dodatku – zachodnia – no a później już bezpieka robiła swoje.

Po kilku latach „Telefoniczna opinia publiczna” została zlikwidowana, ale Judenrat nie zrezygnował z takich asekuracyjnych publikacji pilotażowych – tylko przybrały one postać listów do redakcji. Czy są one autentyczne, czy też preparowane przez jakiegoś następcę Lesława Maleszki – tego oczywiście nie wiem, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby tak właśnie było. Zresztą nie o to chodzi, bo jeśli ktoś chce wierzyć w autentyczność tych listów, to oczywiście nie można mu tego zabronić – ale znacznie ciekawsze jest to, co ci czytelnicy do redakcji piszą.

Oto w numerze z 10 grudnia, a więc w dzień po pokazaniu przez rządową telewizję karesów pana red. Michnika z generałem Jaruzelskim, czytelnik nazwiskiem „Przemysław Wiszniewski” napisał list, w którym oskarża rząd „dobrej zmiany” o to, że przyzwyczaja ludzi do łamania coraz to nowych praw człowieka. Brzmi to trochę groteskowo, nawet nie z tego powodu, że tak właśnie jest, tylko przede wszystkim dlatego, że „Gazeta Wyborcza” łamanie praw człowieka nie tylko popierała i popiera, ale nawet gorąco do tego zachęca. Na przykład – że przechodząc do porządku nad konstytucyjnymi gwarancjami dla różnych swobód obywatelskich – rząd z dnia na dzień przejął władzę dyktatorską, zamykając obywateli w aresztach domowych. Że przechodząc do porządku dziennego nad konstytucyjnymi gwarancjami swobody działalności gospodarczej i własności, każe właścicielom zamykać ich przedsiębiorstwa i to w dodatku – bezterminowo, a „Gazeta Wyborcza”, która na innym etapie, to znaczy – na etapie walki o praworządność – nieubłaganym palcem wytykała rządowi prawdziwe, czy też urojone występki przeciwko konstytucji i nawet urządzała seanse kicania w jej obronie, teraz jakby w ogóle o konstytucji zapomniała. Nie mogę powstrzymać się od uwagi, że Judenrat „Gazety Wyborczej”, zdominowany przez przedstawicieli „lewicy laickiej” w pierwszym, albo w drugim pokoleniu, nie chce wierzgać przeciwko zaostrzającej się właśnie walce klasowej, która tylko w tym się zmieniła, że z terenu ekonomicznego, gdzie brało się pod obcasy, albo i do dołów z wapnem, „reakcję”, „drobnomieszczan” i „kułaków”, została przeniesiona na teren medyczny, gdzie nie tylko rząd, ale i rozmaici „aktywiści” obmyślają coraz bardziej wyrafinowane sposoby prześladowania obywateli uchylających się przed szprycowaniem. Judenrat z widoczną przyjemnością piętnuje „szurów”, „foliarzy” i „płaskoziemców” , tak samo, jak kiedyś ich przodkowie – zadowoleni ze swego rozumu semiccy sowieccy kolaboranci – piętnowali „ciemnogród” i inne myślozbrodnie przeciwko ukochanemu socjalizmowi.

Ale nie to jest najważniejsze, tylko konkluzje, do jakich dochodzi „Przemysław Wiszniewski”. Wspominając swojego „mentora” z futrowanej pieniędzmi starego żydowskiego finansowego grandziarza Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, czyli nieżyjącego już pana Marka Nowickiego, dochodzi do wniosku, że wśród mnóstwa praw, jakie są zapisane w konstytucji, obywatele mają także cztery obowiązki. Trzy są też w konstytucji zapisane, to znaczy – obowiązek płacenia podatków, respektowania wyroków sądowych i obrony państwa przed zewnętrznym wrogiem, ale jeden w konstytucji zapisany nie jest. Chodzi o obowiązek obalenia „niesprawiedliwej, autorytarnej władzy”. O ile to możliwe – w wyborach – pisze pan Wiszniewski. I kończy: o ile to możliwe…”.

Wygląda na to, że Judenrat próbuje w ten sposób wysondować reakcję opinii publicznej na wezwanie do pójścia na skróty w celu dokończenia rewolucji komunistycznej siłą. Najwyraźniej sukcesy osiągnięte dzięki proklamowanemu w 1968 roku „długiego marszu przez instytucje”, które pożądane z punktu widzenia potrzeb komunistycznej rewolucji zachowania w coraz większym zakresie wymuszają, już nie przynoszą komunistycznym aktywistom takiej satysfakcji. Najwyraźniej, po 40 latach od stanu wojennego, oni też zatęsknili do zbrojnej przygody, żeby głos zabrał „towarzysz Mauzer”, a przedstawiciele mniej wartościowego narodu tubylczego mogli już tylko prowadzić „nocne rodaków rozmowy”, nasłuchując szmerów za oknem albo kroków na schodach. Tę tęsknotę można odczytać choćby z niedawnej inicjatywy ustawodawczej klubu parlamentarnego Lewicy, żeby w miejsce rządowego „obowiązku”, wprowadzić „przymus” szczepień, a przy okazji trochę się poznęcać nad heretykami. Perspektywa pójścia na skróty w wykonaniu komunistów wydaje się całkiem prawdopodobna. Inicjatywa od zakończenia II wojny światowej jest po ich stronie. To oni przygotowali przemyślaną strategię, to oni mają plan, który – dzięki opanowaniu, albo przynajmniej narzuceniu instytucjom państwowym i międzynarodowym swojego punktu widzenia, konsekwentnie, cierpliwie i metodycznie realizują, spychając przeciwników, którzy mogą tylko reagować – o ile w ogóle mogą – na ich posunięcia, do coraz głębszej defensywy. Co tu ukrywać; czas nie pracuje dla przeciwników komunizmu – tym bardziej, że oni, po sławnej transformacji ustrojowej, osiedli na laurach i nawet nie rozważają pójścia na skróty – jak to w Hiszpanii zrobił generał Franco, a w Chile – generał Pinochet.

W tej sytuacji nie wiemy tylko jednego, chociaż to i owo możemy już teraz wydedukować – jakich Umiłowanych Przywódców organizatorzy komunistycznej rewolucji nam narzucą. Myślę, że na pierwszym etapie posłużą się folksdojczami i karierowiczami w rodzaju Księcia-Małżonka, którym będzie towarzyszyło „stado dzikich bab” i zboczeńców, już nie maszerujących, ale wprost kopulujących na wszystkich trawnikach. A na etapie następnym, kiedy wszyscy już z „nowym” się oswoją, zajmie się nami i zrobi porządek towarzysz Adrian Zandberg i towarzyszka Anna Maria Żukowska – bo któż inny lepiej się do tego nada?

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”. http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5089 Felieton    tygodnik „Najwyższy Czas!”    21 grudnia 2021