Znów chcą mnie zabić! Powstaniec Warszawski o Niemcach, UB i ucieczce z Holandii przed eutanazją

Znów chcą mnie zabić! Powstaniec Warszawski o Niemcach, UB i ucieczce z Holandii przed eutanazją

Adam Białous 1 sierpnia 2022 https://pch24.pl/znow-chca-mnie-zabic-powstaniec-warszawski-o-niemcach-ub-i-ucieczce-z-holandii-przed-eutanazja/

(Oprac. GS/PCh24.pl / AB)

– Obawiam się, że znów chcą mnie zabić. Najpierw chcieli to zrobić Niemcy, potem panowie z UB i SB, a teraz holenderski system prawny, który zezwala na tzw. eutanazję. Wystarczy starego człowieka, który już nie może produkować, ubezwłasnowolnić i wydać na niego wyrok śmierci.

Tak zginął m.in. mój kolega w Holandii, którego na eutanazję skazały jego własne dzieci (…) Wolałem więc nie ryzykować i wrócić do Polski – mówi podporucznik Zbigniew Narski, urodzony 29 lipca 1924 roku w Warszawie, żołnierz AK ps. „Zbyszek”, powstaniec warszawski, w rozmowie z Adamem Białousem.

==========================

Jak zaczęła się Pana działalność konspiracyjna?

Kiedy wybuchła wojna mój ojciec Bronisław, który był wysokim urzędnikiem państwowym i komisarzem Giełdy Papierów Wartościowych w Warszawie, został ewakuowany do Lwowa, tam aresztowali go Sowieci. W okupowanej Warszawie zostałem ja, byłem jeden u rodziców, moja mama Antonina, dziadkowie i ciocia. Wtedy też zaczęła się moja działalność konspiracyjna. Najpierw byłem w batalionie harcerskim, a później przydzielono mnie do Kierownictwa Dywersji Komendy Głównej AK. Natomiast pierwszymi zadaniami dywersyjnymi, już w Kedywie, były drobne akcje – takie jak np. zamiana ulicznego transparentu z hasłem „Jedźcie z nami do Niemiec” na inny, o treści „Jedźcie sami”, lub malowanie na murach „kotwic”. Były to akcje, które miały nas oswoić z niebezpieczeństwem.

Wykonywał tam Pan też inne zadania?

Później, gdy zostałem przydzielony do grupy „Andrzeja”… Była to specjalna grupa Kedywu przeznaczona do większych operacji. Jedną z takich operacji było na przykład zdobycie cukru dla Warszawy. Stolica bowiem cierpiała na poważny deficyt tego produktu – z tego co wiem obecnie ten problem dotyczy całej Polski. Ale wracając do czasów wojny – w celu zdobycia cukru opanowaliśmy na krótko fabrykę, w której produkowano słodkie przetwory owocowe dla Niemców. Zagarnięty podczas tej akcji cukier rozwieźliśmy później do różnych miejsc na terenie Warszawy. W sumie rozprowadziliśmy w ten sposób 12 ciężarówek cukru. Były też akcje bojowe oraz wykonywanie wyroków wydanych przez Polskie Państwo Podziemne na niemieckich zbrodniarzy i konfidentów.

Dobrze pamięta pan godzinę „W” w Warszawie?

Bardzo dobrze. 1 sierpnia około godziny 10-tej rano mieliśmy spotkać się na Placu Grzybowskim. Tam, według pierwotnego planu, powinniśmy wsiąść do samochodów i być przewiezieni gdzieś w okolice pomiędzy Żyrardowem a Puszczą Kampinoską, gdzie mieliśmy rozpocząć działania dywersyjne skierowane przeciwko niemieckim dostawom broni i zaopatrzenia do Warszawy. Ten plan jednak przepadł, bo na Placu Grzybowskim zatrzymała się kolumna niemiecka, a naszych samochodów nie było.

Wróciłem do domu i tam czekałem na rozkazy. Łączniczka przyniosła je dopiero gdzieś o około godziny 13-tej. Miałem się stawić na ulicy Sienkiewicza i zameldować w oddziale Wojskowej Służby Ochrony Powstania AK. Były to jednostki, które miały za zadanie nie dopuścić do zniszczenia pewnych obiektów w Warszawie, aby ich nie zrabowano i nie zniszczono. Stawiłem się tam i przydzielono mnie do 8. kompanii batalionu „Kiliński”. Równo o 17.00 zaczęła się ostra strzelanina.

Jaki był pierwszy rozkaz, który dostaliście podczas Powstania?

Pierwszy rozkaz to – zajęcie budynku Poczty Głównej. Szczerze mówiąc było to jednak zadanie niewykonalne, bo Niemcy, którzy byli w tym budynku, prowadzili tak silny ogień zaporowy z karabinów maszynowych, że nikt by do Poczty żywy nie dotarł. Nasz porucznik „Szary”, ja wówczas miałem stopień podporucznika, nie wykonał więc tego rozkazu, ponieważ równałoby się to z całkowitym zniszczeniem oddziału, bez jakiegokolwiek pożytku. Tego dnia zobaczyłem, po raz pierwszy, wstrząsający widok płynącej rynsztokami po deszczu wody czerwonej od ludzkiej krwi.

Następny rozkaz dało się wykonać?

Było to zajęcie znanej warszawskiej restauracji Żywiec. Znajdowała się ona w kamienicy na rogu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich, w dzielnicy Śródmieście Północ, naprzeciwko dawnego dworca głównego. Niedługo po zajęciu przez nas tego budynku, w odległości około 300 metrów od restauracji, stanęły niemieckie czołgi i otworzyły do nas ogień. Ostrzeliwali nas tak dwa dni. Z naszej restauracji niewiele zostało. Również sąsiednie budynki zostały mocno zniszczone. Ale zachował się jeden, w którym był magazyn meblowy. Tam się zakwaterowaliśmy. Było nas tam w jednej grupie około 15. mężczyzn i dwie sanitariuszki. Mieliśmy nawet łóżka i pościel.

Byliśmy tam dosyć bezpieczni, gdyż po drugiej stronie ulicy siedzieli Niemcy. Więc nie mogli nas bombardować, bo by pozabijali również swoich. Żeby Niemcy nie mogli do nas bliżej podejść, jeden z domów spaliliśmy. Z jego gruzów powstała barykada nie do przejścia tak dla czołgów jak i piechoty. Niemcy mogli podejść jedynie ulicą Widok. Ale ona była bardzo wąska i pod ciągłym naszym obstrzałem. W barykadzie było jedno bardzo wąskie przejście, tak że mogła nim się przedostać na drugą stronę tylko jedna osoba. Niemcy więc nie ryzykowali, bo wiedzieli, że każdy który tam wejdzie zostanie przez nas zastrzelony. W tym naszym domu – składzie mebli, broniliśmy się do końca Powstania. To był ważny punkt oporu, gdyż stanowił jedyną zaporę dla Niemców na drodze ze Śródmieścia Północ do Śródmieścia Południe.

Jakich metod walki używaliście przeciwko Niemcom?

Metody te musieliśmy dostosować do bardzo małej ilości broni jaką posiadaliśmy i do metod walki jakich używał nasz wróg. Żołnierze niemieccy w niewielkiej tylko liczbie brali udział w tłumieniu powstania. Niemcy wykorzystywali do walk z powstańcami podległe sobie oddziały składające się z najemników tzw. Własowców. Głównie byli to Ukraińcy, Rosjanie, Azerowie, Kałmucy i przedstawicieli innych narodów wschodnich. Trudno było ich nawet nazywać żołnierzami, byli to po prostu degeneraci i siepacze, którzy mordowali wszystkich bez względu na wiek czy stan zdrowia. Walka z tymi straceńcami to była walka na śmierć i życie.

Niemcy walczyli inaczej?

Taktyka walki jaką stosowały oddziały niemieckie podczas powstania polegała, w pierwszym etapie, na ostrzeliwaniu budynku, który miał być zdobyty, z dział czołgowych. Wtedy my wycofywaliśmy się do tylnych pomieszczeń, najczęściej oficyn, i czekaliśmy aż skończy się ten ciężki ostrzał. Potem do ataku szła niemiecka piechota, my obserwując to, jeszcze spokojnie czekaliśmy. Dopiero kiedy żołnierze przeciwnika doszli do linii budynku, zaczynaliśmy przeciwuderzenie. Nasza taktyka była koniecznością, ponieważ mieliśmy bardzo mało uzbrojenia i amunicji.

Gdybyśmy próbowali atakujących od razu zatrzymać ogniem. Niemcy pozwoliliby nam wystrzelać amunicję, a potem natarliby i byłby z nami koniec. My jednak nie dawaliśmy im tej satysfakcji, pozwalaliśmy atakującym podejść blisko, a potem raziliśmy ich czym się tylko dało. Nie tylko z karabinów i pistoletów, których było mało, ale także przy użyciu kamieni, kolb – co tylko wpadło w ręce. Niemcy przeważnie nie wytrzymywali takiego „przywitania” i cofali się. Tak było z obroną przez nas budynku restauracji Żywiec. Potem już nie było czego bronić, bo ten budynek przestał właściwie istnieć, więc zainstalowaliśmy się w domu, w którym był skład mebli. 

Zapewne warunki walki i egzystencji w walczącej Warszawie nie należały do łatwych?

Warunki były bardzo ciężkie. Sanitariatów nie było, wiec organizowaliśmy je sobie gdzieś w gruzowiskach. Wiadomo jaki panował zapach. Nad Warszawą cały czas stała chmura kurzu, bo ciągle trwał ostrzał. Nie było czym oddychać. Z powodu tego kurzu nie było widać wrogów, strzelało się do ich sylwetek zarysowanych w tumanie kurzu. Trzeba było uważać żeby swojego kolegi nie postrzelić.

Naszych kolegów i koleżanki zabitych przez Niemców chowaliśmy na podwórkach i skwerkach. Ciała zawijaliśmy w koce i zakopywaliśmy z nimi butelkę, w której był jakiś dokument tożsamości zmarłego. Na mogile stawialiśmy krzyże. Wiele jednak ciał zostało pod gruzami, bo nie sposób było ich wydobyć. Prąd był do 1 września, dopóki Niemcy nie zdobyli elektrowni. Wodę czerpaliśmy ze studni, bo wodociąg Niemcy zakręcili zaraz na początku Powstania. Z jedzeniem też było krucho, szczególnie pod koniec naszej walki. Wtedy wszyscy byliśmy głodni.

Są jakieś szczególne zdarzenia z okresu Powstania, które utkwiły najmocniej w Pańskiej  pamięci?

Najbardziej pamiętam sytuacje, w których byłem o włos od śmierci. Bardzo ciężkim przeżyciem, którego nie zapomnę chyba do końca życia, była moja indywidualna akcja, podczas której ratowałem życie rannemu koledze. Leżał on na piętrze, pod ścianą wypalonej kamienicy. Ściana ta znajdowała się pod ciągłym obstrzałem niemieckich karabinów maszynowych. Na szczęście, były one usadowione nieco niżej niż ten poziom kamienicy na którym leżał mój kolega – sierżant, tak że pociski uderzały w linii znajdującej się jakieś 50 centymetrów ponad podłogą. Leżąc na plecach podczołgałem się do niego, chwyciłem go za szelki, kołnierz i odpychając się od ziemi nogami, powoli wlokłem.

Co gorsza, kolega był ranny w brzuch, rana była otwarta. Niemcy nie przerywali ostrzału. Pociski uderzały w ścianę pół metra nad nami. Sypały się na nas odłamki cegieł. Na twarzy czułem ciepło rozgrzanych do czerwoności pocisków. Ranny był wyjątkowo silnym mężczyzną, dzięki temu przeżył to wszystko. Ja kiedy go już dociągnąłem w bezpieczne miejsce byłem tak wyczerpany fizycznie i psychicznie, że po prostu zdrętwiałem i nie mogłem się przez jakiś czas ruszać, nie mogłem nawet wydobyć z siebie ani jednego słowa. Sierżant miał wtedy jakieś 40 lat i był słusznej wagi. Nigdy w życiu nie byłem tak zmęczony. Potem moi koledzy z oddziału wyciągnęli jeszcze z tej kamienicy młodziutką sanitariuszkę. Niemiecki snajper trafił ją w plecy. Niestety następnego dnia zmarła.

Takich historii było więcej?

Któregoś razu wszedłem na ostatnie piętro naszego domu, otworzyłem okienko i chciałem zobaczyć co dzieje się na Alejach Jerozolimskich. Czy Niemcy nie podchodzą. Wychyliłem głowę, spojrzałem i opuściłem głowę poniżej okienka. A w chwili kiedy ją opuszczałem padł strzał snajpera. Pocisk z impetem uderzył w ścianę za mną. To był szok. Żebym sekundę dłużej trzymał głowę w okienku, ta kula trafiłby prosto w moją głowę. Kolejny raz, można powiedzieć cudem, uniknąłem śmierci, kiedy miałem dyżur na stanowisku w pokoju kamienicy, z którego okna ostrzeliwaliśmy wąskie przejście w barykadzie, przez które Niemcy próbowali przejść.

Czuwałem przy tym oknie z karabinem maszynowym, kiedy niespodziewanie któryś z wrogów wystrzelił do mnie granatem karabinowym. Szczęście mnie jednak nie opuściło. Granat wpadł przez okno i uderzył dokładnie w róg pokoju, tam gdzie łączyły się dwie ściany. Wszystkie odłamki uderzyły w ściany i sufit, mi nie czyniąc żadnej szkody. Jedyną kontuzję jaką odniosłem była utrata słuchu na trzy dni, bo eksplozja w zamkniętym pomieszczeniu była bardzo głośna.     

Czy walcząc z Niemcami podczas powstania mieliście nadzieję, że Rosjanie przyjdą wam z pomocą?

Po kilku pierwszych dniach powstania, nie mieliśmy już nadziei na pomoc z zewnątrz. Wiedzieliśmy, że Sowieci skazali nas na zniszczenie. Niemcy początkowo mordowali wszystkich, zależało to jeszcze od miejscowego dowódcy. Niektórzy oszczędzali ludność cywilną – inni nie. Na przykład na Woli i Ochocie to było jedna wielka rzeź. Nie było więc sensu się poddawać, bo i tak równało się to ze śmiercią.

W jaki sposób zakończyło się dla pana Powstanie Warszawskie?

W nas żołnierzach Powstania Warszawskiego duch bojowy nie gasł. Właściwie mogliśmy się bronić jeszcze dłużej. Sprzyjały nam miejskie warunki walki – wypalone kamienice czy gruzowiska, kanały, tam można się było ukryć, osłonić. Stan uzbrojenia pod koniec powstania był lepszy niż na początku. Gorzej było z amunicją. Mieliśmy sporo broni odebranej Niemcom, przebiło się do nas kilka dobrze uzbrojonych oddziałów z Kampinosu, no i coś tam jednak docierało z tych alianckich zrzutów. Niestety, walkę musieliśmy przerwać z innych powodów. Najważniejszym z nich był głód. Bez jedzenia nie sposób jest żyć – a tym bardziej toczyć ciężkie boje o każdą kamienicę, każde jej pomieszczenie.

Byliśmy więc zmuszeni się poddać, bo dalsza walka nie miała sensu. Nasze dowództwo obawiało się, że Niemcy nie będą traktować poddających się żołnierzy Kedywu jako jeńców wojennych, ponieważ ci najbardziej im szkodzili. A w naszym oddziale większość chłopców było z Kedywu. Dlatego, po kapitulacji, kazano nam przebrać się w cywilne ubrania i próbować opuścić Warszawę razem z kolumnami ludności cywilnej. Tak też z kolegami uczyniliśmy. Szliśmy przez Warszawę ulicą Grójecką z kolumną cywilną do nocy. Poszliśmy spać na podwórko jakieś rozbitej kamienicy, a kiedy rano się obudziliśmy kolumny już nie było. Każdy z nas uciekł w pole. I tak nasza walka się skończyła. Potem miałem jeszcze wiele innych przejść, ale to już inna historia.  

Wiem, że był Pan ścigany przez UB i SB i z tego powodu, od czasów powojennych do tej pory, żył Pan na emigracji w Holandii. Dlaczego zdecydował się Pan właśnie teraz wrócić na stałe do Polski?

Niestety obawiam się, że znów chcą mnie zabić. Najpierw chcieli to zrobić Niemcy, potem panowie z UB i SB, a teraz holenderski system prawny, który zezwala na tzw. eutanazję. Wystarczy starego człowieka, który już nie może produkować, ubezwłasnowolnić i wydać na niego wyrok śmierci. Tak zginął m.in. mój kolega w Holandii, którego na eutanazję skazały jego własne dzieci.

Ja wprawdzie dzieci już tu na ziemi nie mam. Żona zmarła wiele lat temu a jedyny nasz syn odszedł w wieku 60 lat. Żyje natomiast jego żona, która na pewno by mnie nie oszczędziła.

Sama holenderska policja mnie ostrzegała, żebym nikogo do domu nie wpuszczał, nawet z rodziny. Mówili mi że jest teraz w Holandii plaga takich dziwnych wypadków z udziałem starszych ludzi, przeważnie zamożnych, że się nie wiadomo jak potykają, uderzają w głowę i giną.

Wolałem więc nie ryzykować i wrócić do Polski, gdzie dzięki Bogu nie ma tej strasznej eutanazji. W Holandii eutanazja posuwa się coraz dalej. W tamtejszym parlamencie jest obecnie projekt ustawy, żeby wśród ludzi powyżej 70. roku życia propagować eutanazję, tłumacząc ją potrzebą zwiększenia dobrobytu społeczeństwa. To jest nieludzkie.

Dziękuję za rozmowę

Adam Białous

O śrubce od zegarka oraz gilotynie.

O śrubce od zegarka oraz gilotynie.

Mirosław Dakowski

Syn – minie pismo, lecz ty spomnisz, wnuku – pisał Cyprian Kamil optymistycznie w Vade mecum.

Ja próbuję coś niecoś z moich przygód życiowych opowiedzieć wnukom, ale niewiele je to interesuje. Spiszę więc, bo może jakiś prawnuk zechce jednak przeczytać.

Moja ukochana ciocia, Janina Baudouin de Courtenay mieszkała w latach wczesnych 70-tych zeszłego wieku na ulicy Stalowej, 6 lub 8. Mieszkali z bratem, który był inżynierem mechanikiem. Był bardzo uzdolnionym wynalazcą. On to m. inn. zaprojektował i zbudował żurawie, które umożliwiły czy ułatwiły budowę Pałacu Kultury im. Józefa Stalina. Potem latami procesował się, by uzyskać za to zapłatę.

U nas na strychu była jego duralowa ciupaga, bo bardzo lubił chodzić po Tatrach, ale nie lubił się schylać. Więc w rurce ciupagi wywiercił dwie dziurki, na dole i na górze, dolną wstawiał do potoku, a górną wypijał wodę. Również na strychu jeszcze niedawno leżała jako ozdoba jego kotwica do łódki, motorówki, którą z pół roku spawał i budował w ich mieszkaniu na drugim piętrze. O tej sprawie za chwilę.

Ale najpierw o rozwiązaniu kłopotów z gazem, bo tam na Stalowej ciśnienie gazu było bardzo małe. Wiadomo – socjalizm. Więc wujek zaadaptował suszarkę do włosów w ten sposób, że włączył ją do rury gazowej i Ciocia miała i w kuchni i w łazience duże, właściwe ciśnienie gazu. Kiedyś jednak pojechała na dwa tygodnie na „wczasy pracownicze” nad morze. Po powrocie zauważyła, że brat, a właściwie ciało brata leży w wannie z wodą, bo może tydzień wcześniej włączył tę pompkę do gazu, ale jakoś zapomniał o zapaleniu samego gazu.

Wrócę jednak do wcześniejszej budowy motorówki. Miała ona około 5 m długości i ważyła na pewno ponad tonę. Gdy wreszcie po paru miesiącach walenia młotem i spawania, ku udręce swojej siostry, motorówkę zbudował, okazało się, że nie przewidział jak z tego mieszkania na drugim piętrze ją zwodować na Wisłę. Dla wynalazcy jednak nic trudnego. Rozwalił ścianę i sprowadzonym dźwigiem spuścił tę motorówkę na podwórze. Dalsze losy motorówki nie są mi znane.

Ale pozostała jeszcze ogromna kupa gruzu w mieszkaniu. Więc wyrzucał, chyba szuflą, ten gruz przez wybitą ścianę. Miał jednak na ręce zegarek, a wtedy zegarki były mechaniczne, więc miały śrubkę do codziennego nakręcania, i te śrubka mu wpadła w stos gruzu. Dzielny a uparty budowniczy siadł sobie na stołeczku i powoli, systematycznie wyrzucał kolejne kawałki gruzu wiedząc przecież, że wreszcie trafi na tę śrubkę. I rzeczywiście: po paru dniach takiego starannego oglądania każdego wyrzucanego kawałka krzyknął triumfalnie: mam tę cholerę! I odruchowo wyrzucił ją, tak jak poprzednie tysiące kawałków gruzu, przez dziurę w ścianie.

Syn cioci Janki, Janek Grzegorzewski zarządzał na początku lat 80-tych jakąś małą drukarenką na zapleczu redakcji Szpilek, przy ulicy Nowy Świat na rogu Placu Trzech Krzyży. Oczywiście wszystkie drukarnie były pod ścisłą kontrolą, raczej inwigilacją ubecji. Bywałem u niego rzadko, by się nie dekonspirować, ale czasem gdy ubecja zgarnęła nasze, tj. Wydawnictwa albo tygodnika Wola blachy, to wpadałem do niego by zrobić blachy awaryjne. Naświetlone blachy – to matryce do druku płaskiego.

Spytał mnie kiedyś: A czy nie potrzebujesz przypadkiem gilotyny do papieru? Ależ tak, odpowiedziałem.

Janek był jednym z najmłodszych uczestników Powstania Warszawskiego. Miał wtedy 13 czy 14 lat. Był celnym CKM-istą. Po ” wyzwoleniu” oczywiście dalej konspirował. Gdy go w 1946, a może już w 45 złapali, dostał chłopaczyna 3 KS-y [ KS – to kara śmierci] i w sumie 169 lat więzienia. Matka dała gdzie trzeba garść szlachetnych kamieni, jakichś resztek klejnotów rodowych – i syna wypuszczono.

Więc gdy w lutym czy marcu 1981 zaproponował mi gilotynę, z radością przyjąłem propozycję. Jego przyjaciel z Powstania był dyrektorem wielkiej firmy blisko Filharmonii. Pojechaliśmy więc do niego, z ogromną przyjemnością kazał przynieść i dał nam wyciągniętą z magazynu gilotynę. Pojeździliśmy trochę samochodem Janka, by sprawdzić czy nie ma ogona, i wreszcie gdzieś przy parku na dole Książęcej przerzuciliśmy gilotynę do mojego samochodu i pojechałem do Anina. Po paru miesiącach musieliśmy na dzień czy dwa oddać gilotynę właścicielom, bo potrzebna była do inwentaryzacji, czy remanentu. Po tych dniach, również z wielką ostrożnością zabrałem gilotynę do dalszej pracy.

Gilotyna wtedy służyła przy obcinaniu książek w cichym domku na Jelonkach. Przy odbiorze obciętych już książek właściciel mimochodem powiedział, że ostatnio nad Jelonkami latał systematycznie, w te i wewte jakiś mały samolot. Przyjąłem to do wiadomości. Gilotynę przywiozłem do Międzylesia, gdzie Andrzej P. miał domek, a 200 m dalej warsztat ślusarski. Po paru tygodniach zawiadomił mnie, że przy ich domu na ulicy Czarnołęckiej ustawia się samochód, w którym kolejne pary zmieniają się co 8 godzin [24 na 24] . Oczywiście przestał w warsztacie obcinać egzemplarze kolejnej książki. Parki w samochodach więc z nudów się gziły. Jednak w tym samym czasie nad Międzylesiem zaczął latać w te i wewte helikopter. Andrzej przerwał więc zupełnie obcinanie książek i z zainteresowaniem patrzył na latający wciąż helikopter.

Na wszelki wypadek to miejsce uśpiłem, a ponieważ noże gilotyny się już stępiły, przewiozłem do Instytutu Fizyki na Hożej, gdzie zaprzyjaźnieni mechanicy zajęli się ostrzeniem. Następnego dnia przychodzi do mnie trochę wzburzony kierownik warsztatów i pyta czy ta gilotyna jest na tranzystorach? Odpowiadam że oczywiście nie. Więc triumfująco wyciąga z kieszeni fartucha jakąś elektronikę i 4 duże baterie; wtedy te duże miały średnicę chyba 3,5 centymetra. Były to jednak baterie litowe, ukryte w ramie.

Opowiadam Jankowi G. tę przygodę – wściekł się. Pytam, bo niepokoję się, czym mu to grozi. Roześmiał się i pokazał wielką, świeżą szramę na głowie. Ne boim se, mam rakowinu – zacytował dowcip niby czeski. Zmarł rzeczywiście niedługo po tym.

Wtedy było sporo „nadziewanych” przesyłek, szczególnie drukarek, offsetów ze Szwecji. Przesyłał, za pieniądze zebrane patriotycznie na Zachodzie, Szechter czy Michnik, pisujący również w Kulturze Giedroycia. Koordynował te transporty Komitet Solidarności z Brukseli, całkowicie opanowany przez SB.

Oczywiście gilotynę oczyściliśmy i dalej pracowała z pożytkiem. W Centralnych Warsztatach Doświadczalnych w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku zrobiliśmy pięć kopii tej gilotyny – dla innych. Dyrektorem był tam po zamianie UB na SB „Paznokietek” Przeździak, kapitan UB ze Szczecina. Jego wcześniejszą specjalnością było wbijanie więźniem zardzewiałych gwoździ pod paznokcie.

Potem był wice-dyrektorem [administracyjnym, na szczęście] Zjednoczonego Instytutu Badań Jądrowych w Dubnej. Tam moja żona Małgorzata uczyła go francuskiego. Robił doskonałe dżemy pomarańczowe.

Na początku lat 90-tych z rozczuleniem zobaczyłem jedną z moich gilotyn na wystawie “podziemia” w Krakowie.

Przyjaciel elektronik w Świerku, Maciek, rozszyfrował tę elektronikę. Był to nadajnik na częstotliwości 200 kilkanaście megaherców, który nadawał sygnały tylko wtedy, kiedy gilotyna była używana. Nic więc dziwnego, że parki w samochodzie w Międzylesiu się nudziły, bo oczywiście kiedy Andrzej ich [je?] obserwował, to nie obcinał książek. Ostrzeżenie i schemat nadajnika opublikowałem w kilku pisemkach podziemnych, a oryginał przesłałem do Muzeum Podziemia w Centrali Solidarności Mazowsze. Oczywiście nie wiedzieliśmy wtedy, że Zbyszek Bujak i jego ekipa – to agenci.

Wcześniej kupiłem czteroletniemu synkowi Mikołajowi w New Yorku czołg, którym można było sterować przy pomocy joysticka na drucie. Zwykłe bateryjki, te kupne, starczały synkowi na dzień zabawy. Gdy włożyłem jednak baterie znalezione w gilotynie, bawił się tym czołgiem około roku. Pokazałem potem w sklepie specjalistycznym, w Paryżu, a może we Frankfurcie tę baterię, pytając czy mają podobne. Okazało się że nigdy takiej wielkiej litowej nie widzieli ani o niej nie słyszeli. A ubecja już takie używała. Był to szczyt postępu.

Teraz na podobnych jeżdżą samochody.

Były oficer MO i SB, absolwent szkoły KGB cenzuruje lekarzy kwestionujących sanitaryzm

https://pch24.pl/byly-oficer-mo-i-sb-absolwent-szkoly-kgb-cenzuruje-lekarzy-kwestionujacych-sanitaryzm/

„Milicjant, esbek i absolwent szkoły KGB, napisał dla Naczelnej Izby Lekarskiej opinię pozwalającą ścigać lekarzy antyszczepionkowców” – poinformował vloger i publicysta Piotr Wielgucki.

Twórca portalu PatrzyMy.pl śledzi sprawę represji, jakie branżowy samorząd medyków nakłada na tych pracowników służby zdrowia, którzy nie podzielają „jedynie słusznej” narracji i praktyki postępowania z „pandemią” covid-19.

Portal poinformował o instrukcji wysłanej przez przewodniczącego Naczelnego Sądu Lekarskiego Jacka Miarkę do Okręgowych Sądów Lekarskich w całej Polsce. Nadawca powołał się w swoich dyspozycjach postępowania w sprawach covidowych negacjonistów na opinię prawników, w tym profesorów prawa, którzy zakreślili ramy, w jakich lekarze i dentyści mogą korzystać z wolności słowa.

W opinii znalazł się między innymi następujący fragment:

„(…) w przypadku osoby wykonującej zawód zaufania publicznego, jakim jest zawód lekarza oraz zawód lekarza dentysty, konstytucyjna zasada wolności wypowiedzi może, na podstawie i w zakresie wynikającym z art. 31 ust. 3 Konstytucji RP, doznawać ograniczenia ze względu na konieczność zapewnienia zdrowotnego bezpieczeństwa państwa, porządku publicznego lub ochrony zdrowia – także w zakresie dotyczącym publicznego wypowiadania się, w szczególności należącego do przedmiotowego zakresu promocji zdrowia, na tematy dotyczące ochrony zdrowia, w szczególności metod diagnozowania i leczenia chorób, niezgodnie ze wskazaniami aktualnej wiedzy medycznej, lub publicznego propagowania postaw, które mogą być uznane za postawy antyzdrowotne (czyli stanowią w istocie „antypromocję zdrowia”)”.

Aby nie było już żadnych wątpliwości, o jakie wypowiedzi chodzi, prawnicy dodali, że opinia dotyczy przede wszystkim poglądów kwestionujących niebezpieczeństwo wynikające z pandemii covid-19, zaprzeczających „konieczności przeprowadzenia masowych szczepień przeciwko covid-19, a tym bardziej uznających szczepienia za działanie niebezpieczne czy wręcz skierowane przeciwko społeczeństwu (…)”, itd.

Piotr Wielgucki przyjrzał się życiorysowi jednego z twórców opinii – prof. hab. Stanisława Hoca. „Życiorys tego fachowca od konstytucyjnych wolności robi olbrzymie wrażenie i idealnie koresponduje z samą opinią, jak również z intencjami zleceniodawcy!” – podkreślił publicysta.

Jak wynika m.in. z akt IPN, na jakie powołuje się autor artykułu, prof. Hoc uzyskał habilitację w Związku Sowieckim, gdzie przez 4 lata studiował w szkole KGB.

Całą karierę naukową od początku do końca Stanisław Hoc zawdzięcza Milicji Obywatelskiej i Służbie Bezpieczeństwa. W 1969 został inspektorem, a cztery lata później starszym inspektorem Komendy Wojewódzkiej MO w Opolu. Lata osiemdziesiąte, to okres błyskotliwej kariery Stanisława Hoca w Służbie Bezpieczeństwa. Między innymi pod okiem generała Kiszczaka zostaje specjalistą i później starszym specjalistą w Departamencie II Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, tam też dosłużył się stopnia podpułkownika. Prócz kariery w SB Hoc szkoli młode kadry, od 1973 do 1981 roku wykłada w Wyższej Szkole Oficerskiej im. Feliksa Dzierżyńskiego w Legionowie, w 1989 roku pracuje jako docent w Akademii Spraw Wewnętrznych” – wyliczał Piotr Wielgucki.

Źródło: PatrzyMy.info