Przyjechał tu profiesor w swaty, chotia jewrej, choroszyj parień, czełowiek umnyj i bogatyj, no fiksa ma na punkcie baryń.

Janusz Szpotański, Caryca i zwierciadło, wyjątki

[—-]

Ech, job jewo, płaz bez znaczenia!

Bo wszystko się na dobre zmienia

i oto nagle Tricky Dicky,

potężny władca Ameryki,

który pół świata ma u stóp,

po pocałunkach w Waszyngtonie

miłością dziką do mnie płonie

i zaraz chciałby zawrzeć ślub!

Przyjechał tu profiesor w swaty,

chotia jewrej, choroszyj parień,

czełowiek umnyj i bogatyj,

no fiksa ma na punkcie baryń.

Zachodzim w um z Podgornym Kolą

i trudno się nadziwić nam,

czto ciągnie go do naszych dam,

przecież to barachło i chłam!

Możet tam oni takie wolą?

Da, czełowiek eto zagadka!

Profiesor mówił umno, gładko

i mnie łogiczno wywiódł tak,

że dołżen dojść do skutku brak!

Bo choć zamieszki są w Senacie

o jakiś skandał w Watergacie,

że założyli gdzieś podsłuchy,

a wyszły z nich śmierdzące dmuchy

(nie tak kak u nas; ja słuszaju

dokładnie, co się dzieje w kraju),

no Dick i ichnie KGB,

FBI — znaczyt, stłumią je!

„Ach, profiesor — ja mu przerwała —

pal sześć tę waszą Amerikę!

Ty opowiadaj mi o Dickie.

Kak ja go dawno nie widziała!

Czto on diełajet, Dick moj miłyj?

Ach, mów, bo żdat’ już nie mam siły!”

Naliwaj stakan! Po bierieg!

Nie wodka! Koniak! Extra sec!

Lewy Sztos – przyjaciel dam [- i dzieci…]

Janusz Szpotański – z poematu “Bania w Paryżu“. [pisana w latach 1974–1979]

[Całość jest tu: https://literat.ug.edu.pl/szpot/bania.htm ]

Właśnie przyjęcie jest w salonie

duchesse de Guise de domo Cohn.

Co czwartek w doborowym gronie

zbiera się tutaj tout le monde.

Księżna de Guise, jak głosi fama,

jest wielce postępowa dama.

To gwiazda Woman Liberation,

jej hasłem: zmienić mężczyzn w gejsze,

największe zasię jej marzenie:

płci obu zrównać przyrodzenie

do tego stopnia, żeby książę

także zachodzić musiał w ciążę.

Nie jest to żadną fanaberią,

rzecz brana jest niezwykle serio,

z teoretyczną podbudową,

słowem — ostatnie wiedzy słowo,

gdyż księżna — daję słowo wam —

jest mózg najtęższy pośród dam,

po prostu istny Marks w spódnicy

w przebraniu salonowej lwicy.

Zanim wyłuszczę jej ideę,

która otchłanną głębią zieje,

tudzież opowiem bliżej o niej,

powiem, kto bywa w jej salonie

i jakie znakomite głowy

uczone toczą tu rozmowy.

Nie chcąc używać słów nadmiaru,

to tylko wam po prostu powiem,

że wszystko to, czym słynie Paryż,

hołd składa naszej białogłowie.

Jour fixe u księżnej to wprost zjazd

najznakomitszych w świecie gwiazd,

co intelektu światłem płoną.

Bywa więc u niej Sartre z Simoną,

Merleau-Ponty i Jean Genet

z lewicą homoseksualną.

Bywał profesor też Marcuse,

lecz po aferze z CIA

musiał z salonu wynieść się

wśród strasznych wrzasków i oburzeń.

Co czwartek tutaj Derrida

na zwłokę o różnicę gra,

natchniony prorok Bendit Cohn

kapitalizmu wieści zgon,

co wszystkich wprawia w podniecenie

(grupa „Tel Quel” i grupa „Rouge”

nie mogą się doczekać już,

więc denerwują się szalenie).

Gdy nagle hukną detonacje

lub seria kul nad głową śwista,

to znak, że przyszedł na kolację

Carlos — genialny terrorysta.

Wyliczać można by bez końca…

Lecz wśród tych znakomitych gwiazd

trzy najwspanialsze błyszczą słońca,

przyćmiewające innych blask.

Pierwsze z tych słońc to Francji chluba —

wielki filozof Levy-Stoss **.

Niczym epoki naszej tuba

brzmi w świecie ważki jego głos.

To najsłynniejszy z wszystkich Levy,

bo przy nim taki Strauss czy Brühl

po prostu gówniarz jest i szczyl,

który niczego zgoła nie wie

o głębiach bytu i poznania.

Ach, jemu nawet i sam Sartre

czyszczenia butów nie jest wart!

Heidegger przy nim — kpina! Husserl

jest równy bzykającej musze!

Arystoteles razem wzięty

z Platonem, Kantem, Heglem, Millem

ledwie dorasta mu do pięty —

śmieszny karzełek, ot i tyle!

Wobec Ludzkości i Historii

największą jest zasługą Stossa,

że Logosowi utarł nosa

w Ogólnej Bytu swej Teorii.

Stoss, bezlitosny wróg rozumu,

w wielkiej pogardzie miał myślenie,

uważał je za przesąd tłumu,

przy tym trywialny nieskończenie.

Pomysł, że myśl się styka z Bytem

jest kretynizmu istnym szczytem!

I konsekwentnie, krok po kroku,

dowiódł w analiz swoich toku,

że owo osławione ratio

bezczelną jest mistyfikacją,

a zaciemnianie słowa sensem

niewiarygodnym wprost nonsensem.

Logiki prokrustowe łoże,

gdzie torturuje się przesłanki,

w wyniku tylko przynieść może

unicestwienie Bytu tkanki.

Nic w tym dziwnego, gdyż cogito

jest instrumentem troglodytów!

Dotychczasowa filozofia —

trzeba postawić jasno sprawę —

nie mogła wniknąć w sedno Bytu,

gdyż sfałszowano jej podstawę

i popełniono Bytu zdradę,

Logos mu dając na Zasadę.

Nim świt zabłysnął nowej ery,

przez długich lat dwadzieścia cztery

w dymie tysięcy papierosów

łysy, bezzębny, zezowaty

siedział śmiertelny wróg Logosu,

pisząc mordercze swe traktaty.

Brzytwą swojego intelektu,

jak nędzny plik makulatury,

rozdzierał system po systemie

z głośnym okrzykiem: „Cóż za bzdury!”

Rechotał dziko przy Platonie,

przy Kancie wprost ze śmiechu pękał,

a gdy się zabrał do Husserla,

to mu wypadła sztuczna szczęka.

Z jednego tylko filozofa

Levy się nie śmiał i nie szydził,

gdyż z wszystkich rzeczy tego świata

jego najbardziej nienawidził.

Jego to portret miał nad biurkiem,

lecz zawieszony niewysoko,

by rzucić w niego mógł okurkiem

lub mu ze złości napluć w oko.

Był to Kartezjusz — niegodziwiec,

co chciał istnienie z Myśli wywieść —

ledwie widoczny, bo plwociny

pokryły prawie całe płótno,

więc widać było tylko bródkę

i jedno z ócz, patrzące smutno.

Patrząc na portret Kartezjusza,

Levy straszliwie się rozjuszał

i syczał mściwie: „Jezuito!

Już ja ci zniszczę to cogito!

Rozdepczę je jak wstrętną żabę!

O, znam ja strony twoje słabe

i unicestwię jednym ciosem

nędzne cogito wraz z Logosem!

Tu milkł i długo zbierał ślinę,

po czym posyłał mu pacynę.

Po latach tytanicznych zmagań

z obmierzłą Myśli kreaturą

błysnęło w dali nikłe światło

i Levy poczuł, że jest górą.

Robiąc na przemian epoche

ze swoim słynnym voilà,

osiągnął wreszcie Wesenschau,

tak jasny jak dwa razy dwa.

Zrozumiał nagle mianowicie,

że musi być gdzieś dziura w Bycie,

i to nie na obrzeżach — skądże! —

ale w samego Bytu jądrze.

Już jego kuzyn — Levinas

podobne kiedyś miał pomysły,

lecz że miał umysł niezbyt ścisły,

sądził, że w Bycie są szczeliny.

Powstała też straszliwa wiedza,

że Byt się zgęszcza i rozrzedza,

że mogą być u-bytki w Bycie —

kompletny chaos, jak widzicie.

Tymczasem w Bycie zieje Dziura.

Tej Dziury taka jest natura,

że dąży ona do Zatkania.

Tu antynomia się wyłania:

bo kiedy Dziurę Byt zatyka,

część Bytu przez to w Dziurze znika,

powstaje stąd u-bytek w Bycie

i nowa Dziura się odsłania —

w ontologicznej swej istocie

Dziura jest więc nie-do-zatkania.

Nie-do-zatkanie-w-bycie-dziury

( die Seins-Loch-Un-zu-Stopfenheit)

przesądza zatem o tym z góry,

że Byt Nie-do-byt w sobie ma

i pełne Bytem nasycenie

to ściętej głowy jest marzenie!

Z tego wiecznego nie-do-sytu

rodzi się więc Tragedia Bytu.

Ma to brzemienne konsekwencje,

gdyż Byt sprzecznością rozdzierany,

pełną uzyskać chcąc esencję,

popada w znane febris Bytu

i w nie-do-spełnień drży gorączce.

Tak zatem w chorobliwe drżączce

nie-do-syt dąży do prze-sytu.

Taka jest Bytu dialektyka,

że znieść nie mogąc Dziury-w-sobie,

Byt dąży do zniesienia siebie,

w wiecznej gorączce i chorobie

jak gdyby istność swoją grzebie,

ontycznie tęskniąc do umiaru,

faktycznie zmierza do pożaru.

Tu Levy zawył aż z zachwytu

nad swym odkryciem: pożar Bytu!

Długo się nie mógł uspokoić

po swoim owym voilà!

Jak błędny chodził po pokoju,

to znów w bezruchu smętnym trwał.

Na stertę zapisanych kartek

spoglądał niewidzącym wzrokiem…

Nagle przypomniał sobie: czwartek!

U księżnej jour! I szybkiem krokiem

ruszył, by zdążyć na kolację.

(Że się tak śpieszył do kolacji,

trzeba mu przyznać wiele racji,

bo na kolacjach księstwa Guise

jak w niebie czuł się smaku zmysł.)

Nie było mu jednakże dane

sycić się boskich dań rozkoszą,

gdyż — jak wiadomo — niezbadane

zazwyczaj są zrządzenia losu.

Kiedy pojawił się w salonie

pośród od dawna znanych twarzy,

witany gromkim „aa!” chóralnym,

dziwny wypadek się wydarzył.

Oto blondyna bardzo piękna,

ledwie skończyły się wiwaty,

spytała głośno swej sąsiadki:

„ Kim jest ten łysek zezowaty?”

Była to Bonja oczywiście

i, prawdę mówiąc, nieźle wlana,

gdyż strasznie nudząc się w salonie,

wtrąbiła butle dwie szampana.

Nie była wtedy jeszcze damą

i mało znała się na szyku,

toteż zebrane tutaj sławy

brała za starych, nudnych pryków.

Teraz, zgorszone widząc miny

i oczy księżnej pełne gniewu,

chciała już rzucić w odpowiedzi:

„Ach, dajcie spokój! Ja olewam!”

Że się nie zrobił wielki skandal

wskutek strasznego Bonjy faux pas,

to dzięki temu, że Simona

pod stołem jej wsunęła kopa.

„Niech pani zmilczy! — zasyczała —

To Francji chluba jest i chwała:

wielki filozof Levy-Stoss!”

A Bonja znów na cały głos:

„Jeden sztos więcej, jeden mniej!”

O, Boże, chciej wybaczyć jej!

Zresztą w kompletnym była błędzie,

bowiem zrządzeniem dziwnym losu

Levy niezdolny był do sztosów.

Intelekt siadł mu na popędzie,

całkiem przydusił mu libido,

lecz — żeby całą prawdę rzec —

chociaż mu brakło męskich zalet,

baby marzyły mu się stale.

Szczególnie, ach!, blondyna rosła,

która by — z dupą jak wierzeje —

przed sobą cyc ogromny niosła

jak średnia dynia, gdy dojrzeje!

Śnił taką niezliczone noce,

a rankiem własne klął niemoce,

wiedząc, że gdy się do niej zbliży,

piekielna zdolność analizy

znów spowoduje wielki kryzys.

Z tych zbliżeń wciąż miał taki zysk,

że rozsierdzone brakiem bóstwo

raz po raz mu dawało w pysk

za mimowolne to oszustwo.

W końcu pomyślał: „Absurd dziki!

Stale spuchnięte mam pół twarzy!

Trzeba się wyrzec głupich marzeń

i wrócić do metafizyki!”

Lecz teraz, kiedy w nagłej ciszy,

jaką wywołał Bonjy nietakt,

zobaczył ją, znów nieodparcie

go pociągnęła ta kobieta.

Przez profesorskie roztargnienie

biorąc chwilowe podniecenie

za przejaw prostej męskiej siły,

zbliżył się do niej z galanterią

i, chcąc dowcipny być i miły,

rzekł do niej, nadrabiając gestem:

„Pani pozwoli, Stossem jestem!”

Bonja, choć tęgo miała w czubie,

pojęła, że zrobiła faux pas,

nie chcąc więc zrażać sobie chłopa,

rzekła z prostotą: „Tak, to lubię!

Bądź pan tak dobry, filozofie,

i usiądź przy mnie tu, na sofie!”

Zadała tym niezłego szyku.

Kiedy szła z Levym do mieszkania,

mówiła czule: „Ty karliku,

odwiedzić mi cię skromność wzbrania,

lecz trudno, pójdę, gdy dasz słowo,

że mnie nie będziesz napastował!”

W mieszkaniu zaś — sromotna klapa.

Stoss, chcąc odsunąć bólu chwilę,

zdejmuje termos włoski z półki:

że niby będzie parzył kawę,

do kuchni idzie żreć pigułki.

Parzenie ciągnie się bez granic.

Stoss, czując, że to wszystko na nic,

na rozpaczliwy pomysł wpada,

że może zdoła ją zagadać.

Już przeszło dwie godziny Levy

z zapałem o Husserlu gada,

a Bonja czuje, jak powoli

w sen nieuchronnie się zapada.

Dotąd puszczała mimo uszu

wszystkie retencje i protencje,

czekając niecierpliwie, kiedy

Levy okaże swą potencję.

Oszołomiona wciąż płynącą

rzeką terminów i cytatów,

myślała potem, pośród ziewań:

„On chyba jakiś kołowaty!”

Wreszcie straciła już nadzieję —

za oknem wstawał świt szarawy.

„Ach! — wzdycha Bonja — żeby chociaż

ten stary pierdziel dał mi kawy!”

Stoss dawno skończył już z Husserlem

i, rozwijając ogon pawi,

właśnie o wielkim swym odkryciu

już prawie śpiącej Bonjy prawi.

Teraz w niezwykłym podnieceniu,

ze sztucznej szczęki strasznym zgrzytem,

mówi, jak rozum starł na miazgę

i jak rozprawił się z cogitem:

„A zatem na Logosu miejsce,

jak pani myśli, co postawię?” —

zapytał nagle z wielką werwą,

a ona, myśląc wciąż o kawie,

odrzekła sennym głosem: „Termos”.

Spiritus spirat ubi vult!

A Newtonowi również jabłko

spadło na nos wskutek przypadku —

tak samo Bonja mimowiednie

odkrycie to zrobiwszy przednie,

zapadła w sen. Tymczasem Levy,

zamknięty w swoim gabinecie,

o bożym zapomniawszy świecie,

tworzy w natchnieniu. Niczym fryga

pióro wciąż po papierze śmiga,

olbrzymie rosną stosy kartek.

Minął już piątek i sobota,

niedziela, mija znowu czwartek;

nawet nie myśli o kolacji,

porwany wirem dysertacji.

Po dniach i nocach trzystu sześciu

dzieło gotowe jest nareszcie:

w trzech częściach traktat nad traktaty,

który otworzył oczy światu

i starł na proszek mnóstwo bredni,

jakie powstały były przed nim,

Théorie generale de l’Être

— tak się to wielkie dzieło zwie.

La trahison de l’Être — część pierwsza,

La tyrannie de Logos — druga,

i wreszcie trzecia — L’Être sauvé

(w połowie Bonjy jest zasługą).

Część pierwsza dzieła mówi o tym,

jak popełniono zdradę Bytu,

piętnuje całę tę hołotę

Platonów, Kantów, Demokrytów,

Spinozów, Heglów et cetera,

przy czym największe cięgi zbiera

łotr nienawistny z małą bródką.

Część druga zdrady owej skutkom

jest całkowicie poświęcona

i opisuje z wielką maestrią,

jak srodze Byt torturowany

męczy się, dręczy, prawie kona

w dybach Logosu. Tych dwóch ksiąg

problematyki wielki krąg

czytelnik już pobieżnie poznał,

bom nieudolnie streścił je.

Ale część trzecia — L’Être sauvé!

Doprawdy ją porównać można

tylko do czynu Heraklesa,

co urwał łeb lerneńskiej hydrze!

Gdy się zdawało, że z Logosu

szponów już Bytu nic nie wydrze,

zjawia się Levy — wybawiciel

ze swoim: veni, vidi, vici!

Na tym polega wielkość Stossa

i intelektu jego głębia,

że nawet fakt pozornie błahy

zaraz mu w system się zazębia.

Więc kiedy Bonja, przez pustotę,

wyrzekła wyraz dość banalny,

natychmiast rzeczy w tym istotę

zwietrzył Levy’ego mózg genialny,

pojmując w jedno okamgnienie,

w czym leży Bytu ocalenie.

Zwykły śmiertelnik, słysząc „termos”,

ma skojarzenia nieciekawe

i wyobraża sobie wówczas

albo herbatę, albo kawę.

W okolicznościach wyjątkowych,

gdy w upał tęskni do ochłody,

może zamarzyć mu się nagle

piknik nad rzeczką, termos, lody…

Natomiast Levy, słysząc „termos”,

usłyszał to na grecki sposób:

nie „termos”, ale „Thermos” właśnie —

antagonista, wróg Logosu.

I zaraz mu się stało jasne,

co było ciemne do tej pory:

Byt trzeba termometryzować,

Byt gorączkuje, Byt jest chory!

Że taka jest istota sprawy,

wskazują wszystkie wszak objawy.

Czymże są te w pieczarze cienie,

jeśli nie Bytu majaczeniem?

Także kantowska Ding an sich

jest niewątpliwie jednym z nich.

A Hegla Duch, który w gorączce

wciąż miota się i przeobraża,

czyż nie przyświeca Bytu drżączce

w choroby rozmaitych fazach?

Podoba się czy nie podoba,

substancją Bytu jest choroba,

atakująca jądro Dziury

przez stały wzrost temperatury.

I tutaj się wyłania oto

fundamentalne zagadnienie:

co jest choroby tej istotą

i jakie jest jej pochodzenie?

Bo nie ulega żadnej kwestii,

że bez tych rzeczy dwóch poznania

nie da wysunąć się sugestii

w sprawie dalszego rokowania,

a przecież nie da się zaprzeczyć,

że filozofii dziś zadaniem

nie jest jałowe poznawanie —

Byt trzeba przede wszystkim leczyć!

Żeby postawić móc diagnozę

Stoss, za przykładem Heideggera,

aż do korzeni mowy sięga

i śmiało w trzewia jej się wdziera.

Czym bowiem jest w istocie mowa?

Jest-li trywialną sztuką słowa

lub ordynarną gramatyką?

Nie! Ona jest gęstwiną dziką,

prastarą, nieprzebytą puszczą,

źródlistym źródłem wszelkich źródeł,

gdzie archetypy czyste pluszczą,

uzusu nie skalane brudem.

Misterium jest mistycznym mowa,

nie sztuką, ale magią słowa,

albowiem słowa są wyrazy

wyrażające pra-obrazy,

w których pra-dźwiękach i pra-rdzeniach

kryją się nasze przeznaczenia.

Mówię na przykład: „Niech pan siada!”

W „siadaniu” kryje się „za-sada”,

a dalej idąc po tym śladzie:

„za-sadzać”, czyli „sadzić w sadzie”.

I kiedy z zewnątrz on przychodzi,

a ja za-sadzam go w fotelu,

tak jak za-sadziłbym w ogrodzie

ziarnko rzodkiewki albo chmielu,

to czekam, aby za-sadzony

wydał ze siebie mowy plony.

Uproszczonymi mówiąc słowy:

niezwykłe jest bogactwo mowy!

Zaledwie wdarł się w mowy gęstwę

Stoss i rozejrzał się wokoło,

wnet dostrzegł obraz adekwatny:

gorączkę mieć — płonące czoło.

To mu podsunął język sam

idiomem swym: l’Être tout en flamme.

A płonąć — czyli stać w płomieniach —

to są symptomy zapalenia:

Inflammation de trou en l’Être

— tak się choroba Bytu zwie!

Skąd się choroba Bytu wzięła

i jakie jest jej pochodzenie,

paragraf szósty trzeciej księgi

daje nam pełne wyjaśnienie.

Jest to zarazem, moim zdaniem,

metody Stossa punkt szczytowy,

nikomu bowiem rozwiązanie

takie nie przyszłoby do głowy.

Badając „oczywistą” tezę,

iż Byt z Nicości się wyłonił,

Stoss w tym creatio ex nihilo

niezwykłe rzeczy nam odsłonił,

dowodząc jasno i niezbicie,

jak dynamiczne jest nie-bycie.

Ustalił bowiem w analizie,

że nim nastąpił akt kreacji,

Nicość się znajdowała w stanie

nieustającej fermentacji.

Bulgocząc w swoim wnętrzu ciągle,

wydmuchiwała quasi-bąble

i w stałym bąbli tych wydmuchu

przypominała durszlak w ruchu

(od niemieckiego das Durch-schlagen).

I tutaj wprost niezmierną wagę

rewelacyjne ma odkrycie,

że tak, jak dziury zieją w Bycie,

tak tkwią w Nicości Bytu zadry,

przeszkadzające nicościować.

Nicość więc także nie jest ciągła,

ale pozwala się stopniować.

Między Nicością oraz Bytem

takie jest prawo zależności:

Nicość jest negatywem Bytu,

Byt pozytywem jest Nicości

(w heglowskim można dodać duchu:

jest to zależność w ciągłym ruchu).

Z heterogennych przeto szczątków,

które w ontosach tkwią odmiennych,

choroba bierze swój początek

i swój charakter termogenny,

albowiem szczątków tych istnienie

wytwarza groźne zapalenie,

które ontosów jedność zmienia

w swoje wzajemne zaprzeczenia.

Owa infekcja pre-ontyczna,

nim Byt z Nicością powstał jeszcze,

czyhała w Jenseits-Sein-und-Nichts,

by je pochwycić w straszne kleszcze

i ich ontyczne za-istnienie

straszliwym spaczyć zakażeniem.

Konkluzja z tego się wyłania:

Byt jest spaczony od zarania,

skazany na niepełne bycie,

nim jeszcze był z nicości wyciekł.

Stąd płyną jego też cierpienia,

że zamiast ciągłym być z natury

wskutek strasznego zakażenia

wytwarzać musi w sobie Dziury.

I cierpi przy tym (ach, na pewno!)

nie tylko ciało dziurawione,

lecz również dusza, skargą rzewną

wybuchająca z Bytu łona!

Gdyż w niej to właśnie, czyniąc szkody,

zalągł się straszny Wrzód nad Wrzody,

cuchnąca ropą narośl Bytu,

która nazywa się cogito!

Tu z lekka się zadumał Levy,

czy nie przesadził w słusznym gniewie,

budując taką metaforę,

by napiętnować Bytu zmorę.

Ale, u licha! Skąd skrupuły?

Skąd to dążenie do ścisłości?

Czyżby, doprawdy, stał się czuły

na tę najbardziej z wszystkich kości

kość zgraną? Na ten liczman głupi,

który Heidegger już utrupił?

Czyżby mu nagle z głowy wyszło,

że najmniej ścisła jest wszak ścisłość,

gdyż wskutek niej do sprawy wnika

odrażająca rzecz — logika!

Przeraził się: „Przez głupią wadę

popełniłbym Thermosu zdradę!

Za dużo myślę” — przetarł oczy

i wtedy Kartezjusza zoczył.

Tak jak — dostrzegłszy w makaronie

glizdy pełznące nader czelnie —

zamierasz zrazu z przerażenia,

a potem krzyczysz: „Kelner! Kelner!”,

tak Levy, wzrok utkwiwszy w portret,

przez chwilę nie mógł dobyć głosu,

po czym rozryczał się tak strasznie,

że oddać tego wprost nie sposób.

„Ty małpo! — ryczał — Ty kretynie!

Metafizyki ty wywłoko!

Ty chciałeś mi podłożyć świnię,

wlepiając we mnie mętne oko!

Lecz dowiedz się, brodata kozo,

że gardzę nędzną twą hipnozą,

bom już na takie wspiął się szczyty,

że nie zagrozisz nawet mi ty!

Przejrzałem niecne twe intencje,

ty obrzydliwy hipokryto,

i znam zbrodnicze twoje cele:

tobie się marzy sekcja Bytu!

Gdy Byt cierpiący jest i chory,

ty — zamiast spieszyć mu na pomoc —

cynicznie czekasz jego zgonu,

aby go ująć w suche wzory!

We wnętrzu trupa to grzebanie

to według ciebie szczyt poznania!?

Głupcze, nie widzisz, że już mgiełką

od dawno zaszło mędrca szkiełko?

Że kucające ponad miedzą

baby o Bycie więcej wiedzą,

niż rozgadana ta ferajna

od Kopernika po Einsteina?

Lecz biada ci! Niedoczekanie!

Bytowi krzywda się nie stanie!

Ja, Levy, zaraz Byt ocalę

przez to, że go kompletnie spalę!”

Tu wściekłym ruchem, zerwał portret

i z hukiem nim o ziemię cisnął,

po czym z mściwością wręcz okrutną

zaczął nogami deptać płótno,

lecz na plwocinie się poślizgnął.

Z okładem z gulardowej wody

włożonym na rozbitą głowę

w skupieniu ciągnie Stoss wywody

swojej koncepcji epokowej.

Cytuję dzieła zakończenie:

„W czym leży Bytu ocalenie?

Z dotychczasowej analizy

wynika nieodparcie oto,

że Bytu permanentny kryzys

związany z jego jest istotą.

Byt chce być ciągły, a ma dziury,

niepewny przeto swej natury

gorączką chorobliwą płonie,

chcąc spalić dziurę w swoim łonie,

albowiem nie wie, że ta rana

w jego pro-jekcie jest zadana,

zaś jego sam w Nicości po-byt

z góry skazany na nie-do-byt.

Choć słuszna Bytu jest tendencja,

aby pożarem w Dziurze płonąć,

niesłuszna jednak jest intencja,

gdyż Byt fałszywą ma świadomość,

a przez to jego cel finalny

jest całkowicie nierealny.

Jak się to nader często zdarza,

Byt potrzebuje więc lekarza,

który dokona rozpoznania

Bytu jednostki chorobowej

i przez terapię adekwatną

przywróci mu nareszcie zdrowie.

To pierwsze mamy już za sobą.

Teraz zajmijmy się chorobą.

Zrazu stwierdzimy z przerażeniem,

że na nic wszelkie tu leczenie,

na nic wysiłek cerebralny —

Byt chory jest nieuleczalnie,

gdyż jest przyczyną w nim pożaru

straszny defectus essentiarum,

inaczej mówiąc: błąd w poczęciu.

Na tym logicznym przesunięciu

dotychczasowa filozofia

się notorycznie potykała,

waląc bezsilnie o mur głową.

Ja, przebadawszy rzecz na nowo,

oświadczam, że nie widzę racji

ofiarą być ekwiwokacji.

Bo przecież nie da się zaprzeczyć,

że Byt, nie pożar mamy leczyć!

A jeśli leczyć Byt, to może

właśnie uleczyć go przez pożar?

Tak! Bowiem pożar nieświadomą

samego Bytu jest obroną.

Lekarza zatem jest zadaniem

stałe pożaru podsycanie,

by punkt osiągnął ekstremalny,

w pożar zmieniając się totalny,

to tylko bowiem Byt ocali,

jeśli się sam doszczętnie spali.

Doszczętnie, a więc razem z drzazgą,

co drażni się z Nicości miazgą,

a razem spłoną też sprzeczności

wzajemne Bytu i Nicości.

I niechaj wtedy mędrzec który

wskaże mi w Bycie jakieś dziury!

To niemożliwe! Bo jednością

stanie się wtedy Byt z Nicością.

Zniknie negatyw i pozytyw,

skoczy się wszelkie zaprzeczanie

i tak jak Feniks, tak z popiołów

Bytu na nowo Byt powstanie!

Cudowny, boski! Bez cogito,

owej narośli jadowitej,

oparty już nie na Logosie,

ale na sobie sam i przy tym,

tak szczelnie wypełniony Bytem,

tak do-bytowo od-bytowy,

że gdy pomyśleć tylko o tym,

zawrotu można dostać głowy!”

Finis coronat opus!

Ale na tym się rzecz nie kończy wcale

i słyszę już, jak różne panie

trafne zadają mi pytanie,

co przez ten czas robiła Bonja,

gdy Stoss ku końcu dzieła zdążał?

Jak wiemy, Bonję zmogła senność,

zapadła więc w nicości ciemność,

gdzie sen ją dopadł tajemniczy,

to pełen grozy, to słodyczy,

albowiem w snu owego kole

różne jawiły się symbole.

Długo trzymała go w sekrecie,

ale że snu dziwnego kolce

utkwiły w duszy jej, po latach

zwierzyła się zeń pewnej Polce,

którą spotkała na jour fix‘ie.

Ta go spisała bardzo wiernie,

że zaś ciekawy jest niezmiernie,

więc go zamieszczam w apendyksie.

Marzenia Szpota. Bania w Paryżu.

[Całość jest tu: https://literat.ug.edu.pl/szpot/bania.htm ]

Wstęp:

Jak większości Polaków, marzeniem mym — Paryż.

Jakże chętnie bym prysnął kiedyś na wagary

nad Sekwanę! Lecz sroga socjalizmu szkoła

zawsze niewczesny zamiar udaremnić zdoła.

Już przeszło lat trzydzieści surowy pedagog

znaczy me krnąbrne plecy swą sękatą lagą.

To mnie wsadza do kozy, to znowu wypuszcza,

ale nie za daleko. I słusznie, bo cóż tam

czeka mnie ciekawego dzisiaj na Zachodzie,

gdzie — jak wszyscy mi mówią — socjalizm też w modzie.

To prawda. Lecz ja skrycie myśl przewrotną pieszczę,

że choć w modzie, to jednak nie u władzy jeszcze.

Być może, gdy po latach wreszcie tam wyjadę,

przez głupotę Zachodu lub przez zwykłą zdradę

będą tam w każdym kraju identyczne gnomy

wybijały Carycy poddańcze pokłony.

Zanim jednak we Francji kolejki po sery

będą się ustawiały, zanim buldożery

rozwalą Luwr, by nową tam wytyczyć trasę —

a takich innowacji będzie jeszcze masę —

nim winnice Szampanii przewierci rurociąg,

Francuzom z głów wybiją do wolności pociąg,

zaś kursokonferencje będą na Riwierze,

można by tam odsapnąć kapkę, mówiąc szczerze.

Niestety, mnie już pewnie to nie będzie dane

i całe moje życie, średnie i zasrane,

spędzę w ojczystym kraju, tuż nad brzegiem Wisły,

szaleńcze rojąc plany i głupie pomysły.

Posmutniałem … Lecz wnet mi się zrobiło raźniej —

bo od czegóż potęga twórczej wyobraźni!

Chociaż wziął mnie tu w kraju gnom na krótki łańcuch,

nie przeszkodzi fantazji mojej w dzikim tańcu.

Gdy mi z kraju nie dają wyjechać legalnie,

ja znajdę się w Paryżu, by tak rzec, mentalnie,

jak Prus, który nie ruszał się nawet na Pragę,

a opisał wszak Paryż — bo mnie stać na blagę!

Profiesor, chotia jewrej, choroszyj parień, czełowiek umnyj i bogatyj, no fiksa ma na punkcie baryń

Szpot, z poematu: „Caryca i zwierciadło”

Czto to zmutiła się zierkała

tak czysta zawsze tafla szklana?

Może zbyt mocno ja chuchała,

a może ja niemnożko pjana?

Nu, wsio rawno! Czto by chotieła?…

Może tancować?… Może piać?…

Może kakie igrowe dieła?…

Niet, ja’b chatieła całowat’!

Całować, ale tak szaleńczo,

jak czynią to władczynie Wschodu,

gdy wargi pieszczą się i dręczą,

gdy pożar bucha spośród lodu,

gdy dusza duszy się powierza,

z najgłębszych tajni się spowiada,

a tutaj nagle kły wyszczerza

nienawiść dzika, podła zdrada,

gdy wśród upojnych oszołomień

trzeźwości migną błyskawice,

gdy nagle w lód się zmienia płomień,

kochanka wierna zaś — w carycę!

Da, da, prekrasno ja skazała!

W tym smysł jest i istina cała.

Bo nad upojne wszystkie trunki,

nad koka-kołę, wew-kliko,

o ileż upojniejsze są

słynne Carycy pocałunki!

———————————————-

Pomniu, kak prijechał w Moskwu

de Gaulle, sklierotik i starik,

i ja jewo pocełowała,

on potom prosto dostał tik,

ach, on formalno popał w trans,

on przestał bredzić o belle France

i tolko skuczał u mych stóp:

„Ach, Leonide, ty mienia lub,

dla ciebie cały Zapad broszę,

tylko mnie jeszcze całuj, proszę!”

A potom Pompidou, i Brandt,

a nawet chitryj, miełkij frant,

poet iz Polszy — Iwaszkiewicz,

gdy tolko pili ust mych miód,

wołali, że to istny cud,

kto go nie zaznał, ten nic nie wie.

——————————–

Nagle goryczy kropla spada,

wypełza myśl ohydna: Sadat! —

zimny egipski pederasta,

podstępna, jadowita żmija!

Jak on się w moje wargi wpijał,

jak on udawał podniecenie,

a ruki wsadzał mi w kieszenie!

A kiedy wszystko wyjął, złodziej,

pokazał drzwi na Bliskim Wschodzie.

Ech, job jewo, płaz bez znaczenia!

Bo wszystko się na dobre zmienia

i oto nagle Tricky Dicky,

potężny władca Ameryki,

który pół świata ma u stóp,

po pocałunkach w Waszyngtonie

miłością dziką do mnie płonie

i zaraz chciałby zawrzeć ślub!

—————————————-

Przyjechał tu profiesor w swaty,

chotia jewrej, choroszyj parień,

czełowiek umnyj i bogatyj,

no fiksa ma na punkcie baryń.

Zachodzim w um z Podgornym Kolą

i trudno się nadziwić nam,

czto ciągnie go do naszych dam,

przecież to barachło i chłam!

Możet tam oni takie wolą?

Da, czełowiek eto zagadka!

Profiesor mówił umno, gładko

i mnie łogiczno wywiódł tak,

że dołżen dojść do skutku brak!

Bo choć zamieszki są w Senacie

o jakiś skandał w Watergacie,

że założyli gdzieś podsłuchy,

a wyszły z nich śmierdzące dmuchy

(nie tak kak u nas; ja słuszaju

dokładnie, co się dzieje w kraju),

no Dick i ichnie KGB,

FBI — znaczyt, stłumią je!

„Ach, profiesor — ja mu przerwała —

pal sześć tę waszą Amerikę!

Ty opowiadaj mi o Dickie.

Kak ja go dawno nie widziała!

Czto on diełajet, Dick moj miłyj?

Ach, mów, bo żdat’ już nie mam siły!”

Naliwaj stakan! Po bierieg!

Nie wodka! Koniak! Extra sec!

Ach, Dick! Kogda tiebia ujrzała,

zabiło sierdce: wot, to on!

Ja kak diewuszka młada drżała,

a w gołowie mi krew huczała

kak samyj wielkij Kremla dzwon!

Ja skrywat’ dłużej już nie stanu —

bezumno jestem zakochana

w twych głazach, ustach, blesku lic!

Na liubow’ nie poradzisz nic!

Pamiętasz, kak my zapatrzeni

naprotiw siebia siuda szli,

z ułybkoj ty, ja wzniosłszy brwi?

Ach, Dick, dla siebia my stworzeni!

Ach, Dick, ach, miłyj moj, my dear,

 nasz budiet cełyj ziemskij mir.

Ach, Dick, nasz przyszły sławnyj brak

to jest nie tylko brak z miłości,

to jest z razsudka toże brak,

to budiet szczastie dla ludzkości!

Gdy obie zejdą się półkule,

będziemy mieć już całą pulę,

będziemy mieć już całą włast’

i każdy będzie musiał paść

przed taką parą na kolana!

Czy to Moskwa, czy to Fłorida,

czy Łondon to, czy Mozambik —

wszędzie carstwujet Leonida,

wszędzie władajet Tricky Dick!

To budziet naszej właści szlagier,

że cały świat się zmieni w łagier.

Rabotat’ budut kornie raby,

skończą się strejki i rozruchy,

gdzie stąpisz, wszędzie są podsłuchy,

gdzie spojrzysz, wszędzie widzisz kraty.

Patrz, jak korzystnie świat się zmienia:

Niegry bieleją z przerażenia,

a Żydki zamykają domy,

bo przeczuwają już pogromy.

Butne dotychczas kongriesmieny

pokornie pójdą tiepier w pleny!

Egipski pedryl aż się spłaszczy,

ja budu szczała mu do paszczy

i tak szutiła: „Nu, Anwar,

wied’ u was na pustynie żar,

ja tiepier’ tobie go ugaszę!

Nielzia mi było dmuchać w kaszę!”

Ach, Dick, kak czudnyj budiet mir!

Wieczne wesele, wiecznyj pir!

Parady, bale i ochota!

Ja budu bezprestanno pjana

i wieczno w tobie zakochana!