Próba pana Jerzego Białeckiego herbu Leszczyc. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (22)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (22)

Próba pana Jerzego Białeckiego herbu Leszczyc

Dniało. I, jak to nad ranem, wzmógł się chłód i rosa opadła na ziemię. Młody, dostatnio odziany szlachcic spał na ulicy, wsparty plecami o mur starożytnego kościoła.

Chociaż ledwie szaro jęło robić się na dworze, wstrząsany dreszczami otworzył oczy i powstał. Był cały skostniały, a na dodatek miał zamęt w głowie.

Doskonale pamiętał, gdzie był i co widział, lecz nie miał pojęcia ani kiedy, ani jak znalazł się tutaj, na ulicy.

Rozejrzał się bezradnie, wypatrując jakiegoś zacisznego miejsca, lecz niczego takiego nie wypatrzył. Ruszył więc przed siebie, kierując się na powrót tą samą drogą, którą tu wczorajszego wieczora dotarł.

Na myśl przyszły mu słowa, które jako ostatnie dotarły do jego świadomości:

– A teraz czas by poddać was próbie, jeśli przejdziecie ją pomyślnie, wrócicie tutaj i nasycicie się wiedzą, jakiej nigdzie i nigdy nie moglibyście zdobyć… Jeśli nie przejdziecie, cóż… cóż… cóż…

Próba? Bzdura! Ktoś wysilił się na niewczesny żart, ktoś chciał go wystraszyć i rzeczywiście to mu się udało. Cała ta mroczna, diaboliczna sceneria. Ktoś zadał sobie sporo trudu, żeby przedstawienie dobrze wypadło.

Z niepokojem sięgnął za pazuchę, gdzie namacał mieszek z pieniędzmi, był pękaty, ale czy na pewno zawierał to, co winien zawierać? Drżącymi ze zdenerwowania palcami rozsupłał rzemienie i zajrzał do środka. Odetchnął z ulgą.

A więc go nie okradziono. O co zatem w tym wszystkim chodziło?

Podumał jeszcze chwil parę, aż w końcu machnął ręką. Bzdura – pomyślał – trzeba, skoro tylko dzień wstanie, poszukać sobie jakiegoś wygodnego lokum. Przyłożyć się do nauki, a na przyszłość nie zadawać się naiwnie z nieznajomymi. Tak czy inaczej, ostatnia przygoda zrobiła na nim duże wrażenie i chciał ją co rychlej usunąć z pamięci…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

Kasia. Bękart, bo bękart, ale senatorskiej krwi… WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (17)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (17)

Kasia. Bękart, bo bękart, ale senatorskiej krwi…

– Dziewczyno! Nie plącz mi się po kuchni! Panicz nauki pobiera! Nie masz co czekać, że będzie jak dawniej. Zresztą idzie ci już na szesnasty rok, to i pora by ci o zamęściu zacząć myśleć, a nie po polach ganiać i na zabawach a psotach czas mitrężyć – złościła się kucharka. – Lepiej byś mi cokolwiek pomogła, a nie przeszkadzała.

Na te słowa mleczna siostra Jerzego wygięła usta w podkówkę, a potem zaniosła się szlochem.

– O co znów chodzi?

– Matuś ciężko się pochorowała, nie wiadomo, co będzie.

– A co jej jest?

– Boli ją w sobie. Bardzo. Aż od tego bólu jęczy i łzy jej z ócz cieką.

– A był kto u niej?

– Była, taka jedna babka-zielarka. Mięty jej naparzyła z dziurawcem, ale nic nie pomogło.

– Hm… to niedobrze… – zasępiła się kucharka. – Może samo z siebie jej przejdzie?… Ale, ale! A czemu ty tutaj się plączesz, a nie pilnujesz matki? Co z ciebie za córka?

– Nie mogę…

– Jakże to – „nie mogę”? I czemuż niby?

– Ojciec mnie z chałupy powrozem precz przegnali.

– A to czemu?

– Nie wiem, naprawdę nie wiem. Sponiewierał mnie, zwyzywał od najduchów1 i precz kazał iść. A gdziem miała się podziać jak nie przyjść do dworu? Tum całe życie przepędziła, więc jeżeli i stąd mnie wyganiacie, to już nie wiem, gdzie mam się podziać…

– Kto cię niby skąd wygania? – zapytała, wchodząc do kuchni, pani Czerenowska. A w ogóle, to o co chodzi, skąd te zapłakane śliczne oczęta chabrowe? Te łzy na krasnych policzkach?

– Matka Kasina zachorzała, ojciec pobił ją powrozem i wygnał z chałupy, wyzywając od najduchów.

– Matkę? – zdumiała się pani Anastazja.

– Co też pani dziedziczka mówi, Kasię przecie!

Pani Czerenowska się zasępiła i zrazu nic nie rzekła, dopiero za czas jakiś zapytała:

– A matuś twoja, Kasiu, bardzo licha?

– Oj bardzo. Babka-zielarka powiedziała, że może jeszcze co najwyżej dzień-dwa pociągnie i zemrze…

– Zdałoby się, co by ją jakiś doktor obejrzał… hm… tylko skąd tu wziąć doktora?

– No przecie jest – wtrąciła się kucharka. – Preceptor panicza.

– At! – pani Czerenowska machnęła ręką, ale on nie od leczenia doktor.

– A od czego?

– Od filozofii.

– To ja już nic nie powiem, bo nawet nie rozumiem, co też jaśnie pani dziedziczka do mnie mówią.

– No to się nie odzywaj. Tak sobie jednak myślę, że chociaż Cadaver nie jest medykiem, to może jakąś wiedzę i w tym zakresie posiada. Pójdę do niego.

* * *

Doktor Cadaver Illuminatus pochylał się nad chorą, mierzył puls, zaglądał w oczy, odciągając powieki, a na koniec zadarłszy zgrzebną koszulinę, jął obmacywać słabującej kobiecinie brzuch. Kładł też rozpostartą lewą dłoń na nim i stukał w nią palcami prawej, a potem tę lewą uciskał prawą dłonią i wodził tak nimi po napiętej skórze, a chora jęczała. Na koniec kazał kobiecie podnosić prawą nogę, a jak ją opuszczała to aż stękała z bólu. Przeprowadzając badanie, zapytał jeszcze:

– A nudności, a womity miała?

– Miała – przytaknął mąż.

Illuminatus badanie skończył, koszulinę obciągnął i krzywiąc usta, pokręcił głową.

– I co doktorze?! Co?! – nieomal jednocześnie zadali to pytanie pani Czerenowska i mąż chorej.

– Nic. Poślijcie po księdza. Brzuch twardy jak kamień. Na mój rozum to appendicitis acuta2 i to już w ostatnim stadium, może i pękł ów wyrostek i ropa się rozlała po wnętrznościach, a na to ratunku nie ma. Chyba żeby cud. Ale na to bym zbytnio nie liczył.

* * *

Ksiądz przybył z Panem Bogiem. Zaopatrzył konającą na wieczność i poszedł sobie. W dłoń wetknięto jej zapaloną gromnicę. Baby poklękały i jęły zawodzić pieśni nabożne i litanie odmawiać.

Kasia upadła przy posłaniu matki na kolana i przylgnęła policzkiem do jej bledniejącej dłoni.

A potem wszystko się skończyło…

* * *

– I co aśćka myślisz? Co teraz z dziewczyną? – zagadnął żonę pan Czerenowski.

– Ty, kochaneczku coś kryjesz przede mną i wyczuwam, iż nie jest to rzecz błaha. Gadaj mi co rychlej, o co tu chodzi! – zirytowała się pani Anastazja.

– Cóż, wszak wiesz, że o Kasię, mleczną siostrę naszego Jurka trzeba by zadbać.

– A to niby czemu, aż tak ci na tym zależy?

– No bo i co ona teraz pocznie, skoro ją ojciec z chałupy wyrzucił.

– To akurat najmniejszy problem. Zamieszka we dworze. A jego zdałoby się wybatożyć.

– O! Jakaś ty dobra, duszko! A gdzie zamieszka? W czworakach?

– No wiesz? Panie mężu, toż to nie przystoi! Dam jej izdebkę na poddaszu. Przecie ona prawie jak domownik. To jednak rzecz drugoplanowa. Ty mi lepiej powiedz, co kryjesz przede mną, bo skoro ojciec ją wyrzucił, nazywając najduchem, to jakiś powód musiał mieć ku temu. Patrz mi w oczy. No! Patrz! Nie odwracaj głowy. Tu się patrz!

Pani Anastazja aż wstała, a twarz miała purpurową od gniewu.

– Przyznaj się mopanku, to twoje nasienie, to tyś Kasię spłodził?

Pan Krzysztof na owe słowa też porwał się na nogi i nie hamując się wcale, rąbnął pięścią w stół:

– Na Mękę Pańską! Nie ja! Jam cię nigdy i z nikim nie zdradził! Pierwszą mi byłaś i jedyną! Ale jak tak będziesz gadać, to cię zacznę zdradzać, choćby i z kucharką, choć waży ona niczym dobry wieprz i jest jego urody i powabu!

– No to kto?! A jeśli nie ty, to czemuś się tak zmieszał?

– Bom maczał w tym palce, ale o tyle tylko, iżby niewinnej, a pokrzywdzonej dziewczynie pomóc.

– Tedy opowiadaj. Czyja ona. Co ty wiesz i jak to było?

– Pamiętasz skarbeńku, jak to we żniwa roku Pańskiego 1574, przejeżdżał tędy pan Olbracht Łaski herbu Korab3, wojewoda sieradzki. Jam wtedy był na polu żniwiarzy doglądać, a on zatrzymał się, zagadnął coś tam do mnie, ale jakoś tak bez składu i sensu, bo podpity był, a potem jął się przyglądać dziewkom, które za żniwiarzami szły i zbierały garści z pokosu. Widziałem, że szczególnie jedna z nich bardzo mu się spodobała. Powiedział wtenczas – wybacz pani małżonko, ale ja tylko jego słowa przytaczam, że „przyrodzenie tak mu nabrzmiało, że jeśli sobie zaraz nie ulży, to chyba się rozpęknie”. I zaraz też zaczął sięgać w stronę mojego krocza i za kolana łapać i za tyłek.

Wyciągnąłem tedy szablę i odskoczyłem w bok, ale on się tylko roześmiał i ruszył ku jednej z dziewek, chwycił ją wpół, przerzucił przez koński grzbiet i ruszył cwałem ku dość odległej gruszy rosnącej na miedzy. Tam się zatrzymał, dziewkę na ziemię zrzucił i na oczach moich i żniwiarzy gwałt jej zadał, biorąc ją siłą. Nimem dobiegł, bo w nerwach zapomniałem, żeby konia dosiąść, było już po wszystkim. Wyzwałem go na ubitą ziemię, ale on się znów tylko roześmiał, mówiąc: „Zepsowałem ci dziewkę, nieruszana jeszcze była, ale co ci do tego?” „Co? – stawaj mi tu zaraz łajdaku, już ja cię nauczę, co przystoi, a co nie przystoi. Najechałeś mnie, na mojej ziemi zhańbiłeś moją poddankę…” Nie dał mi dokończyć. „Wiesz ty, lichoto, z kim chcesz zadzierać?” „To, panie, iżeś wojewodą i senatorem akurat mnie nie przestraszy. Szlachcic jestem, polski szlachcic, więc żem królom równy!” „A całujże mnie w dupę, królu! Ja diabła mam za pana, zadrzesz ze mną, to i z nim zadrzesz”. Potem sięgnął do sakiewki i rzucił złotą monetę leżącej na ziemi i zanoszącej się od płaczu dziewczynie. „Poznajcież, żem prawdziwy wielmoża!” Mnie cisnął drugą taką monetę pod nogi – „to za kłopot i zepsowanie poddanki”. Wskoczył na konia, spiął go ostrogami i precz odjechał. Jakbym go wtenczas mógł dopaść, to bym go chyba na miejscu ubił, tak mnie poniżył i tak rozwścieczył. Ale jemu towarzyszyło jeszcze trzech kozaków, po zęby uzbrojonych, a ja byłem sam, a i konia miałem lichego, nie dognałbym ich, choćbym nie wiem jak się starał…

Podszedłem do dziewczyny, otarłem jej łzy i powiedziałem tak głośno, iżby wszyscy tam obecni dobrze usłyszeli:

– Jak się który z parobków z nią ożeni, to do tej monety dodam jeszcze dziewięć takich samych. No i trafił się jeden. Prawie po pół roku, kiedy ciąża już była mocno widoczna. Jakiś chyba wyjątkowo zachłanny, ale czemu aż tyle czasu zwlekał? Pewnie chciał mieć pewność, czy dziewka z Łaskim zaciążyła, czy też nie. W końcu jednak ożenił się z nią, a ona urodziła Kasię. Resztę już znasz.

– Tedy Kasia, to nie taka zwykła Kasia… bękart, bo bękart, ale senatorskiej krwi… tyle że niczego, niestety, w jej sytuacji owo nie zmienia. Choćby się i Łaski przyznał, to dziewka i tak do stanu szlacheckiego ma zamkniętą drogę.

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Najduch, znajda, bękart.

2Zapalenie wyrostka robaczkowego – w XVI wieku śmiertelne.

3 Olbracht Łaski herbu Korab (1536-1605) – wojewoda sieradzki od 1566 r.

Szczęście alchemika. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (14)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (14)

Szczęście alchemika

Jedna, jedyna, niezbyt gruba i na wpół już wypalona woskowa świeczka ledwo co rozpraszała mrok dość obszernej izby w domu przy rue de la Tannerie na przedmieściu Paryża, w którym mag w piwnicach urządził swoje laboratorium.

Chociaż co prawda miał mieszkanie w Luwrze, ale tam się bał zajmować owymi niebezpiecznymi sprawami, więc nie przeniósł pracowni do królewskiego pałacu, ponieważ na starym miejscu było zdecydowanie bezpieczniej. A przynajmniej tak mu się zdawało, bo przecie i tak każdy wiedział, kim jest i czym się para. A że stała za nim królowa Katarzyna, nikt go nie zaczepiał, ani nie próbował atakować. On jednakowoż wolał dmuchać na zimne.

Co prawda miał świadomość, że tak monarcha, jak i jego dwór tylko nominalnie są katolikami, bo czary i alchemia nie stanowiły dla nich najmniejszego nawet moralnego problemu i z zapałem nie tylko w nie wierzyli, ale kiedy zachodziła – wedle ich mniemania – taka potrzeba, ochoczo się im oddawali w praktyce, czy to czynnie, czy biernie uczestnicząc w mrocznych i przerażających rytuałach, ale… ale zawsze istniało niebezpieczeństwo, że jeśli ktoś zapała jakąś szczególną nienawiścią do naszego alchemika i uprze się, by go zniszczyć, to nie zawaha się oskarżyć go o oddawanie czci diabłu, iżby maga posłać na stos, a chętnych do układania i podpalania stosów w Paryżu nie brakowało! Bo to była kulturalna Francja, a nie barbarzyńska Polska, w której to stosy nie płonęły ani obficie, ani regularnie, a nader rzadko, jakby od przypadku.

Wolał tedy Illuminatus pracować jak najdalej od dworu. I to było zrozumiałe.

Ckniło mu się jednak trochę za nieboszczykiem panem Jakubem Białeckim, bo chociaż dzięki niemu, a właściwie jego wątrobie, udało mu się pozyskać niezbędny składnik dla sporządzenia niezawodnej trucizny i jednocześnie także antidotum na ów toksykant, to zżył się z młodzieńcem i teraz mu go brakowało.

Sam, w opustoszałym obszernym domostwie, nie czuł się najlepiej, toteż się uradował, kiedy posłyszał echo kroków na dziedzińcu, a potem odgłos kołatki u drzwi.

Uchylił je i zerknął przez szparę.

– Otwieraj, otwieraj – usłyszał głos Atanasa. – Długo masz zamiar trzymać mnie na progu?

Rozwarł tedy Illuminatus pospiesznie podwoje na całą szerokość, skłonił się głęboko, z szacunkiem, przybyłemu i gestem zaprosił go do środka.

Atanas wyminął go obojętnie i od razu skierował się do laboratorium.

– Może potrzebujecie czegoś, ojcze? – zapytał mag.

Diuk wszakże wzruszył tylko ramionami i nic nie odpowiedział. Rozglądał się za to bacznie po pracowni Cadavera i z podziwem kiwał głową.

– Widzę, że nie próżnowałeś. Widzę, żeś poczynił ogromne postępy. Należy ci się uznanie. I cóżeś zdziałał nowego? Pochwalże się!

– Uzyskałem ów toksykant i antidotum nań. Ten sam, nad którym tak długo pracowałem.

– Zatem należy ci się wyjątkowa, specjalna pochwała!

Illuminatus uśmiechnął się z zadowoleniem, skłonił jeszcze niżej i ucałował dłoń przybyłego.

– Staram się, jak mogę, ojcze. Służę ci, jak mogę.

– Widzę, widzę i doceniam.

– Ckni mi się tu wszelako samemu…

– To znajdź sobie jakowegoś towarzysza, do pogawędki i do łoża.

– Towarzysza? Do łoża? Do łoża to wolałbym, ojcze, towarzyszkę…

Hrabia z pogardą pomieszaną z obrzydzeniem odął wargi.

– Pfe! Nie pochwalam, ale… skoro masz taką potrzebę? Tylko która cię zechce? Bardzoś paskudny, a na domiar niemłody już i skąpy. Po dobrawoli żadna z tobą nie zamieszka.

– Po dobrawoli i owszem, ale są i inne sposoby, co by dziewkę przy sobie zatrzymać.

– Ba! Najpierw taką znajdź, pochwyć i przymuś – zaśmiał się chrapliwie Atanas.

– Więc dajesz mi na to, ojcze, swoje błogosławieństwo?

– Tak, masz je. Bo to zabawne, bo to grzeszne, bo to okrutne. Byle bez ślubu! Nakłonisz ją do ślubu – to cię odtrącę, ale wpierw będziesz musiał spłacić wszystkie długi, jakieś u mnie zaciągnął. Zrozumiałeś?

– Tak, ojcze… tak… zrozumiałem… bez ślubu…

– To zaczynaj łowy. Ja tu zabawię ze dwa-trzy dni i ruszę w dalszą drogę.

– Może mnie, ojcze, zabierzesz ze sobą?

– A po co? Przecież kobiety ci się zachciało, a ja mam przeczucie, iż niedługo trafi ci się i młoda i ładna.

– Prawdę, ojcze, prawicie, czy kpicie ze mnie?

– Nie, nie kpię. Rzeczywiście mam takie przeczucie. A właściwie pewność. Szukaj jej w pobliżu Luwru. Wasze ścieżki rychło się skrzyżują. I odmieni to twoje dotychczasowe życie.

– A jak ją rozpoznam? – zapytał Illuminatus.

– Et, daj mi spokój. Głupiś, widzę, jak but. Znasz się może na formułach, na miksturach, na ewokacjach i inwokacjach, na procesjach i recesjach, na mieszaniu ingrediencji, na jadach i odtrutkach, na lubczykach i urokach, ale marny z ciebie samiec. A właściwie żaden tam samiec, ot kapłon i tyle. Ty nawet zapiać nie umiesz, nie mówiąc o czymś więcej.

Cadaver zgryzł w sobie to szyderstwo, nie okazując na zewnątrz, jak go słowa Atanasa ubodły i w duszy poprzysiągł sobie, że udowodni i sobie i jemu, iż wcale tak nie jest, że będzie miał kobietę, choćby nie wiadomo co!

* * *

Ludka Białecka nabożnie wysłuchała mszy świętej, a potem przemodliła całe przedpołudnie w kościele Saint Germain l’Auxerrois nieopodal Luwru, błagając Stwórcę, iżby tak pokierował jej krokami, aby trafiła na ślad brata. Nie winiła go za to, co się wydarzyło, miała bowiem świadomość, iż czar jakiś na nich rzucono, tak że grzechu w tym, co uczynili, nie było żadnego. I chociaż się wstydziła na samą myśl o tym, co to będzie i jak to będzie, kiedy się wreszcie spotkają i spojrzą sobie w oczy, to rozumiała, iż w Jakubie już tylko cała jej nadzieja. Bez niego nie uda się jej jakoś w miarę normalnie ułożyć sobie dalszego życia.

Wyszła z kościoła i jęła się przechadzać w pobliżu Luwru, darmo jednak wypatrywała oczy, bo brata nie zobaczyła. Przysiadała w Tuileriach, posiliła się skibką chleba i posmutniała. Jadąc tutaj taki szmat drogi, zdawało się jej, że skoro tylko znajdzie się w Paryżu, od razu spotka Jakuba i wszystkie problemy znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki… niestety, tak się nie stało… ot nazbyt bujna dziewczęca wyobraźnia…

Pierwszy dzień jej pobytu w stolicy Francji dobiegał kresu. Niebo ubarwiły przedwieczorne zorze i pora było pomyśleć o jakimś noclegu. Nie bardzo wszakże wiedziała jak się za to zabrać. Co prawda po francusku mówiła całkiem znośnie, ale wszystko tu było dla niej obce, a na dobitkę była kobietą… a właściwie to nawet nie kobietą, a niedojrzałą w pełni dziewczyną. Łakomym kąskiem dla podłego człowieka. I co najgorsze uświadomiła to sobie właśnie.

Gdy takie przykre myśli krążyły jej po głowie, starała się je tłumić, pamiętając, iż przecie bez szwanku, bez uszczerbku udało się jej przebyć całą długą drogę z Sandomierza do Paryża. Musiał więc być w tym widomy znak Boży. Dopiero wówczas uspokoiło się nieco strwożone serce dziewczyny. I oto naraz, nieomal w tej samej chwili, posłyszała, że ktoś ją woła:

– Kogo moje oczy widzą? Toż to panna Białecka!

Ludka obejrzała się zaskoczona i dostrzegła znajomego już jej z Sandomierza doktora Cadavera Illuminatusa. Zdrętwiała na jego widok i przemożny strach ścisnął ją za gardło, osobnik ten bowiem kojarzył się jej tylko z jednym – z owym nieszczęściem, które dotknęło i ją i brata i rodziców… i to dzieciątko, które gdzieś tam, hen daleko, u wujostwa porzuciła…

Przygarbiła się, wtuliła głowę w ramiona i przyspieszywszy kroku, ruszyła przed siebie. A że nie znała okolicy, to w krótkim czasie znalazła się nie między ludźmi, na gwarnej i ruchliwej ulicy, gdzie mogłaby się poczuć bezpiecznie, lecz na opustoszałym przed wieczorem nabrzeżu Sekwany.

Cadaver widząc, dokąd zmierza, zachowując pewien dystans, szedł uparcie za nią. W końcu, gdy rzeka przegrodziła jej dalszą drogę, a do mostu było jeszcze daleko i dziewczyna uświadomiła sobie, że nie uda się jej pozbyć natręta, zatrzymała się, odwróciła i zapytała groźnie, a przynajmniej zdawało się jej, że groźnie:

– Czego chcecie, doktorze? Małom to wycierpiała przez was?

– Przeze mnie? – Illuminatus udał zdziwienie.

Ludka zbita z tropu, bo nie wiedziała, co ma mu odpowiedzieć, zapytała prawie z płaczem:

– Czego wy chcecie ode mnie?

– Hm… po prawdzie to niczego… ja tak z dobroci serca… widzę, że waćpanna nie bardzo wie, co ze sobą począć, pomyślałem, że jakoś wesprę, pomogę…

– A to niby jak?

– Ma waćpanna jakiś nocleg?

– A jeśli bym i nie miała, to co wam do tego? Poradzę sobie – odparła niegrzecznie i hardo.

– Taki pewny to ja na miejscu waćpanny bym nie był. Miasto duże, ludne… niebezpieczne – to ostatnie słowo wypowiedział dobitnie głośnym szeptem.

Ludka spuściła oczy i milczała.

– Znamy się przecie. Jesteśmy krajanami. Mogę zaproponować nocleg. Dom mam obszerny i dość wygodny na przedmieściu. Znajdzie się pokoik i dla panienki.

– Ja sama z wami? A cóż to za nieskromna propozycja!

– Nie mieszkam sam. Uspokójże się waćpanna. Mam współlokatora.

– I kogóż to?

– Uczonego diuka Atanasa.

– Diuka?

– Diuka.

– I mieszka z wami? To i książę i jakiś mędrzec zarazem?

– A owszem.

– Może raczej powiedzcie mi, gdzie mogę znaleźć brata, to u niego przenocuję. Przecież po to tu przybyłam, aby go odszukać.

– Niestety, nie mam dobrych wieści…

– To znaczy?

– To znaczy, że wyjechał w baaardzo, baaardzo daleką podróż, w którą wyprawił go osobiście sam król.

– A kiedy wróci?

Doktor zrobił stropioną minę i bezradnie rozłożył ręce.

– A któż to wie? Ponieważ brata waćpanny tu nie ma, najuprzejmiej ponawiam swoją wcześniejszą propozycję.

– No nie wiem… – Ludka czuła głód i coraz większe zmęczenie. Propozycja wydała się jej bezpieczna i kusząca, bo chyba w obecności osoby szlachetnej, uczonej Cadaver nie ośmieliłby się popełnić żadnego łajdactwa, pomyślała w naiwności swojej?

– Tedy chodźmy, bo coraz później się robi!

Ludka skinęła głową i podążyła za doktorem, który szedł przodem, nawet się na nią nie oglądając.

* * *

– No widzisz, jak rychło się moje przeczucie ziściło? – powiedział Atanas do alchemika, zerkając przy tym na Ludkę.

– Rzeczywiście ani bym się nie spodziewał.

– No, ale my tu konwersujemy, a panna głodna. Zapraszam na wieczerzę.

Diuk ruszył przodem w stronę pokoju stołowego, otworzył prowadzące do niego drzwi na oścież i wpuścił dziewczynę do środka.

Kiedy tam weszła, to aż dech w niej zaparło. Oto bowiem ujrzała stół zastawiony najbardziej wyszukanymi potrawami, z których większości nawet nie umiałaby nazwać. A sama zastawa! Nawet i król nie jadał na lepszej. Nie podejrzewała, iż alchemik jest tak zamożny.

Zresztą i alchemik, wybałuszywszy na zastawiony stół oczy, otwarł gębę ze zdziwienia, bo czegoś takiego się nie spodziewał.

Owa wieczerza to była taka zaskakująca niespodzianka, jaką im zafundował książę. Wyglądała niczym uczta weselna.

Atanas, mimo iż on tu był najważniejszy, usiadł skromnie u końca stołu, na talerz nałożył sobie kilka listów sałaty, ale nawet na nie nie patrzył, jakby nie miał zamiaru ich jeść. Na pierwszym miejscu natomiast usadowił pannę Białecką, a po jej lewej ręce Illuminatusa.

Dziewczyna najpierw poczuła się niezręcznie, skrępowana całą tą niezwykłą, ba! wręcz niebywałą sytuacją, ale powoli się uspokoiła. Była bardzo głodna, toteż z wdzięcznością, toteż skwapliwie, przysunęła do siebie talerz, który podał jej alchemik. Już, już miała zacząć jeść, gdy przypomniała sobie o tym, od czego zawsze rozpoczynano posiłek w domu rodzinnym – przeżegnała się, dodając przy tym:

– Niechże Waszą Książęcą Mość Pan Bóg w Trójcy Świętej Jedyny i Matka Najświętsza, wespół ze świętym Archaniołem Michałem, mają w swej opiece. Za waszą hojność i szczodrobliwość.

I oto naraz ujrzała coś, co ją zarazem przeraziło, jak i wprawiło w osłupienie. Twarz Atanasa dziwnie jakoś pociemniała. Blada i delikatna dotychczas cera stała się ciemna, jak u mumii a wąskie sinawe wargi skurczyły się tak bardzo, iż praktycznie zanikły odsłaniając pożółkłe i poczerniałe zęby, zaś na miejscu oczu i nosa pokazały się puste otwory. Osobliwy diuk gwałtownie powstał i uciekł. Tak, nie można znaleźć lepszego określenia. Uciekł w głąb domu, miotając najohydniejsze przekleństwa. Jednocześnie po jadalni rozniósł się obrzydliwy smród – jakby pomieszanych woni ziół wrotyczu, bagna i asafetydy, końskiego potu, zgniłych jaj i jeszcze rozkładającego się trupa.

Illuminatus zbladł i nie mniej przerażony od swego mentora, plącząc nogi w przydługiej todze, pobiegł za nim.

– Jezus, Maria, Józef! – wyszeptała Ludka i również porwawszy się od stołu, ruszyła w kierunku sieni.

Na szczęście główne drzwi nie były zamknięte na klucz tylko na zasuwę, którą dziewczyna odciągnęła, rozwarła podwoje i wybiegłszy na zewnątrz, popędziła co sił w nogach w stronę ulicy. Chociaż była przerażona, nie krzyczała, bo strach tak ścisnął jej krtań, że nie mogła wydobyć z siebie głosu…

Biegła środkiem zapylonej drogi, byle dalej od tego strasznego miejsca i od tych strasznych istot… byle dalej. Modliła się w duchu, przyzywając boskiej opieki i zmiłowania. Biegła, a całe dotychczasowe życie jawiło się jej niczym obrazy, przesuwające się jeden za drugim, jeden za drugim… i wszelkie dobro, które uczyniła i wszelkie zło, jakiego się dopuściła… od najwcześniejszych lat swojego niedługiego przecież żywota. I dziękowała Bogu za dobro i żałowała zła – z całego serca i szczerze, wciąż gnając przed siebie na oślep.

Naraz spoza zakrętu w wielkim pędzie wyjechała kareta zaprzęgnięta w czwórkę koni. Stangret za późno zauważył biegnącą wprost pod ich kopyta dziewczynę. Ściągnął cugle, z całych sił je ściągnął, lecz rumaki nie zdołały wyhamować pędu…

Mgnienie oka… sekund parę…

Na pokrytej kurzem drodze legła bez ruchu niczym szmaciana lalka, o pokracznie porozrzucanych kończynach ta, która w niczym i nikomu nie zawiniła… a wokół jej głowy jęła rozlewać się coraz szerzej i szerzej kałuża krwi… jakby męczeńska aureola…

Kareta stanęła. Konie nerwowo biły kopytami w ziemię. Stangret zeskoczył z kozła i podbiegł do leżącej. Przyklęknął nad nią, przyjrzał się bacznie, a potem pokręcił głową, powstał z kolan i zdjął czapkę.

Przez okienko w karecie wychyliła się głowa jakiejś damy. Twarz miała zaokrągloną, czoło wysokie, nos dość wydatny, podobnie uszy, usta duże, ale o szlachetnym wykroju, a ciemnoblond włosy ufryzowane w gęste drobne loczki.

Dama przyjrzała się bacznie leżącej i zapytała:

– Czy żyje?

– Niestety… martwa…

Dama jeszcze baczniej wpatrzyła się w twarz zabitej dziewczyny i bardziej do siebie niż do towarzyszącej jej niewiasty powiedziała:

– Skądś mi owa twarz znajoma.

– Niby skąd?

– Nie, nie ona sama… ona tylko kogoś mi bardzo przypomina, kogoś, kogo kiedyś dobrze znałam… jest niezwykle podobna… ten podbródek, oprawa oczu, wykrój ust…

Stangret odciągnął ciało ze środka ulicy na pobocze i ułożył je pod murem domu Atanasa.

– Margot! Droga kuzynko, dajże już pokój. Przytrafił się nieszczęśliwy wypadek, ale to nie znaczy, że masz zaraz wpadać w melancholię! Jedźmy!

Stangret strzelił z bata, konie ruszyły galopem.

A potem niebo ostatecznie pociemniało i rozbłysły na nim pierwsze gwiazdy. Jakiś słowik śpiewał swojej wybrance, przepieką serenadę. Nagrzana przez dzień ziemia stygła i oddychała cudownym aromatem lata, rosa jęła siadać na źdźbłach traw… Cudowna, spokojna noc rozpostarła się nad Paryżem…

* * *

Atanas stał przy oknie, w zamyśleniu wpatrując się w ciemność. Milczał. Na koniec zaś zwrócił się do maga i rzekł:

– Wyjeżdżam.

– Kiedy, panie?

– Natychmiast.

– Ale koń nieosiodłany.

– Cóż z tego? Żadna to przeszkoda.

Atanas ruszył w kierunku drzwi.

– Kiedy, panie, tu powrócisz?

– Gdy się będziesz mnie najmniej spodziewał.

Trzasnęły drzwi frontowe i z podworca dobiegło klaskanie sandałów o granitowe płyty.

Cadaver w sercu czuł mróz i przerażenie. Bał się, coraz bardziej się bał Atanasa. Chętnie by się od niego uwolnił, ale wiedział, że to niemożliwe…

Aby stłumić lęk, który go porażał, schwycił sporą flaszę palonego wina, czystego destylatu, przyłożył szyjkę do ust i pił, pił, pił. Aż w końcu poczuł ulgę, wróciła mu odwaga i zaczęła rozpierać energia.

Przyodział się, przeliczył monety w sakiewce i chwiejnym krokiem ruszył na miasto w poszukiwaniu jakiejś niedrogiej ulicznicy. A niech tam! Skoro i tak jest już skończony, to niechże ma coś od życia, odrobinę szczęścia, miłości… choćby i nawet i za tę przygarść miedziaków…

Wędrował skrajem ulicy, potykając się o nierówności bruku i recytując w głos:

Płyną lata, płyną, płyną…

Piękność ciała szybko mija.

Z róż zostają jeno ciernie.

Więdnie fiołek i lilija…

Dziewice! dopóki pora,

Żyjcie szczęściem i rozkoszą.

Kochankom się nie odmawia

Tego, o co grzecznie proszą1

Nawet nie musiał daleko chodzić. Stara kokota zwiędła i niedomyta, sokiem z zielonych łupin niedojrzałych orzechów maskująca pojawiającą się siwiznę, grubo przypudrowana owsianą mąką, z ustami i policzkami zabarwionymi na ciemnoczerwono sokiem z buraka, zaraz za rogiem ulicy, stojąc na skraju zdziczałego ogrodu, zaczepiła Illuminatusa:

– Chcesz się, panie dobrze zabawić?

– A i owszem, i owszem!

Objął kokotę wpół i pociągnął w kierunku najbliższych zarośli.

=============================================

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Owidiusz, Ars amandi (Sztuka kochania) w przekładzie Juliana Ejsmonda.

– Karolu IX, królu Francji, pytaj tej głowy, o co tylko zechcesz, a uzyskasz odpowiedź. – WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (8)

– Karolu IX, królu Francji, pytaj tej głowy, o co tylko zechcesz, a uzyskasz odpowiedź. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (8)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (8)

=========================================

L’oracle de la tête sanglante, czyli Wieszczba krwawej głowy

Był dzień 30 maja 1574 roku, do dwudziestych czwartych urodzin Karola IX brakowało ledwo niecały miesiąc… Królowa Katarzyna, która od jakiegoś czasu nie odstępowała łoża syna, czuwając przy nim we dnie i w nocy, zauważyła, iż Karol zaczyna gasnąć. Zrozumiała, że nie ma już na co czekać, że to ostatnie chwile, by odprawić obrzęd, dzięki któremu, być może, uda się wyrwać króla, jej syneczka, jej ukochanie, z objęć śmierci…

A bez wątpienia kłamstwem jest, co sugerowali niektórzy, jak choćby Claude de Guise, opat z Cluny1, który w swoim dziele, tłoczonym roku Pańskiego 1581 przez Gilberta Regnault, a noszącym tytuł Légende de Dom Claude de Guise, abbé de Çluny, contenant ses faits et gestes depuis sa nativité jusqu’à la mort du cardinal de Lorraine, et des moyens tenus pour faire mourir le roy Charles IX2, oskarżał królową wręcz o to, że zgładziła własnego syna. Ale wiadome jest, że Gwizjusze nienawidzili Katarzyny Medycejskiej, więc nic dziwnego, iż jeden z nich posunął się do aż tak straszliwej kalumnii.

A przecież było wręcz odwrotnie. Królowa ze wszystkich sił starała się ratować Karola.

Kiedy zatem stan zdrowia syna ustawicznie się pogarszał, a lekarze bezradnie rozkładali ręce, nie umiejąc nawet nazwać choroby, która zabijała władcę, Katarzyna, która przez całe życie była blisko z magami i astrologami, uznała, że w nich jest ostatnia nadzieja. I wtedy to właśnie ceniony przez nią nekromanta, doktor Cadaver Illuminatus, podsunął królowej, jako ostatnią deskę ratunku, nadzwyczajny obrzęd magiczny, noszący miano kefalomacji, polegający na złożeniu w ofierze nadnaturalnym mocom głowy, przez którą miała ona dać wskazówki, jak dany problem rozwiązać. A tutaj tym problemem było, co czynić, by król odzyskał zdrowie i co go w najbliższej przyszłości czeka. To, że takich obrzędów w owych czasach dokonywano, nie ulega najmniejszej wątpliwości, albowiem mówi o tym w swoim dziele: Incrédulité et mescréance du sortilège plainement convaincue3 wybitny znawca tematu Pierre de l’Ancre, który jak mało kto był obeznany we wszystkich tamtoczesnych praktykach magicznych4.

	Pisze on, że kefalomancję praktykuje się, używając głów zwierzęcych, a szczególnie ceniona i zalecana jest głowa osła. Głowę taką kładzie się na rozpalonych węglach, a ta, pod wpływem ciepła, wydaje różne dźwięki, jak choćby skwierczenia, a i porusza się także, często rozwierając szczęki i rozdziawiając pysk, co może sprawiać wrażenie, że przekazuje jakieś informacje magowi, który, nim ją włożył na żar, odmówił wcześniej stosowne ewokacje skierowane do potężnych, nadziemskich ciemnych mocy. W szczególnych jednakowoż przypadkach, miast zwierzęcej, do obrzędu używa się ludzkiej głowy i bynajmniej nie rozżarzonych węgli...
	Jeśli mielibyśmy wątpliwości co do rzetelności informacji de l’Ancre’a, to nie możemy ich mieć w stosunku do Jeana Bodina5, który dokładnie jeden taki, bardzo szczególny, obrzęd opisał...6 Jeśli byś tedy, miły czytelniku, śmiał powątpiewać w to, co przeczytasz niżej, to wiedz, że twoje powątpiewanie pozbawione jest jakichkolwiek podstaw... a twoje niedowierzanie, czy może nawet wręcz niewiara, wynika z czystej indolencji...

* * *

	Władczyni wydała dyspozycje, a między innymi i tę:

– Sprowadźcie co rychlej, doktora Cadavera Illuminatusa.

– Tutaj, Najjaśniejsza Pani? – zapytała jedna z dwórek.

– Nie, nie! Do komnat mnicha!

Sama zaś czym prędzej skierowała się ku jednej z dziewięciu wież otaczających zamek Vincennes, do pomieszczeń zajmowanych przez odstępczego katolickiego duchownego, którego imię nie zachowało się ni w księgach, ni w ludzkiej pamięci, byłego jakobina7, który nie tylko tu mieszkał, ale i urządził, godne pozazdroszczenia przez tych, którzy parali się tym samym, co i on fachem, czarnomagiczne laboratorium i budzący grozę, ale i podziw takież sam księgozbiór. Nie wiadomo, czy to z owego, czy z jakiegoś innego powodu ten element fortyfikacji zamkowej zyskał miano Tour du Diable8

Wieża była wysoka, okazała, chociaż niezbyt ciekawa architektonicznie, podobnie zresztą, jak i pozostałe. Miała kształt prostopadłościanu, składający się z trzech kondygnacji, z których każda od frontu posiadała po trzy okna, a każde środkowe było nieco wyższe od dwu bocznych. Budowla zwieńczona była blankami, czy też, inaczej mówiąc, merlonami, szczerzącymi się niby zęby olbrzyma,za którymi – w razie ataku na twierdzę – mogli kryć się obrońcy i stamtąd razić wroga.

Jedna z dam towarzyszących królowej energicznie zapukała do drzwi odstępczego mnicha, a one w tej samej chwili stanęły przed przybyłymi otworem, tyle że w drzwiach kobiety ujrzały nie tego, kogo się spodziewały, lecz… Cadavera Illuminatusa.

– Wy, doktorze, tutaj? – zdumiała się Katarzyna.

– Jak widać, Najjaśniejsza Pani.

– Wszak dopiero co posłałam po ciebie?

– Tyle że ja przybyłem grubo wcześniej… czcigodny mistrz – tu wskazał na ex-dominikanina – potrzebował mojej pomocy, iżby wszystko porządnie urządzić i potrzebował też pomocy tego oto kawalera – Illuminatus wskazał na pana Białeckiego, który zgiął się w dwornym ukłonie przed monarchinią.

W oczach tej ostatniej zabłysły ognie wściekłości.

– Jakim prawem?! Jakim prawem?! Obcy tutaj?! W takiej chwili?

Illuminatus zachował kamienną twarz i, nie podnosząc głosu, bardzo spokojnie, cedząc słowa, odparł:

– Albowiem to protegowany i polecony przez samego diuka Atanasa.

Słysząc to, Katarzyna powoli się uspokoiła, a w końcu łaskawie skinęła głową Jakubowi.

– Taaak… no, chyba że tak się sprawy mają. Tylko po co on tu?

– To człek nieco już obyty w wiedzy tajemnej, krzepki i nielękliwy, no i… szlachcic. Kto wie, co się może wydarzyć? A nuż się przyda? Choćby dźwignąć coś ciężkiego…

– Niechże zatem pójdzie ze mną – zarządziła królowa. – Zerknę jeszcze tylko, czy istotnie wszystko już gotowe do obrzędu. Czy wszystko jest, jak należy. A kiedy dokładnie zlustrowała całe pomieszczenie, urządzone na kształt kaplicy, z aprobatą pokiwała głową i rzekła do pana Białeckiego:

– Idźmyż, panie kawalerze – po czym skierowała się ku komnatom króla, pełniącym teraz bardziej rolę infirmerii, niż monarszych apartamentów.

Szła przodem, bardzo szybko, tak że dwórka i Jakub ledwo mogli za nią nadążyć, dlatego też wkrótce stali już u wezgłowia doświadczającego nieopisanych mąk Karola IX.

Katarzyna skinęła na pana Białeckiego i zaufanego dworzanina króla, a ci dwaj ujęli chorego pod ramiona i za nogi i ostrożnie, bacząc, iżby nie przysporzyć mu jeszcze większego bólu, przenieśli do demonicznego sanktuarium urządzonego w pomieszczeniach zajmowanych przez mnicha-apostatę.

Umieszczono Karola na uprzednio przygotowanym dlań łożu, na którym na wpół leżał, a na wpół siedział, aby mu było lżej oddychać. Mimo niewyobrażalnych cierpień władca rozejrzał się jednak z pewną ciekawością po pomieszczeniu.

Obszerna sala, o ścianach pomalowanych na czarno i czerwono, obwieszona symbolami magicznymi, robiła niesamowite i zarazem przerażające wrażenie. W bliskości zachodniej ściany umiejscowiono ołtarz9, na którym stał krucyfiks. Ponad krucyfiksem widać było wpisaną w pentagram10 głowę kozła, a jeszcze wyżej wizerunek Matki Ciemności – Mater Tenebrarum, z twarzą zakrytą potrójną zasłoną z czarnej jedwabnej krepy, spoza której przezierały jedynie budzące grozę oczy, rozjarzone krwawym blaskiem piekielnego żaru. Za chwil kilka miała się rozpocząć celebracja nabożeństwa ku czci Notre-Dame-des-Ténèbres – Pani Ciemności11.

Odstępczy mnich, ubrany w szaty kapłańskie – albę, stułę, manipularz i ornat białej barwy zahaftowany licznymi czarnymi sosnowymi szyszkami12 zbliżył się do ołtarza, złożył korny pokłon przed obrazem przerażającej niewiasty i począł recytować litanię:

Matko, wysłuchaj nas,

Pani, wysłuchaj nas,

Pani Zbrodni… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Ciemności… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Obłędu… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Morderców… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Samobójców… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Złej Mocy… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Skalana… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Perwersji… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Opętania… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Kazirodców… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Dewiantów… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Ciemności… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Rozpaczy… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Złowroga… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Niemiłosierna… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Pyszna… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Niewierna… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Niesprawiedliwa… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Chytrości… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Fałszu… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Obłudy… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Krnąbrności… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Buntu… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Rozpusty… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Dzieciobójstwa… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Łez… przyjmij nasze zbrodnie.

Na zakończenie litanii zebrani dopowiedzieli:

Matko, wysłuchaj nas,

Pani, wysłuchaj nas,

Celebrans kontynuował:

W ten czas mroku, w czas mglistego mroku, w czas krwawego mroku pamiętaj na pakty, jakie z tobą zawarliśmy i wysłuchaj nas. Spraw, byśmy pomarli w naszych grzechach, a nasze dusze poszły na zatracenie, daj jednakowoż zdrowie naszym ciałom, a powodzenie naszym poczynaniom. Amen.

Obecni odpowiedzieli:

Amen.

A potem mnich przystąpił do odprawiania mszy…

	Na ołtarzu rozesłano obrus z czarnej materii wyhaftowany w srebrne pentagramy i ustawiono nie sześć, ale cztery świece13 w srebrnych masywnych lichtarzach. Na środku postawiono kielich wypełniony rubinowym winem, przed nim patenę, na której spoczywały dwie hostie – biała, zwyczajna i niezwyczajna, czarna.
	Mnich oprawiał mszę zgodnie z wszystkimi rubrykami14. Dopiero po konsekracji, kiedy to chleb przemienił się w Ciało Pańskie, a wino w Krew Chrystusa, z rękawa alby wyciągnął magiczną różdżkę i nakreślił nią w powietrzu trzy kręgi, obchodząc ołtarz dokoła i wypowiadając przy tym jakieś niezrozumiałe słowa. Zapewne były to ewokacje do duchów nieczystych. Jedyną osobą, który je rozumiał, był Cadaver Illuminatus, który posługując się tą samą mową, odpowiadał na nie.
	Raptem celebrans się zatrzymał, zza cingulum15 wyciągnął magiczny, gładki, lśniący i bardzo ostry sztylet i położył go pomiędzy kielichem napełnionym konsekrowanym winem i pateną, na której spoczywały konsekrowane hostie.
	Z trzaskiem zamknął Mszał, a ponownie otworzył Grimoire16, z którego wyrecytował donośnie ósme wezwanie z Litanii do Matki Ciemności:
	– Pani Perwersji, przyjmij nasze zbrodnie!
	Zaraz potem zmienionym, nieludzkim głosem, głosem tak strasznym, jakby to nie on przemawiał, a przemawiało przezeń, samo czyste Zło, po trzykroć zakrzyknął:
	– Airam! Airam! Airam17! 
I z rozłożonymi szeroko ramionami uniósł się na kilka stóp nad posadzkę.
	A wtenczas nagły podmuch wiatru, który wdarł się do komnaty, otwarłszy wprzód okno z wielkim hukiem, zgasił wszystkie świece. Ciemność stała się tak gęsta, że aż prawie oblepiała ciała uczestników demonicznej liturgii. I nie było tam osoby, prócz dwóch magów, którzy nie drżeliby z przerażenia i grozy. Naraz pojaśniało, bo Illuminatus, skrzesawszy ognia, na nowo pozapalał świece.
	Teraz celebrans, straszliwie bluźniąc Chrystusowi, krucyfiks stojący na ołtarzu odwrócił tak, iż Pan Jezus zawisł głową w dół.
	Potem zaś schwycił żydowskiego chłopca, któremu udzielił komunii, przemocą wkładając mu do ust konsekrowaną białą hostię umoczoną we Krwi Pańskiej i zmuszając, by ją połknął, a wreszcie położył go na ołtarzu i ostrym niczym brzytwa sztyletem poderżnął mu gardło. Krwią, która tryskała z otwartych tętnic, oblał ołtarz dookoła, później oddzielił głowę od tułowia i umieścił ją na czarnej hostii spoczywającej na srebrnej patenie, szepcząc ostatnie zaklęcie wzywające Szatana, iżby zechciał przemówić przez usta krwawej głowy dziecka18. Na koniec zaś bardzo poważnym tonem zwrócił się do króla:
	– Karolu IX, królu Francji, pytaj tej głowy, o co tylko zechcesz, a uzyskasz odpowiedź. I pamiętaj, odpowiedź ta będzie szczera i wiarygodna.
	Ale król nie miał odwagi na głos zadać pytania, choć wiadomo było, co go nurtuje, mianowicie to, co ma uczynić, by żyć dalej... w dobrym zdrowiu... i cieszyć się powodzeniem... Wyszeptał więc owo pytanie, ledwo poruszając wargami, tak cicho, że nikt, nawet matka, która siedziała tuż obok niego, niczego nie zdołała usłyszeć.
	Zapadła martwa cisza. Chwile skapywały powoli, bardzo powoli... Aż oto naraz usta zamordowanego dziecka poruszyły się, zrazu bezgłośnie, a potem wydobył się z nich płaczliwy głos, przepełniony bólem i smutkiem:
	– Vim patior... Vim patior19...
	Król, usłyszawszy te słowa i to dwakroć powtórzone począł dzwonić zębami, drżeć na całym ciele, a potem omdlał z przerażenia. Gdy go ocucono solami trzeźwiącymi, jął krzyczeć:
	– Zabierzcie tę głowę! Zabierzcie tę głowę!
	A potem znów schwyciły go drgawki i nie wyrzekłszy już więcej ni jednego słowa, skonał skąpany we krwi, która rzuciła mu się z ust i nosa i wypłynęła z każdego poru skóry. Skonał w nieopisanych boleściach i udręce ducha, porzuciwszy wszelką wiarę w lepsze jutro, albowiem pojął, iż po drugiej stronie żywota czeka nań wieczność piekielna, przepełniona beznadzieją, strachem, bólem i nienawiścią, gdzie będzie cierpiał ustawiczny gwałt...
	Stało się to w dzień 30 maja 1574, w sam dzień Pięćdziesiątnicy, lecz to nie Duch Święty zstąpił na Karola IX... bo nie Jego wzywał20...

* * *

Ponieważ nienawistnicy coraz głośniej szeptali, że Karola IX otruto za cichym przyzwoleniem jego matki, aby oddalić te podejrzenia, królewski chirurg – niezawodny, szczery i oddany przyjaciel zmarłego, Ambroise Paré przeprowadził autopsję i stwierdził, iż król zmarł na tuberculosis21, czyli na płuca, które były zgniłe, a nie w wyniku otrucia, jak głosiła plotka…

	Bardziej niż płuca miał on jednak zgniłą duszę... a i serce także... pyszne, bezlitosne, okrutne i puste...

* * *

	Wiosna miała się już ku końcowi i nadchodziło lato... W gałęziach drzew i gąszczu zarośli, skryte śród listowia, radośnie śpiewały ptaki, a ich trele niosły się daleko, zaś od łąk smużyły się upajające wonie ziół i dzikich kwiatów... Całą krainę otaczającą zamek Vincennes przepełniał spokój i tętniła życiem...

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Claude de Guise (1575-1612), opat Cluny.

2Legenda o Dom Claude de Guise, opacie z Cluny, zawierająca jego dzieje i czyny od narodzin aż do śmierci kardynała de Lorraine, oraz opisująca środki stosowane do zgładzenie króla Karola IX.

3Niedowierzanie i niewiara dotyczące czarów w pełni pokonane idowiedzione, Paryż 1622.

4Pierre de l’Ancre (1553-1631), demonolog i sędzia w Bordeaux, którzy zasłynął z przeprowadzenia licznych procesów o czary.

5Jean Bodin (1530-1596) – francuski prawnik, teoretyk państwa, polityk, oraz znakomity demonolog, autor fundamentalnego dzieła z tego zakresu noszącego tytuł De la démonomanie des sorciers (O demonomanii czarowników), wydanego w Paryżu w roku 1580.

6Démonomanie…, Livre II, Chapter III, Paris 1580.

7Przed Rewolucją 1789 roku jakobinami nazywano dominikanów, a to dlatego, iż ich pierwszy paryski klasztor powstał w roku 1218 przy rue Saint-Jacques, czyli przy ulicy św. Jakuba w Paryżu.

8Tour du Diable – Wieża Diabła. To iż taką właśnie nazwę nosiła, można znaleźć w różnych dawnych dokumentach czy księgach, jak choćby w: The Living Age, No. I. – 11 May 1844, s. 748, Boston: Published by T. H. Carter & Company.

9W kościołach i kaplicach katolickich aż do Soboru Watykańskiego II ołtarze umieszczano na ścianach wschodnich, ponieważ ze Wschodu ma powtórnie przyjść Chrystus Pan. Zachód zaś należy do diabła. Celebrans, niczym przewodnik stada, odprawiał Mszę z twarzą zwróconą na Wschód, jakby prowadząc wiernych na spotkanie z Panem. Tutaj odwracał się tyłem do Zbawiciela, a wiernych jakby popychał wprost w objęcia Złego.

10Pentagram – gwiazda pięcioramienna – symbol okultystyczny, masoński, socjalistyczny i komunistyczny. Poza klasyczną figurą występuje też w formie pięcioramiennej gwiazdy – żółtej używa Unia Europejska, białej USA, a czerwonej komuniści.

11Por.: Eugène Defrance, Catherine de Médicis ses astrologues et ses magiciens-envoûteurs. Documents inèdits sur la diplomatie et les sciences occultes du XVI siècle avec vingt illustrations, Paris 1911, p. 234.

12Szyszka sosnowa w okultyzmie symbolizuje najwyższy stopień oświecenia duchowego. Symbol ten stosowany był i jest nadal w stowarzyszeniach ezoterycznych i magicznych wyobrażając zarówno narząd płciowy, jak i trzecie oko, szyszynkę, która uważana jest przez okultystów i magów za siedzibę duszy.

13Liczba 4 wedle starożytnych wierzeń pogańskich uchodziła za szczęśliwą, tutaj symbolizowała ją ilość świec, a miała zapewnić szczęśliwy przebieg rytuału. W liturgii katolickiej używano sześciu świec, co miało symbolizować m.in. pełnię doskonałości stworzenia wszystkiego przez Boga w sześć dni.

14Rubryki – objaśnienia, jakie czynności ma wykonywać kapłan. Nazwa pochodzi od czerwonego (łac. ruber) koloru liter, teksty modlitw nazywano nigrykami, ponieważ były pisane na czarno (łac. niger).

15Cingulum – sznur, którym kapłan przewiązuje albę, czyli długą do ziemi białą szatę, na którą nakłada ornat.

16Księga wiedzy magicznej, zaklęć, ewokacji.

17Airam to satanistyczny, czarnomagiczny anagram imienia Maria, uważany za potężne zaklęcie, którym wzywa się Jej przeciwniczkę – żeńskiego demona Lilith, albo nawet samego Lucyfera.

18Por.: Eugène Defrance, Catherine de Médicis…, p. 235.

19Łac. Cierpię gwałt… Cierpię gwałt...

20Opis śmierci Karola IX oparty na przekazach historycznych.

21Tuberculosis – łac. gruźlica.

Z Bożej łaski Król Polski… Henryk Walezy. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (5).

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (5)

Z Bożej łaski Król Polski…

Po prawie dwa miesiące trwającej podróży, z końcem stycznia 1574 roku, stanął wreszcie francuski książę Henryk u granic Sarmacji, aby przyjąwszy w Krakowie na swoje skronie monarszą koronę stać się z Bożej łaski Królem Polski, Wielkim Księciem Litewskim, Księciem Ziem: Krakowskiej, Sandomierskiej, Sieradzkiej, Łęczyckiej i Kujawskiej, Dziedzicznym Władcą Rusi, Prus, Mazowsza, Żmudzi, Chełmna, Elbląga, Pomorza, Inflant, Kijowa, Wołynia, Podlasia oraz Księciem Andegawenii, Burbonii, Owernii, Hrabią La Marche, Forez, Quercy, Rouergue, Montfort.

Nowy władca przybył do Krakowa już po zakończeniu obrzędów pogrzebowych swego poprzednika – Zygmunta Augusta, choć owe uroczystości były nadzwyczaj rozciągnięte w czasie i gdyby tylko chciał, chociaż cokolwiek się pospieszyć, to byłby jeszcze zdążył wziąć w nich udział. Chociaż może byłoby to niezgodne z polskim obyczajem i tradycją? Tak czy inaczej, Henryk zwlekał, oddając się podczas podróży rozrywkom, często mocno nieprzyzwoitym, a nawet wręcz plugawym.

Pełen nie tylko dostojeństwa, lecz także niebywałego wprost przepychu i okazałości kondukt pogrzebowy zmarłego monarchy wyruszył z Tykocina w dniu 10 września 1573 roku, a do katedry na Wawelu dotarł dopiero 11 lutego roku następnego.

Przed trumną króla szli najpierwsi dostojnicy państwa, w odwróconej precedencji, niosąc insygnia jego władzy: przodem miecz, który dzierżył miecznik koronny pan Andrzej Zborowski; potem jabłko, które piastował pan Piotr Zborowski, wojewoda sandomierski; za nim berło trzymane przez pana Jana Firleja wojewodę krakowskiego, następnie zaś dostojnie kroczył pan kasztelan krakowski, Sebastian Mielecki, trzymając koronę; a tuż przed samą trumną księżniczka Anna Jagiellonka w asyście kilkudziesięciu żałobników.

Po egzekwiach, gdy ostatniego Jagiellona opuszczono do grobu, zamknęła się pewna epoka. Co miała przynieść ta, której początek dawał francuski książę?

* * *

Gdy Henryk Walezy zjawił się wreszcie w stolicy, panowie, którzy się tutaj wcześniej na pogrzeb z całej Korony, Litwy i Rusi zjechali, z ciekawością i podnieceniem wielkim czekali, iżby ujrzeć nowego władcę i godnie go przywitać. Zrzucili zatem szaty żałobne i pysznie się przyodziali w wykwintne ubiory, suto ozdobione złotem, srebrem oraz cennymi kamieniami. Starając się jeden przez drugiego, by wyglądać jak najlepiej, jak najdostojniej, jak najbogaciej i jak najokazalej.

Biskupi odziani byli w purpurę, fiolety i złoto, senatorowie świeccy zaś suknie mieli na ogół karmazynowe, niekiedy karminowe, na ludziach rycerskich lśniły ponadto świeżo wyszmelcowane zbroje, zaś insza szlachta i pomniejsi dostojnicy, prześcigając się w przepychu, poubierali się w szaty, na które użyto też i przeróżnych materii – płócien flamandzkich, sukien frygijskich i attalijskich, kitajek, brokatów, altembasów, złotogłowi, jedwabi, atłasów, aksamitów – wzorzystych i gładkich, błyszczących i matowych, ciężkich i lejących i inszych, które by można jeszcze długo wymieniać.

Urodziwe rumaki pełnej krwi polskiej i arabskiej, takoż przystrojone były równie przepięknie, jak jeźdźcy, którzy ich dosiadali. A ponad nimi, niczym gęsty bór sosnowy, wznosiły się proste, długie drzewca zwieńczone różnobarwnymi proporcami.

Nie mniej wspaniale prezentowały się i oddziały szlachty tatarskiej i kozaków – ludzi wojennych, którzy stawili się na uroczystości z oddalonych wschodnich stepów.

Tłumy mieszczan krakowskich, a i z dalszych miast także, z osad i wsi lud przybyły również czynili wysiłki, by się jak najgodniej odziać. Najbogatsi mieszczanie zaś starali się naśladować ubiorem senatorów, tak że cudzoziemiec, nieznający miejscowych obyczajów, na pierwszy rzut oka miałby problem, aby ich rozróżnić. Na uroczystość szykowały się także senat krakowskiej wszechnicy, kapituły kościelne, bractwa i cechy.

Zamek wawelski równie godnie przyozdobiono, nie bacząc na koszta. Na ścianach zewnętrznych gmachów, na murach, na basztach porozwieszano chorągwie z godłami Polski, Litwy i herbem Walezjusza, proporce, płaty bogatych materii najróżniejszych barw i wzorów, drogę zaś, którą miał przybyć galijski książę, wytyczono szpalerami z jedwabi haftowanych złotem i srebrem.

17 lutego Henryk stanął w Balicach, gdzie wytchnął nieco i przenocował, następnego dnia zaś ruszył ku Krakowowi. Po obu stronach trasy jego przejazdu było mrowie ludzi, często stojących, mimo lutego mrozu, przez wiele godzin w jednym miejscu, byle tylko móc nowego pana dojrzeć. Niektórzy powłazili na drzewa, insi na dachy domostw, albo wspięli się na ośnieżone zbocza przydrożnych pagórków, ryzykując, że poślizgnąwszy się, nogi połamią.

Orszak otwierał zacny oddział husarii, za nimi francuska drużyna, która przybyła do Polski wraz z królem Henrykiem. Potem – wedle pierwszeństwa szli dostojnicy duchowni. I tak na czele dwustu towarzyszy husarskich jechał w powozie, przed którym niesiono krzyż, ksiądz arcybiskup gnieźnieński, mając za współtowarzyszy panów biskupów płockiego i poznańskiego.

Za nimi podążał, także w otoczeniu pocztów zbrojnych, ksiądz arcybiskup lwowski razem z kamienieckim. Dalej – biskup krakowski z dwustu zbrojnymi, przyodzianymi na modłę włoską w stroje aksamitne, zdobne srebrnymi sznurami, wyszywane złotem, a podbijane kunami. Na ostatku ciągnęli panowie biskupi kujawski i chełmski.

Kolejną grupę stanowili polscy dostojnicy świeccy. Prowadził ją, jako pierwszy dostojnik w królestwie, w otoczeniu dworu, pan kasztelan krakowski, za nim jechał pan wojewoda krakowski, trzecim z kolei był pan wojewoda sandomierski, potem poznański, a za nimi pomniejsi wielmoże, wojewodowie i kasztelanowie koronni.

Grupę następną stanowili panowie litewscy, którym przewodził wojewoda wileński Mikołaj Radziwiłł Rudy. Byli też panowie z Inflant i Żmudzi. Wojewodowie zaś pomorski i malborski wyróżniali się śród reszty wielmożów tym, iż odziani byli wedle niemieckiej mody, co się bynajmniej ni ludowi, ni kozakom nie podobało.

Pochód nie posuwał się nazbyt szparko, zdarzały się bowiem dość częste postoje, a podczas nich przemowy, czołobitności a powitania. Oracje przedstawicieli mieszkańców Łobzowa, Bronowic, Kazimierza, Kleparza, Krakowa, a i różnych też stanów…

A gdy już Henryk, kierując się od miasta Kleparza, przez Bramę Floriańską o pierwszej w nocy wstąpił w obręb stołecznych murów Krakowa, puszkarze zaczęli taką kanonadę na jego cześć, że aż ziemia drżała. Król-elekt wyglądał pysznie! Przyodziany był w atłasową szubę czarnej barwy podbitą rysiami, a jechał na białym koniu w asystencji Gaskończyków i Szwajcarów, którzy wystrojeni byli w złoto-zielone mundury. Rajcy zaś krakowscy nad głową księcia Henryka nieśli rozłożony wspaniały baldachim ze złotogłowiu szyty i kamieniami zdobiony, które w blasku pochodni się skrzyły.

A wszędzie tłumy, tłumy, tłumy, a choć noc była zimowa i głucha, to od świateł w oknach, od pochodni, od beczek z płonącą smołą i okowitą, widniej było niźli w długi dzień czerwcowy…

* * *

18 lutego rozpoczęły się uroczystości koronacyjne. Elekt w symbolicznym pogrzebie symbolicznie pochował swego poprzednika, by zająć jego miejsce, potem spowiadał się, pościł, rozdawał jałmużnę, aż do najważniejszego dnia, dnia samej koronacji.

Nadeszła niedziela 21 lutego 1574 roku, najdonioślejszy dzień w dotychczasowym życiu Henryka, kiedy to do jego komnaty sypialnej przybył prymas, jako Interrex1, by budząc księcia, powołać go do objęcia najwyższego urzędu w państwie. Gdy królewicz podniósł się z pościeli, przyodziano go w szaty jakby kapłańskie – specjalne pończochy, buty, humerał, albę, tunicellę, dalmatykę, ornat, kapę, zwaną cappa magna i mitrę, czyli czapkę książęcą czerwoną, na której krzyż był wyszyty nicią złotą i drogimi kamieniami…

Potem zaś, w katedrze wawelskiej, do której przybył w asyście biskupów krakowskiego i kujawskiego, zaczęto przygotowywać go do właściwego obrzędu koronacji, który przypominał nieco konsekrację biskupią.

Kiedy panowie złożyli insygnia królewskie na wielkim ołtarzu, elekt zasiadł na przeznaczonym dlań sedilium i wysłuchał kazania, potem zaś ukląkł i położywszy dłoń na Ewangelii, poprzysiągł być władcą sprawiedliwym, obrońcą wiary i Królestwa.

Gdy obecni w katedrze okrzykami wyrazili swoją akceptację, że są mu radzi, tym samym zgadzając się, iżby był ich królem, biskupi pomazali króla świętymi olejami, wylewając mu je najsampierw na głowę, potem namaszczając mu ręce aż po łokcie a na ostatku ramiona i plecy. Wreszcie zaś przekazali Henrykowi insygnia jego władzy monarszej, wręczając miecz, nakładając na głowę koronę, podając mu sceptrum, czyli berło i na końcu globus cruciger, czyli jabłko zwieńczone krzyżem, albowiem król nie rządził w swoim imieniu, lecz z Bożej łaski, w imię Pana Jezusa, o czym miał nigdy nie zapominać.

Po skończonej mszy koronacyjnej Henryk zasiadł na majestacie, czyli na monarszym tronie, zaś w kościele rozległ się gromki śpiew ambrozjańskiego hymnu radości i wdzięczności dla Pana Boga:

Te Deum laudamus te Dominum confitemur.

Te aeternum Patrem omnis terra veneratur.

Ciebie Boga chwalimy i Ciebie Boga sławimy.

Tobie Przedwiecznemu Ojcu, wszytka ziemia cześć oddaje.

I toczyły się uroczystości koronacyjne, aż do samego ich końca, przepisanym tradycją i prawem obrzędem… A potem zabawy i turnieje, ciągnące się przez kolejne dnie, wciągały Henryka w swój wir, tak iż nie myślał o codzienności, szarej powszedniości, o tym, że trzeba będzie podjąć trud władania największym w Europie krajem, gdzie poddani wyznają nie tylko wiarę rzymską, ale i grecką, a i protestanckich nowinkarzy – kalwinów, arian i braci czeskich nie brakuje, bliżej zaś niemieckich granic lutry siedzą, na wschodzie zaś uszlachcone muślimy2, nie wspominając o żydach po całym kraju rozsianych, swoimi rządzących się prawami, że to już nie będzie czas beztroski…

Na razie jednak Henryk o tym nie myślał… Jego dzień radosny a płochy wciąż jeszcze trwał…

* * *

Księżniczka Anna Jagiellonka w swojej komnatce klęczała przed krucyfiksem, pracowicie przebierając paciorki różańca. Modliła się w intencji młodego króla, którego polscy i litewscy panowie przeznaczyli jej na męża. Biła się z myślami, co też jej czynić wypada. Wszak mogłaby być mu matką, a teoretycznie, przy niejednokrotnie bardzo wczesnych zamążpójściach monarszych córek tamtej epoki, może nawet i babką, wszak była starsza od Henryka aż o 28 lat!… On liczył sobie lat 23, a ona 51… Zdawała sobie też sprawę i z tego, iż charakter miała trudny, a urodę – delikatnie mówiąc – mocno wątpliwą. Przed innymi mogła udawać, że jest inaczej, lecz nie przed samą sobą…

Prosiła tedy Pana Jezusa i Jego Najświętszą Matkę o jakieś rozwiązanie tej niełatwej kwestii, bo sama z siebie ani nie była władna niczego uczynić, ani nawet nie wiedziała jak. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że w imię wyższych celów i dla miłości Ojczyzny nie będzie mogła nie zgodzić się na to małżeństwo… Mój Boże, małżeństwo!

Rozległo się kołatanie do drzwi.

Dwórka Anny uchyliła je najpierw ostrożnie, a potem rozwarła na całą szerokość, składając głęboki ukłon przed osobą, która stała za progiem i jednocześnie oznajmiając:

– Król! Król Henryk…

– Niech wstąpi, radam go widzieć – powiedziała Anna, dźwigając się z klęczek.

Henryk wszedł, rozejrzał się po komnacie, unikając jednak wzroku Jagiellonki.

– Jakże zdrowie? – spytał.

– Bogu dziękować, dopisuje, Najjaśniejszy Panie.

– To i dobrze… i nam dopisuje…

– To i za to Bogu niech będą dzięki – odparła księżniczka.

– Nie bywasz, pani, na dworze?

– Mam żałobę po bracie…

– No tak… Lecz przecie le roi est mort, vive le roi!

– Rzeczywiście. My wyrażamy to innymi nieco słowy: Augustus mortuus est, habemus novum Augustum… Lecz żałoba w sercu pozostaje… Przecie to dla mnie nie król, a brat, ta sama krew…

– Taaak… A powiadają, że za życia wilkiem na siebie zerkaliście?…

– Jak to w rodzinie…

– Tym bardziej radzi byśmy byli widywać cię, pani, śród ludzi. Zamykanie się w samotni duszy nie uleczy… A teraz pozwól, pani, że cię pożegnamy.

Henryk pospiesznie wyszedł, a towarzyszący mu dworzanie za nim. Anna spojrzała na Ukrzyżowanego i łzy zaszkliły się jej w kącikach oczu…

* * *

Krakowski zamek powoli zaczynał przypominać zamtuz3. Król nie zaprzątał sobie zbytnio głowy sprawami państwa, wolał ucztować, raczyć się winem i zażywać uciech z ladacznicami i… cherubinkami. Nie wystarczały mu już te, które przywiózł ze sobą z Francji, zapragnął jeszcze i tutejszego mięsa, toteż sprowadzano mu co najprzystojniejsze miejscowe kobiety lekkich obyczajów. Co poniektórzy twierdzili, że i miejscowym młodym, ładnym chłopcom także nie przepuszczał, chociaż starał się to utrzymywać w tajemnicy. Bo król ów to kolczyk w uchu, pachnidła, dłonie miękkie w nadgarstkach, co bardziej niewieście by pasowało, a nie monarsze, mężowi wojennemu.

Henryk nie mógł się odnaleźć w Polsce. Ciężko mu było już nawet nie przyjąć, ale nawet i zrozumieć miejscową tradycję i obyczaj. Choćby owe dość częste i regularne kąpiele nobilów… którzy jak nie mieli dostępu do wanny, to choćby i w beczce, ale jednak regularnie się kąpali, zamiast wylewać na siebie flakony pachnideł, mających przytłumić niemiły odór niemytych ciał. Albo sekretne komnaty, zwane wychodkami, bo tam to, a nie na stopniach klatek schodowych czy do kominków, a jak bardzo przycisnęło to i do szuflad mebli w komnatach, dawało się ulgę pęcherzowi, czy opróżniało kiszkę stolcową.

Albo zachowanie przy stole, gdzie na ten przykład widelca używało się nie tylko do jedzenia spaghetti jak w cywilizowanym świecie, ale i mięsa, a i innych potraw też! Cóż za barbarzyństwo, wszak po to były łyżki, noże i palce! No i ta rozrzutność, to niesłychane bogactwo, te dumne miasta, ale nędzne wsie. Nie! Wszystko owo było zbyt trudne dla Henryka, który nie wyobrażał sobie, że w tym barbarzyńskim kraju, śród tak nieucywilizowanych ludzi przyjdzie mu żyć aż do końca dni… A myśl ta była dlań nie tylko nieznośna, lecz i przerażająca. Zatem znów zaczadzał głowę winem i rozpustą, by myśl tę zagłuszyć…

I tak płynął dzień za dniem… w tęsknocie za słodką Francją…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1„Międzykról” – gdzie indziej zwany regentem. W Polsce zwyczajowo urząd ten piastowali prymasi.

2Muzułmanie.

3Zamtuz – dom publiczny.