Tylko te prawa, które nie są sprzeczne z prawem naturalnym, obowiązują katolika w sumieniu. Papolatria i “pozytywizm prawny”.

Razem przeciwko wolności. Papolatria i “pozytywizm prawny”

Filip Obara pch24/papolatria-i-pozytywizm-prawny

Podczas niedawnej wizyty w Krakowie bp Athanasius Schneider podzielił się myślą, którą każdy katolik i konserwatysta powinien przemyśleć. Mówiąc o kryzysie papiestwa, z przenikliwą prostotą zdiagnozował problem Kościoła: pozytywizm prawniczy złączył się z papolatrią, aby zamrozić zdrowy opór wiernych przeciwko rewolucji w Kościele.

Prawo jest, bo jest i należy go przestrzegać, bo będzie kara… Niestety zbyt często na takim wniosku kończy się nasza refleksja na temat prawa i posłuszeństwa władzy. Tymczasem katolicka teologia moralna – wyłożona tak wspaniale przez widocznego na ilustracji św. Tomasza z Akwinu – wyraźnie określa, że tylko te prawa, które nie są sprzeczne z prawem naturalnym, obowiązują katolika w sumieniu. Nie poddając się bezsensownemu prawu, musimy liczyć się z konsekwencjami w postaci kary, ale mamy jednocześnie świadomość, że takie prawo nie określa materii grzechu. To znaczy, po „złamaniu” bezpodstawnego przepisu nasze sumienie pozostaje czyste i nie popełniamy nawet grzechu powszedniego.

Ma to swoje daleko idące konsekwencje. Jeżeli jako obywatele z zasady nie mamy skłonności, by wchodzić w konflikt z prawem, to często nie doceniamy, że właśnie prawo jest jednym z najważniejszych filarów cywilizacji. To ono sprawia, że żyjemy w świecie normalnym lub… postawionym na głowie.

Czym jest pozytywizm prawny?

Praktycznie wszystkie systemy prawne dzisiejszego zachodniego świata oparte są na błędach pozytywizmu prawniczego. Jest to nurt zrodzony w głowach XIX-wiecznych jurystów i anty-filozofów, którzy kontynuowali wściekłe dzieło wygnania Boga i Jego praw, zainicjowane przez prekursorów i siepaczy Rewolucji Francuskiej. Podstawą pozytywizmu prawnego jest twierdzenie, że nie istnieje obiektywne prawo naturalne czy też prawo Boże, a wszelkie prawo powstaje jedynie w głowie człowieka i jest stanowione w oparciu o umowę pomiędzy ludźmi. Dlatego prawo państwowe nie ma być odzwierciedleniem prawa, które Bóg zapisał w naturze – a które poznajemy przy pomocy rozumu i sumienia. Dla pozytywistów prawnych nie istnieje dekalog, a moralność jest również umownym konceptem, niemającym bezpośredniego związku z prawem stanowionym.

Rzecz tak szalona, że wydawałoby się – niemożliwa do wprowadzenia. A jednak, idee – nawet najbardziej oderwane od rzeczywistości – mają swoje konsekwencje. W twardej formie pozytywizm prawniczy inspirował zbrodnicze ideologie narodowego socjalizmu i komunizmu, a dziś realizowany jest w formie bardziej zawoalowanej, ale równie obojętnej wobec prawa naturalnego i nieraz równie zbrodniczej.

Gdyby nie pozytywizm prawny, nie byłoby mowy o współczesnych „prawach człowieka”, takich jak rzekome „prawo” do zabijania dzieci nienarodzonych, zaliczane do kategorii tak zwanych „praw reprodukcyjnych”, czy też „prawo” do zawierania „małżeństw” przez osoby tej samej płci.

Wszystkie te „prawa” są czystą abstrakcją i rojeniem ludzkiego umysłu. Nie mają związku z obiektywną rzeczywistością, w której żyjemy jako rozumni ludzie, a wprowadzane są tylko i wyłącznie dlatego, że w powszechnie przyjętym paradygmacie prawnym odrzucono fakt istnienia prawa naturalnego.

Ze skutkami pozytywizmu prawnego mamy do czynienia nie tylko tam, gdzie prawo stanowione wprost legitymizuje błąd i zło. Sprawa dotyczy nie tylko wielkich sporów ideowych, ale również tego, jak owa ideologia wkroczyła w nasze życie prywatne – w obyczaje, myślenie i przekonania. Umożliwiła ona tak dogłębną penetrację społeczeństw, że pozwalamy sobie na szczegółowe regulacje każdej dziedziny naszego życia, nie zadając już pytania, czy rząd ma do tego prawo i czy to rozsądne i zgodne z jakimkolwiek wyższym porządkiem.

Aby sięgnąć w sferę własnych przekonań, warto sprowadzić sprawę do czynności życia codziennego. Dowodem na to, że ulegliśmy pozytywizmowi prawnemu jest choćby przekonanie, że powinniśmy stać na czerwonym świetle, mimo że w promieniu wzroku nie ma ani pieszych, ani innych samochodów. Stoimy nie dlatego, że przyczynia się to do bezpieczeństwa, ale dlatego, że „nadopiekuńczy” prawodawca wytresował nas tak, że zapominamy o korzystaniu ze zdrowego rozsądku. Podobnie sprawa wygląda ze światłami, w czym jako Polacy wykształciliśmy już prawdziwie niewolniczą samokontrolę, robiąc do siebie „dzióbek” z palców, gdy komuś zdarzy się zapomnieć o zapaleniu świateł… w biały dzień.

Innym ważnym przykładem jest jazda „po alkoholu”. Ze względu na naszą „narodową” skłonność do nieumiarkowania sprawa uznawana jest za kontrowersyjną i mocno dzieli nawet konserwatywne środowiska, budząc spore emocje. Uważam, że ulegliśmy w tej kwestii przesądnemu myśleniu i nie korzystamy z racjonalnego rozumowania. Co mówi na ten temat prawo naturalne? Tyle, że mamy być odpowiedzialni i nie stwarzać zagrożenia na drodze. Podejmujemy więc samodzielną decyzję: jeżeli jestem zmęczony i czuję, że nie powinienem, to nie piję nawet pół kieliszka wina i nie zastanawiam się nad tym, że alkomat nie wykaże „karalnej” ilości alkoholu we krwi. Natomiast w świetle prawa stanowionego mamy do czynienia z absurdalną sytuacją, w której osoba faktycznie niezdolna do jazdy może wsiąść za kierownicę, bo mieści się w „dozwolonym” (na jakiej podstawie?) przez władzę zakresie promili, podczas gdy inna osoba, która akurat jest w najlepszej dyspozycji do kierowania pojazdem, nie może tego zrobić, ponieważ przekroczyła ową mityczną granicę. Zrozumieli to mieszkańcy ostatnich skrawków wolnej ziemi, jakimi są konserwatywne stany w Ameryce.

Doskonale obrazuje to anegdota opowiadana przez Wojciecha Cejrowskiego, który zapytał znajomego z Arizony: „Ile mogę tu wypić?”. W tym momencie redneck z południowej prerii spojrzał na niego jak na wariata i odpowiedział: „A skąd ja mogę wiedzieć ile ty możesz wypić? Ja mogę wypić butelkę”.

Zadaniem władzy jest stanowienie przepisów, które w ogólnych ramach odzwierciedlają prawo naturalne, a dodatkowo są zgodne z obyczajami narodowymi. Używanie alkoholu jest nieodłącznym elementem naszej kultury, a samo Pismo Święte w wielu miejscach określa wino jako dobro, które Bóg dał człowiekowi dla jego pożytku, zarówno psychicznego, jak i społecznego. Władza powinna karać za wszelkie szkody, szczególnie na zdrowiu i życiu, spowodowane przez nieodpowiedzialną jazdę samochodem, natomiast nie powinna spiętrzać absurdalnych przepisów i doprowadzać do psychozy, w której Polacy z lękiem, złością albo pouczającym tonem reagują na samą myśl o tym, że mieliby wsiąść do samochodu po wypiciu rozsądnej ilości alkoholu.

Pozytywizm prawny a papolatria i klerykalizm

Ale co stanie na czerwonym świetle czy słynne polskie „dzięki, prowadzę” ma wspólnego z sytuacją w Kościele? Otóż, więcej niż może się wydawać! Te same mechanizmy i nieuświadomione nieraz przekonania, które sprawiają, że działamy nieracjonalnie w sprawach przyziemnych, odpowiadają także za myślenie i wybory w dziedzinie najważniejszej – w życiu duchowym i religijnym. Słowem, papolatria, czy też klerykalizm, są takim samym objawem braku umysłowej niezależności, jak uleganie pozytywizmowi prawnemu w życiu społecznym.

Uchwycenie w sobie tego momentu utraty niezależności myślenia może być skuteczną bronią przeciwko nadużywaniu władzy papieskiej, biskupiej czy kapłańskiej dla celów sprzecznych z dobrem i prawdą religijną. Jak dla prawodawstwa państwowego zasadniczym źródłem jest prawo naturalne, tak w wierze punktem odniesienia są źródła objawienia, a więc Tradycja i Pismo Święte. W tej kolejności.

Jak we wszystkim, trzeba kierować się zdrowym rozsądkiem. Jeżeli widzimy, że Kościół jest w kryzysie, a ze strony hierarchii i duchowieństwa docierają niejednoznaczne i niepokojące przekazy, to znaczy, że sytuacja wymaga od nas więcej inicjatywy i samodzielnego zgłębiania Magisterium Kościoła, byśmy mogli ocenić, czy to, co głosi papież, biskup albo ksiądz ma jakikolwiek związek z nauką Pana Jezusa.

Sfery społeczną i religijną łączy podobny mechanizm psychologiczny. Przekroczenie nakazów władzy – świeckiej czy duchownej – budzi w nas lęk, niepokój, wytrąca ze strefy komfortu. Ale tego wymagają nieraz dobro i prawda! Refleksję na temat papolatrii podjął jakiś czas temu prof. Roberto de Mattei (którego artykuł znajdą Państwo na naszych łamach). Wyraźnie zaznaczył on, że papolatria (jako bezrozumne przypisywanie papieżowi „nieomylności” we wszystkim, co mówi) narodziła się po Soborze Watykańskim II.

Ale dużo ciekawszego przykładu dostarcza nam historia niejakiego Magdiego Cristiano Alama, włoskojęzycznego dziennikarza, który porzucił islam i przyjął chrzest z rąk Benedykta XVI. Alam nawrócił się, ponieważ poznał naukę Pana Jezusa i uznał ją za prawdziwą. Natomiast po wejściu do wspólnoty Kościoła, spostrzegł, że jego oficjalne struktury niekoniecznie są zainteresowane głoszeniem prawdy, która odmieniła jego serce. W pewnym momencie z goryczą skonstatował, że nie po to przyjmował religię objawioną, aby dowiedzieć się od jej hierarchów, że „uważają szatański islam za prawdziwą religię”. Szukając przyczyn tego zjawiska, Alam podejmuje temat papolatrii.

Czy papolatria jest dogmatem czy dewiacją? Czy wolno nam krytykować papieża czy też obowiązuje nas absolutne posłuszeństwo? – pyta w swoim liście otwartym. I kontynuuje: Czy wolno mi na przykład potępić janopawłowe pocałowanie Koranu, twierdząc, że jest to zdrada wiary chrześcijańskiej, gdyż Koran jest tekstem szatańskim, w którym zły Allah nakazuje mordować, nienawidzić i czynić sobie poddanych z tych, którzy nie chcą zostać mahometanami? 

Refleksja ta pojawia się, gdy Benedykt XVI porzuca obowiązki Namiestnika Chrystusa, a rządy obejmuje „populistyczny” Franciszek. Islamski konwertyta znów zadaje pytanie, czy jako katolik ma prawo podważać kurs ku „postępowi”, który zradykalizował się wraz z nowym pontyfikatem.

Czy wolno mi czynić to wszystko? A może bluźnię, gdyż w żadnym razie nie wolno mi skrytykować papieża? Czy papolatria jest częścią wiary katolickiej czy może jest dewiacją fanatycznych papistów, których celem jest rezygnacja z używania rozumu i narzucenie wyłącznej hegemonii wierzeń? – podsumowuje.

Zwróćmy uwagę na końcowy akcent: rezygnacji z używania rozumu towarzyszy oparcie się na wierzeniach. Z całą pewnością autor celowo użył słowa wierzenia, aby przeciwstawić je wierze rozumianej po katolicku: jako zgoda rozumu na to, co Pan Bóg objawił, a Kościół podał do wierzenia. Świadectwo nawróconego muzułmanina jest tym bardziej cenne, że nie miał on wcześniej związku z „posoborowym” środowiskiem katolickim, a więc nie miał okazji zarazić się panującymi tam przesądami – jego umysł pozostał względnie czysty. Czasem wydaje się, że nie mamy wpływu na zamęt w Kościele, gdyż zatacza on zbyt duże kręgi. Jednak podjęcie tematu z pozycji, jaką wskazują prof. de Mattei czy Magdi Cristiano Alam, uspokaja nas świadomością, że zaciemnienie rozumu przez popalatrię czy klerykalizm może dotknąć jedynie tych, którzy uchylą się od samodzielnego poznania prawdy bądź lękliwie ulegną tyranii duchowej narzuconej Kościołowi przez propagatorów modernizmu.

Na koniec warto zauważyć, że sprzeciw wobec pozytywizmu prawnego i papolatrii ma wspólny mianownik. Jest nim zdrowo pojęta wolność. Nie tylko wolność w znaczeniu negatywnym, czyli wolność od tych zjawisk (ona jest niejako wskaźnikiem, ile wolności jest w naszym stylu życia), ale przede wszystkim wolność w ujęciu proaktywnym – prawda was wyzwoli.

Człowiek wolny w swojej mentalności i duchowości nie będzie musiał ostentacyjnie przejeżdżać z butelką piwa obok radiowozu ani palić na rynku miejskim podobizny papieża Franciszka. Będzie swobodnie poruszał się po świecie, nie zajmując się zbytnio złem, lecz w duchu uśmiechając się do Tego, który jest dawcą wolności, Pierwszym Poruszycielem wszelkiego rozumu oraz miarą tego, co dobre, a co złe.

Filip Obara