Uśmiechnięci zawsze gardzili resztą społeczeństwa.
Ale tym razem przeszli nawet samych siebie
Rafał Woś pch/usmiechnieci-zawsze-gardzili-reszta-spoleczenstwa

(Oprac. PCh24.pl)
W Polsce właśnie ta strona sporu politycznego, która mieni się „demokratyczną” najchętniej ustanowiłaby jakiś rodzaj faktycznej „dyktatury nowej arystokracji”. Oczywiście ze swoją własną klasą w roli faktycznej dziedzicznej neo-szlachty. Gdyby ci samozwańczy „demokraci walczący” po drugiej stronie sporu mieli podobnych sobie szaleńców, to już dawno mielibyśmy w Polsce wojnę domową. Na szczęście mają za rywali z natury tolerancyjnych prawaków – więc jakoś jeszcze się ta nasza wspólnota trzyma.
Żona spotkała znajomą. Znamy ją stąd, że nasze dzieci chodziły przez chwilę do tej samej klasy w podstawówce. Na pytanie o syna niespodziewanie zaczęła narzekać. Że się nie stara w szkole, nie uczy i generalnie sobie bimba. „No i wyrośnie z niego wyborca Nawrockiego” – wypaliła w końcu. Wyszło bezwiednie, a przez to pewnie w niekłamany sposób szczerze. Ot tak, jak myślą wyborcy Polski uśmiechniętej o „tamtych innych”. Standard.
Ale to przecież nie jest nic nowego. Dokładnie ta sama rozmowa mogłaby się odbyć 30, 20 albo i 10 lat temu. Zmienili by się tylko bohaterowie rymowanki. Od samego początku naszej demokracji jedna ze stron politycznego sporu uznała przecież, że władza należy się „ludziom mądrym, światłym i wykształconym”. I tak się przypadkiem składa, że to oni oraz ich środowisko najlepiej te znamiona elity narodu wypełniają. Pozostali zaś winni ten stan rzeczy milcząco uszanować. A jeśli się buntują to… no cóż. Należy z całą surowością wskazać im miejsce w szeregu. Także dla przykładu dla potencjalnych naśladowców.
Nie ma więc większego znaczenia jak głęboko się cofamy. Zawsze znajdziemy ślady tego samego starcia. Dopóki na początku lat 90-tych Lech Wałęsa zagrażał interesom frakcji Kuronia, Michnika i Geremka dopóty był zwalczany jako „małpa z brzytwą” i dyktator in spe z obawy przed którym potrzeba było jak się da najmocniej okroić uprawnienia prezydenta RP w konstytucji. Dekadę później z podobnym zacięciem zwalczany był autentycznie chłopski Andrzej Lepper. Potem rolę największej przeszkody w dziele budowy III Rzeczpospolitej Elitarystycznej przejął „prawicowy populizm”. Wpierw spod znaku PiS. Ostatnio także i Konfederacji.
Z kandydatem Nawrockim w roku 2025 też tak to właśnie działało. Plan był prosty. Obozowi uśmiechniętej Polski chodziło od początku o to, by zrobić zeń niebezpiecznego typa spod ciemnej gwiazdy. Celem było oczywiście wygranie wyborów przez tych, co trzeba, którym się to z urodzenia należy. A czysty i nieskrywany nawet szczególnie klasizm został użyty jako najprostsza – jak mniemano – droga do tego celu. Pochodzenie robotnicze Nawrockiego i typowo „blokerski” styl życia w dzieciństwie oraz wczesnej młodości został uznany za słabość kandydata. Do tego założenia, że „robotnicze” znaczy „kompromitujące” doczepiono zaraz najprostsze skojarzenia – przemocowość, nieuczciwość i prostactwo. Nikt w uśmiechniętym komentariacie nieszczególnie nawet próbował je nawet uprawdopodobnić. Przypomnijmy, że najcięższy zarzut sutenerstwa lansowany był w oparciu o tezę, że „ktoś tam słyszał, że ktoś inny powiedział”. Opowieść o kawalerce też miotała się od ściany do ściany. W jednej wersji pan Jerzy od którego Nawrocki odkupił mieszkanie był biednym staruszkiem, którego kandydat obywatelski wykorzystał i porzucił. Chwile potem ten sam Jerzy był już „groźnym zwyrodnialcem”, a zarzut wobec Nawrockiego odwrócił się o 180 stopni zyskując brzmienie, że kandydat… utrzymywał z nim kontakty. Na tak przygotowany grunt wchodzili „eksperci” i usłużny komentariat pytający (retorycznie rzecz jasna), jak to możliwe, że Polakom nie przeszkadza kandydat „sutener i oszust”. Odpowiedzi „a może dowody na potwierdzenie tej tezy nie były wystarczająco przekonujące?” nie pojawiało się w ogóle na horyzoncie myślowym kolegów i koleżanek z Onetu albo TOK FM.
Ta cała kampania negatywna nie byłaby oczywiście możliwa bez tego specyficznego podglebia utkanego z pogardy, poczucia wyższości oraz klasistowskich stereotypów. Opierać się ono od zawsze na przekonaniu, że jednym cała władza w Polsce należy się z samego faktu urodzenia w ramach pewnego środowiska. A innym władza nie należy się wcale i kropka. Jedni są bowiem prawdziwą szlachtą w wersji „neo”. A inni to de facto współczesne chłopstwo czy mieszczaństwo pozbawione praw.
O przynależności do arystokracji decyduje oczywiście sama klasa panująca. Można więc zostać do tego środowiska przyjętym. Ale jedynie pod warunkiem ucałowania w pierścień i wyznania wiary w obowiązujący zestaw poglądów. Wszystkie dalsze uzasadnienia to tylko pozbawione znaczenia rekwizyty. Ot, takie na przykład tytuły naukowe. „Naszym” oczywiście dodają splendoru utwierdzając hierarchię. U „tamtych” nie mają jednak większego znaczenia. I tak koniec końców magister Donald Tusk, albo absolwenci szkół średnich Szymon Hołownia czy Aleksander Kwaśniewski będą elitą, bo mają poglądy słuszne. Ale już Karol Nawrocki to hołota. Choćby i z doktoratem. No chyba, że przejdzie na słuszną stronę.
Na tak przygotowanym gruncie odegrał się więc i tym razem ten sam rytualny spektakl. W tym sezonie wzięli w nim udział na przykład filozof Tadeusz Gadacz (kiedyś, jeszcze gdy był księdzem katolickim, wychowanek i ulubieniec Józefa Tischnera), który poczuł się w obowiązku zapoznać świat ze swoim przekonaniem, że „połowa polskiego społeczeństwa wybrała sobie prezydenta sutenera, alfonsa, kibola, oszusta, lichwiarza, kłamcę i ćpuna”. Dodał jeszcze, że „współczuje wszystkim, którzy od takiego sosznika będą musieli odbierać swoje naukowe tytuły, inteligencji, osobom wrażliwym i myślącym”.
Swoje trzy grosze musieli też dorzucić niezawodni filozof Jan Hartman („Sutenerzy, psychopaci, gangsterzy (…) czy 1 czerwca oddadzą im Polskę debile, faszyści i nieuki, do spółki z bigotkami?”) oraz socjolog Radosław Markowski (mówił o klasach transferowych głosujących na Nawrockiego, a w opozycji do nich postawił wytwórców PKB czyli wyborców Trzaskowskiego).
Zaraz potem szły – jak zwykle – inne sektory elit symbolicznych: pisarka Manuela Gretkowska albo kompozytor Zbigniew Preisner. Aktor Jerzy Stuhr nie przemówił prawdopodobnie tylko dlatego, że nie żyje. Na szczęście godnie go reprezentowała koleżanka po fachu Krystyna Janda. Ktoś zrobił sobie dowcip podszył się pod Jandę zapowiadającą, że wszystkie spektakle będą teraz u niej w teatrze po angielsku. Dla ludzi wykształconych nie zrobi to różnicy, a wyborcy Nawrockiego i tak sztuki nie rozumieją. Biorąc pod uwagę dotychczasowy dorobek aktorki na polu krzewienia klasowej pogardy, wielu dało się nabrać, że to autentyk.
Byłoby to wszystko nawet zabawne. Gdyby nie to, że jest i irytujące i niebezpieczne.
Irytuje, bo mamy tu czarno na białym, że polskie „elity” składają się z ludzi niezdolnych do uczciwej interpretacji rzeczywistości. Ona ich po prostu nie interesuje. Albo gorzej – przerasta. Powtarzają więc bezwiednie opowieści, które nie kleją się nawet na poziomie faktów. Choćby ta o pęknięciu Polski w wyborach 2025 roku pod względem wykształcenia wyborców. Owszem, zgadza się, że Nawrocki zdecydowanie wygrywa wśród głosujących z wykształceniem podstawowym i zawodowym. Ale zwyciężył przecież też wśród ludzi, którzy z wykształceniem średnim. I nawet wśród wyborców z wyższym przewaga Trzaskowskiego nie była jakaś spektakularnie przygniatająca. To było raczej 60 do 40. Wielkie mi pęknięcie.
Ale jest przecież jeszcze gorzej. To epatowanie przez nasze samozwańcze elity przekonaniem, że istnieją wyborcy lepsi i gorsi (oni oczywiście są ci „lepsi”) śmierdzi na kilometr ordynarnym antydemokratyzmem. Ok, zrozumiałbym jeszcze gdyby głosili to zdeklarowani monarchiści przekonani, że cały ten dorobek XVIII-wiecznych rewolucji francuskiej czy amerykańskiej to tragedia i że świat bez konstytucji, republik i trójpodziału był lepszy. Ale przecież nasi „neo-arystokraci” w większości deklarują się jako… radykalni demokraci. Tak każą na siebie wołać i na tej auto-definicji budują przekonanie o własnej wyższości. Jak można mówić, że się jest demokratą? A jednocześnie drugiej połowie społeczeństwa odmawiać kompetencji do udziału w procesie właściwie tylko na tej podstawie, że ośmielają się wybierać inaczej? Przecież to właśnie jest postawa demokracji wroga i sygnalizująca raczej autorytarny (a nie wolnościowy) horyzont polityczny.
Wszystko to – i lenistwo poznawcze i jawny antydemokratyzm – powinno naszych piewców demokracji walczącej vel uśmiechniętej eliminować z poważnej dyskusji o Rzeczypospolitej. A że nie eliminuje? Trudno. W końcu my „prawaki” mamy dalece większą tolerancję na inność. I chyba to tylko ratuje tych samozwańczych „demokratów”. Gdyby trafili na takich samych jak oni, to już dawno mieli byśmy wojnę domową.
Rafał Woś