Zwycięstwo za każdą cenę
Stanisław Michalkiewicz 28 października 2023 michalkiewicz
Ponieważ wybory niczego zdecydowanie nie przesądziły, rozpoczęły się targi w postaci przeciągania Trzeciej Drogi. Rzecz w tym, że ani PiS, ani Volksdeutsche Partei, bez „Trzeciej Drogi” nie będą w stanie zapewnić rządowi utworzonemu przez jednych albo przez drugich, votum zaufania w Sejmie – którego uzyskanie jest wymagane przez konstytucję. Komu uda się przeciągnąć Trzecią Drogę na swoją stronę – ten będzie wygrany. Oczywiście takie zwycięstwo będzie bardzo kosztowne, bo „Trzecia Droga” nikomu swojego serduszka za darmo nie otworzy, ale – jak powiadają wymowni Francuzi – a la guerre comme a la guerre – czyli straty muszą być. Jakże inaczej, skoro Jarosław Kaczyński stoi przed alternatywą: albo stracić wszystko, albo tylko stracić dużo? Z kolei Donald Tusk jest spragniony zwycięstwa, bo w przeciwnym razie Niemcy mogą położyć na niego lachę i przestanie być ich najukochańszą duszeńką, co by oznaczało koniec dobrego fartu. Toteż gotów jest na zapłacenie za zwycięstwo, niechby nawet pyrrusowe, każdą cenę . Zresztą w jego przypadku inaczej być nie może, bo sama Koalicja Obywatelska jest zlepkiem kilku partii. Największa jest oczywiście Volksdeutsche Partei, ale są też popłuczyny po Nowoczesnej, poza tym – jacyś „Zieloni” i Bóg wie, kto jeszcze. Wszystkim im trzeba będzie pozwolić, by umoczyli pysk w melasie, a przecież to dopiero początek, bo nie ma większości bez Lewicy, która też ma swoje idee fixe, nie tylko na odcinku bzykania i skrobanek, ale również – na odcinku kościelnym i w ogóle – religijnym. Pozwolenie na umoczenie pyska w melasie również im, oznacza wojnę z Kościołem, ale również napięcia w stosunkach z PSL-em, który właśnie przymierza się do zajęcia po Jarosławie Kaczyńskim miejsca Męża Opatrznościowego Kościoła i Chrześcijaństwa. Jeśli idzie o pana Hołownię, to już dał głos, domagając się dla swojej partii resortu obrony. Nietrudno zgadnąć, że nowym ministrem musiałby zostać pan Michał Kobosko, który – jako były uczestnik niezwykle wpływowego waszyngtońskiego think-tanku: Rady Atlantyckiej – jest mężem zaufania USA. Skoro tak, nieomylny to znak, iż Amerykanie, którzy wprawdzie ustami prezydenta Bidena w marcu br. pozwolili Niemcom, jako swojemu najlepszemu sojusznikowi w Europie, urządzać ją po swojemu – pragną zachować kontrolę nad naszą niezwyciężoną armią tym bardziej, że wprowadzili do Polski swój kontyngent wojskowy już na stałe. Politycznie zatem oznacza to, że wprawdzie może u nas nastąpić podmianka na pozycji lidera politycznej sceny – podobna do tej z roku 2015, tyle, że w odwrotną stronę – ale nawet wtedy Polska będzie kondominium niemiecko-amerykańskim. Jak widzimy, wielkiej rewolucji nie będzie, bo przecież zarówno Jarosław Kaczyński, jak i premier Morawiecki robili co mogli na odcinku umacniania IV Rzeszy, z tą różnicą, że werbalnie się od niej odcinali, podczas gdy Donald Tusk uczynienie z Polski jednego z landów IV Rzeszy Niemieckiej uczynił dziełem swojego życia.
Jak wspomniałem odbywają się targi, których wyniku trudno przewidzieć, chociaż Wielce Czcigodny europoseł Dominik Tarczyński twierdzi, że „wszystko będzie dobrze”, dając do zrozumienia, że PiS już znalazło potencjalnego koalicjanta, ale chyba tkwi on jeszcze w wyborczym amoku, podczas gdy inni wybitni politycy powoli odzyskują poczucie rzeczywistości. Na przykład pan prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski nawet chyba za bardzo poddaje się pesymizmowi, bo wyraża obawę, że opozycja zniszczy „wszystko, co zdołano zbudować w ciągu tych ośmiu lat”. Co zniszczy, to zniszczy – ale na pewno nie „wszystko”. Na przykład nie zniszczy „sektorów strategicznych”, które można rozpoznać po tym, iż właśnie tam funkcjonują spółki Skarbu Państwa. One nie zostaną wcale „zniszczone”, tylko – ponieważ ich organem założycielskim jest aktualny minister od gospodarki – obsadzone nowymi ludźmi w radach nadzorczych i zarządach. Podobnie rządowa telewizja – która odtąd będzie ćwierkała za nowym rządem, a nie za rządem „dobrej zmiany”. Na mieście krążą nawet fałszywe pogłoski jakoby Donald Tusk zamierzał pozostawić wszystkich tamtejszych funkcjonariuszy na dotychczasowych stanowiskach, z tym, że musieliby teraz ćwierkać z całkiem innego klucza. Gdyby ta fałszywa pogłoska jakimś cudem okazała się prawdziwa, to z całą pewności rządowa telewizja biłaby wszelkie rekordy oglądalności, przynajmniej w pierwszym okresie, bo potem nawet i to – jak zresztą wszystko inne – by spowszedniało. Wreszcie, skoro Amerykanie chcą utrzymać kontrolę nad naszą niezwyciężoną armią, to nikt nie ośmieli się na przykład przerwać budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego, bo jest to amerykańska inwestycja wojskowa w naszym zakątku Europy, za którą Polska tylko płaci – jak zresztą za wszystko inne. Kto by na CPK, w ramach którego mają być zbudowane 4 pasy startowe o długości 4 kilometrów każdy, zdolne do przyjmowania najcięższych amerykańskich samolotów transportowych i w dodatku położone mniej więcej 200 km od granicy wschodniego obszaru NATO – więc kto by na CPK podniósł rękę, to ta ręka zostałaby mu natychmiast odrąbana, a egzekucji tej wcale nie musieliby przeprowadzać Amerykanie, tylko na przykład Niemcy, które bardzo sobie cenią amerykańskie przyzwolenie na urządzanie Europy po swojemu i nie będą się przejmowali żadnymi tubylczymi uprzedzeniami.
Słowem – świat wcale się nie zawali, tym bardziej, że istnieje jeszcze konstytucja, zawierająca takie kruczki, które mogą umożliwić rządowi „dobrej zmiany” trwanie przy sterze państwowej nawy niechby i do wiosny, kiedy to pan prezydent Duda będzie mógł w tak zwanym majestacie prawa rozwiązać Sejm i rozpisać nowe wybory. Na przykład – z powodu perturbacji z uchwaleniem ustawy budżetowej, której nieuchwalenie w przepisanym terminie wywołuje właśnie taki skutek. Art. 222 konstytucji stanowi, że rząd powinien przedstawić Sejmowi projekt ustawy budżetowej co najmniej na 3 miesiące przed rozpoczęciem roku budżetowego, który u nas rozpoczyna się 1 stycznia. Wprawdzie rząd „dobrej zmiany” przedstawił Sejmowi projekt budżetu, ale Sejm nie zdążył go uchwalić przed jego rozwiązaniem. Zgodnie z prawem, wszystkie projekty ustaw, których proces legislacyjny nie został zakończony przed końcem kadencji Sejmu, która upłynęła 30 września, traktowane są, jakby ich nie było. Dotyczy to również ustawy budżetowej. W takiej sytuacji już widać, że nowy rząd – wszystko jedno jaki, a zwłaszcza utworzony przez dotychczasową opozycję – nie będzie w stanie tego terminu dotrzymać. Co z tego wyniknie – tego oczywiście nie wiemy tym bardziej, że rozstrzyganie takich spraw leży w gestii Trybunału Konstytucyjnego, a akurat tam młyny sprawiedliwości mielą wyjątkowo powoli. Zatem może się sprawdzić porzekadło znane jeszcze z czasów pierwszej komuny, że „lajf ist brutal, plugaws and full of zasadzkas”.