450 lat razem


fragment z „21 milionów – Dwie drogi dla Polski”; Przemysław Załuska

We współczesnej narracji historycznej w naszym kraju mówiącej czy to o Rzeczpospolitej szlacheckiej (1505–1795), czy też o II Rzeczpospolitej (1918–1939) także dominuje nurt idealizowania i afirmowania „różnorodności”. W filmie Andrzeja Wajdy opartym na powieści Tadeusza Konwickiego Kronika wypadków miłosnych główny bohater snuje się po przedwojennym Wilnie i okolicach, dając pretekst do pokazania nam w tle prawosławnych cerkwi, bab w chustach i brodatych Żydów. Sam Witek koleguje się z niemieckimi kolonistami oraz z pewnym rubasznym Rusinem. Jak to pięknie i kolorowo wtedy było! Ktoś inny wspomina, że u niego na wsi w czasach dzieciństwa to i Ukraińcy mieszkali, i Polacy, było paru Żydów do prowadzenia karczmy i ożywienia handlu detalicznego, no i jeszcze Ormianie. Cóż to były za czasy przed wojną! I wszyscy się lubili, i pomagali sobie na przednówku. Tak było u nas na Kresach. Na przykład na… Wołyniu.

A przed rozbiorami to już był prawdziwy raj. Nasze Wilno, Kijów i Mińsk. I jaka tolerancja u nas panowała. Nie tak jak na Zachodzie, gdzie różne brewerie wyprawiali. Szczególnie w nocy, na przykład w noc św. Bartłomieja. I folklor był piękny: te dumki kozackie i rzewne pieśni ludu ruskiego. I do tego mądry Żyd raczący miejscowych bez żadnych uprzedzeń co do stanu, rangi czy wyznania mocnymi, rozgrzewającymi trunkami w przerwach pomiędzy koncertami na cymbałach. Po prostu niebo na ziemi! Wszyscy się kochali i żyli w zgodzie jak u Pana Boga za piecem.

Dobrze, nie ma się co spierać. U nas było pięknie. Każdy wrażliwy na bogactwo scenografii i szczególnie kostiumu widz musi przyznać, że ekranizacja Ogniem i mieczem wiele by straciła wizualnie bez tych turbanów tatarskich, ruskich ubiorów ludowych i osełedców na wygolonych kozackich głowach. Jeszcze więcej straciłaby akcja powieści i fabuła ekranizacji po usunięciu kresowej różnorodności. Bohun, nie będąc Kozakiem, ale – dajmy na to – mazowieckim szlachcicem, nie przejawiałby zapewne tak dzikiego charakteru. Choć w pannie mógłby się ku utrapieniu Skrzetuskiego zakochać, to przecież nie miałby gdzie uciekać do buntowników, bo ani Siczy zaporoskiej by nie było (zamiast siedziby kozackiej na wyspie stałby gród polskich mieszczan handlujących z Krymem), ani Chmielnicki nie miałby z kim powstania wszczynać. Nie byłoby nigdy żadnych Żółtych Wód, Beresteczka ani oblężenia Zbaraża. Zero batalistyki i żadnych wieszanych przez ruską czerń polskich panów, żadnych wyrzynanych Żydów, żadnych wbijanych na pal Kozaków. Wiałoby nudą.

A teraz wyjdźmy z kina, wyłączmy DVD, odłóżmy powieść Sienkiewicza na półkę. I pomyślmy przez moment. Wyobraźmy sobie Rzeczpospolitą roku 1648, w przeddzień wybuchu powstania Chmielnickiego, jako państwo według dzisiejszych ocen okropne i upośledzone przez swoją jednorodność etniczną. Wyobraźmy sobie, że na terytorium ówczesnej Rzeczpospolitej, prawie trzy razy większym niż obecnie (rozciągającym się od przedmieść Rygi po granice Mołdawii, a na wschodzie zawadzającym o przedmieścia Moskwy) i obejmującym obok dwóch trzecich obecnego terytorium naszego kraju także tereny współczesnych Litwy, Białorusi, połowy Łotwy i Ukrainy, zachodnie prowincje obecnej Rosji, zamiast mieszanki narodowości, języków i wyznań mieszkałoby wtedy dziesięć milionów polskich chłopów, polskich mieszczan, polskich szlachciców, Polaków katolików podobnych kropka w kropkę mentalnością i kulturą do tych, którzy w historycznej Rzeczypospolitej 1648 zamieszkiwali zwarcie Wielkopolskę, Małopolskę i Mazowsze.

Czy w takich warunkach straszliwe powstanie Chmielnickiego miałoby kiedykolwiek miejsce? Bunty chłopskie zdarzały się w całej Europie. Topiono je we krwi w Niemczech w czasach Lutra i bezlitośnie tępiono w Rosji w czasach Bołotnikowa i Pugaczowa. W 1651 roku w samej Koronie na rdzennych ziemiach polskich na Podhalu również wybuchło powstanie chłopskie Kostki-Napierskiego. Trwało dziesięć dni. Powstańcy zajęli zamek w Czorsztynie, broniony podobno przez jednego hajduka. Kiedy po kilku dniach nadeszła odsiecz, to kilkudziesięciu powstańców poddało się. I czy to warto smarować kreski w atlasach historycznych dla takiego „powstania”, mniej godnego uwagi niż zwykły sąsiedzki zajazd na Litwie? A należy dodać, że i pośrednią, i nawet bezpośrednią inspiracją powstania Kostki-Napierskiego był bunt Chmielnickiego, o którym chłopi nie tylko słyszeli od trzech lat, ale którego wysłannicy chłopów do wystąpienia wprost podjudzali. Powstanie to – któremu za czasów komunistycznych nadawano pewne znaczenie, poświęcono mu film, a w atlasach historycznych pracowicie kreskowano obszary na południe od Krakowa rzekomo nim objęte – jest bardzo dobrą ilustracją tego, jak wyglądałoby „powstanie Chmielnickiego” jako bunt czysto chłopski w jednorodnej etnicznie Polsce.

Powstanie to potężnie nadszarpnęło siły Rzeczpospolitej, pustosząc ponad jedną trzecią jej terytorium, angażując olbrzymie siły ludzkie i materialne do walki po obydwu stronach. Otworzyło także szeroko bramy przed kolejnymi najeźdźcami – gdyż Kozacy sprzymierzyli się najpierw z Tatarami, a potem z Moskwą. Zajadłość powstania i antypolski sojusz z wrogami w dużej części wynikały z narodowego oraz religijnego charakteru konfliktu. Ruscy prawosławni chłopi i Kozacy czuli niechęć do panoszących się Polaków, których nienawidzono za katolickość i „pańskość”. Gdyby tło konfliktu miało czysto ekonomiczno-klasowy charakter, cała awantura nie byłaby groźniejsza niż napad Kostki-Napierskiego na zamek broniony przez jednego hajduka.

Tymczasem konflikt miał charakter cywilizacyjny, a linie podziału były głębokie jak Rów Mariański. Dziś moglibyśmy powiedzieć, że miał on charakter systemowy, a niepodważalnym dowodem historycznym na prawdziwość tej tezy jest ciągłość powstań i buntów na Ukrainie od końca XVI wieku aż po epokę rozbiorową, które powtarzały się z niepokojącą regularnością. Wymieńmy je po kolei:

1591–1593 – powstanie Krzysztofa Kosińskiego
1594–1596 – powstanie Semena Nalewajko
1625 – powstanie Żmajły
1630 – powstanie Tarasa Fedorowicza
1635 – bunt Sulimy
1637 – powstanie Pawluka
1638 – bunt Ostrzanina
1648 – powstanie Chmielnickiego
1652 – rzeź rycerstwa polskiego po bitwie na polach Batohu
1702–1704 – powstanie Paleja
1768 – Koliszczyzna

[poprawka mail’em: To REBELIE, nie powstania. ZB]

Co kilka lat bunt, rozruchy i rzezie. W 1652 roku, po wygranej bitwie na polach Batohu, Chmielnicki wydał rozkaz wymordowania wszystkich jeńców. Zrobiono to nie w ferworze bitwy, ale na zimno. Większość ofiar wykupiono złotem z rąk Nogajców, ażeby później poderżnąć im gardła. Zginęło od 3000 do 5000 polskich rycerzy i żołnierzy.

Rzezie, okrutne, potworne i pozornie bezcelowe, to niestety typowy element kozackiej i ukraińskiej walki z Polakami. Sto lat potem, w czasie Koliszczyzny, szacowana liczba ofiar osiągnęła 100–200 tysięcy. Tylko w jednym mieście, w Humaniu, wymordowano od kilku do kilkunastu tysięcy Polaków i Żydów. Odwet też bywał krwawy. Przywódców buntów za karę wieszano, a zdarzało się, że i ćwiartowano. O tym, że polsko-ukraiński konflikt jest bardzo głęboki, że ma jakieś fundamentalne przyczyny, może świadczyć powtórzenie podobnych wydarzeń także po odrodzeniu Polski w 1918 roku. Konflikt ten podkopywał siły II Rzeczpospolitej i anarchizował sytuację polityczną. W sprzyjających warunkach inwazji niemieckiej i utraty przez Polskę niepodległości zaowocował kolejną falą rzezi, w swym okrucieństwie przypominał te z czasów Chmielnickiego oraz Gonty i Żeleźniaka. Mordy ukraińskie rozpoczęły się już we wrześniu 1939 roku, potem w 1943 i 1944 roku rozlały się na cztery województwa południowo-wschodnie: wołyńskie, łuckie, tarnopolskie i stanisławowskie.

O bestialskich sposobach torturowania Polaków na Wołyniu 75 lat temu tu pisać nie będziemy, zakładając, że w ostatnich latach świadomość tego strasznego rozdziału naszej historii znacznie wzrosła. Przytoczymy za to świadectwo znanego pisarza Stanisława Srokowskiego z wywiadu dla Polonia Christiana TV:

Kresy to była taka osobliwa, wyjątkowa kraina, w której bardzo mocno, dynamicznie mieszały się kultury, języki, obyczaje, […], tradycje […] była cerkiew, kościół, bożnica; mówiono trzema językami. Żyło się tak, jak się żyje wśród ludzi sobie bliskich, życzliwych, sympatycznych, dobrych, miłych, gościnnych […] aż nadeszła wojna.

Różnorodność etniczna i kulturowa Rzeczpospolitej szlacheckiej rzeczywiście niezwykle wzbogaciła, ale… karty powieści Sienkiewicza. Bez względu na rachunek krzywd, zbrodni i cierpienia, na to, czyje winy były mniejsze, czyje większe, tak po prostu to wspólne życie Rusinów i Polaków było bardzo bolesne i pod każdym względem nazbyt kosztowne.

Zbyt łatwo dzisiaj skupiamy się na językowej i powierzchownej bliskości z Ukraińcami, bez refleksji nad tym, że musi istnieć przyczyna tej w większości jednostronnej nienawiści i okrucieństwa, że istnieje jakaś niewidzialna, ale bardzo rzeczywista linia pęknięcia między obydwoma narodami, że istnieje przepaść między kulturami i systemami wartości. Ukraińcom nie tylko moglibyśmy wybaczyć ich bunty, ale nawet i podziwiać za podobne do naszego dążenie do niepodległości, gdyby walczyli zaciekle, ale rycersko – albo raczej gdyby walczyli po ludzku, jak ludzie cywilizowani. Ale jak zrozumieć i zaakceptować bezmiar barbarzyństwa i okrucieństwa wobec kobiet, dzieci, osób duchownych? Jeśli czując się narodem uciskanym, mieli Ukraińcy pokusę, aby taką zemstę wywrzeć, to my sami stawiani przed podobnym kuszeniem, ale nigdy mu na skalę narodu całego nie ulegając, z tego rozgrzeszenia im dać nie możemy.

Myśmy dzieciom naszych zaborców nie obcinali języków, nie przecinali ich kobiet piłami, prawosławnym popom czy niemieckim pastorom nie wbijaliśmy gwoździ w czaszki. Mamy moralne prawo nie akceptować takich praktyk u innych. Najważniejsze jednak to zrozumieć, że nasza bliskość jest pozorna i niezrozumiana, a kiedyś znowu może przynieść bardzo gorzkie owoce. Od przyłączenia ziem ukrainnych do Korony do wybuchu powstania Chmielnickiego upłynęło niecałe osiemdziesiąt lat. Jeśli dziś zgodzimy się na wjazd milionów Ukraińców do Polski, to być może owoce tego też przyjdą dopiero za lat osiemdziesiąt i zaskoczą nas podobnie, jak zaskoczyły naszych przodków skutki włączenia w granice Królestwa Polskiego milionów Rusinów cztery wieki temu.

Powróćmy jednak do naszej historii Polski z 1648 roku, gdyby była krajem jednorodnym pod względem kulturowym i religijnym. To prawda, że rozpatrywanie hipotez alternatywnych jest ryzykowne, ale nasza wizja to coś innego, gdyż jest to tylko eksperyment myślowy potrzebny do uzmysłowienia sobie konsekwencji etnicznych podziałów. Otóż nie ma powodu, aby przypuszczać, że wielka Rzeczpospolita roku 1648, jednorodna etnicznie i wyznaniowo, kiedykolwiek doznałaby klęsk powstania Chmielnickiego, inwazji ze strony wezwanej przez niego na pomoc Moskwy, usprawiedliwiającej swą interwencję obroną praw ludności prawosławnej, w końcu inwazji szwedzkiej wspieranej między innymi przez rodzimych innowierców, których niechęć do katolików obróciła się w zdradzieckie wsparcie szwedzkich protestanckich najeźdźców. Bez klęsk tego okresu nie byłoby zapewne rozbiorów. A przecież i w czasie samych rozbiorów jednym z pretekstów użytych przez Prusy i Rosję do mieszania się w wewnętrzne sprawy Polski była rzekoma obrona innowierców – protestantów i prawosławnych.

No dobrze – mógłby ktoś zapytać – ale czemu służą powyższe spekulacje? Takiej jednorodnej Rzeczpospolitej nie było. Polacy stanowili 40–50% ludności państwa, a katolicy niewiele więcej. Nie bardzo nawet wiadomo, jak by miało być inaczej, nawet tworząc alternatywne warianty historii, gdyż w XV–XVIII wieku, przy niewielkiej mobilności społecznej, małym odsetku ludności objętej formalną edukacją i braku mass mediów, procesy asymilacyjne posuwały się wolno.

W naszym wywodzie chodzi o coś zupełnie innego. Nie ma i nie mogło być wtedy jednorodnej Rzeczpospolitej, ale gdyby taki organizm polityczny wówczas istniał, byłby bez wątpienia dużo silniejszy i odporniejszy na wstrząsy wewnętrzne i naciski z zewnątrz niż ta składanka kilku narodów, wyznań i alfabetów, która podobna była do XX-wiecznej Jugosławii. Słabością, a nie mocą I Rzeczpospolitej była tak dziś wychwalana wieloetniczność i wielokulturowość.