Francuzi są narodem, który postradał rozum. To „młodzi ludzie” podpalają Francję? Jak mitologia lewicy okazała się samobójstwem…
Filip Obara podpalaja-francje
Osiem lat temu – w dobie ataków terrorystycznych we Francji – wydawało się, że muzułmanie, którzy mordują po kilkanaście osób na raz w imię supremacji religijnej i cywilizacyjnej, dadzą politykom wystarczający powód do opamiętania się i zweryfikowania mitów na temat „różnorodności kulturowej” oraz „religii pokoju”… Jednak europejski pęd ku samozagładzie okazał się silniejszy.
Tamte zamachy pokazały, że Francuzi są narodem, który postradał rozum. Najbardziej kuriozalnym tego wyrazem było słynne nagranie, na którym ojciec tłumaczył małemu dziecku, wyjście z kwiatami naprzeciw karabinom maszynowym jest najlepszym rozwiązaniem w sytuacji zbrojnej agresji. Kilkuletni chłopak tego jednak „nie kupił”. Dlaczego? Bo rozum przyrodzony JESZCZE w nim nie zgasł. Zjadliwy wirus lewicowego myślenia nie przeżarł jeszcze jego dziecięcego mózgu. Ale minęły lata a Francuzi, jak widać, do wyciągania wniosków nadal się nie kwapią. Mówienie jedynie o zagubionym rozumie byłoby już w tym momencie niezręcznym eufemizmem…
Z czysto historycznego punktu widzenia nasuwa się pytanie: Kiedy Europa weszła na drogę samozagłady?
Dawniej mocarstwa były po prostu raczej egoistyczne niż autoagresywne. Nie pomogły Polakom w starciu z dwoma socjalistycznymi totalitaryzmami, jeszcze wcześniej nie pomogły Rosjanom zniszczyć bolszewii, która zalała następnie pół świata. Wszystko to ze względu na własne krótkowzroczne interesy. Choć te zaniechania ostatecznie odbiły się czkawką, to jednak można powiedzieć, że w ciasnej perspektywie rządów alianckich była w tym spora doza zachowawczej postawy dbania o wyłącznie własne podwórko…
Natomiast co stało się z polityką dziś, gdy Ursula von der Leyen jedzie do Tunezji, aby tam błagać prezydenta tego mało rozwiniętego i nic nie znaczącego na arenie międzynarodowej kraju, by łaskawie nie przysyłał już nielegalnych imigrantów do Europy? Efektem rozmów jest podpisanie paktu zawierającego „porozumienia dotyczące zakłócenia modelu biznesowego przemytników i handlarzy ludźmi, wzmocnienia kontroli granicznej oraz poprawy rejestracji i powrotu”, a więc „wszystkich niezbędnych środków dla wzmocnienia wysiłków na rzecz powstrzymania nielegalnej migracji” – jak napisał na Twitterze premier Holandii.
Okoliczności iście poniżające. Oto przedstawicielka większości państw europejskich płaszczy się przed egzotycznym władyką i uroczyście ogłasza akt kapitulacji przed szantażem, wskutek którego my, podatnicy Europy, będziemy musieli zapłacić za ograniczenie fali imigrantów.
Ale zwróćmy uwagę na inną rzecz. W pakcie jest mowa o ukróceniu przestępczej działalności, która ma miejsce w samej Tunezji. Czyli potrzeba było specjalnego porozumienia, żeby stwierdzić, że Tunezja ma walczyć z własną przestępczością? Przecież jest to konstytutywne zadanie państwa, dotyczące utrzymania porządku wewnętrznego, a skutkiem jego zaniechania jest destabilizacja wielu innych państw. Jeżeli Tunezja nic z tym nie robi – a może zrobić, jak się okazuje z samej deklaracji prezydenta – to wniosek jest jasny: Celowo tego nie robiła, bądź dokonywała zaniechań, bo było jej to na rękę…
Czy takiego państwa nie nazywamy terrorystycznym? A jeżeli tak, to wszelki dialog jest wykluczony, a tym bardziej płacenie jakichkolwiek pieniędzy. W grę wchodzi jedynie wyegzekwowanie ukrócenia tej terrorystycznej działalności. Tym bardziej, że wcześniej doświadczaliśmy już tego samego ze strony Maroka i Turcji…
Widok tej atrofii zdrowego rozsądku i odruchów samozachowawczych każe zapytać, czy organizacje, które nazywają się rządami, mają jeszcze coś wspólnego z legalną władzą? Przecież władza ma dbać o dobro wspólne, a nie niszczyć kraj przez haniebne zaniechania, nawet jeżeli podejmowane są pod pretekstem jakiejś przepełnionej „empatią” ideologii.
Cywilizacja, która traci rozsądek i nie umie użyć zdecydowanych działań, w tym koniecznej przemocy wobec najeźdźców, jest cywilizacją, która zdobnym lakiem i nic już nie znaczącym herbem pieczętuje swój własny upadek.
Najlepszym tego przykładem jest Francja. Czy może być coś bardziej symbolicznego niż świętowanie zdobycia Bastylii (czyt. uwolnienia kryminalistów przez pre-bolszewicką dzicz rewolucyjną) z udziałem lewicowego prezydenta jadącego na wozie pancernym, podczas gdy współczesna dzicz imigrancka demoluje kraj? Nic, tylko czekać na nową Bastylię, z tym że dawniej do władzy doszli barbarzyńcy, którzy tworzyli nowy świat na gruzach cywilizacji, a dziś mamy do czynienia z inną cywilizacją – silniejszą, ponieważ nie negującą własnych korzeni.
Co jeszcze musiałoby się wydarzyć, żeby europejskie elity władzy poszły po rozum do głowy? Nie wystarczyły akty terroru i masowe mordy religijne, nie wystarczają zamieszki, wyglądające momentami niemalże jak wojna domowa. Linia narracyjna ani trochę się nie zmienia. Władze i media mówią o zamieszkach wywołanych przez „młodych ludzi” na francuskich ulicach, a słowo „islam” nie pada publicznie; podobnie jak słowa „imigrant”, „Arabowie”, „murzyni”, „Bliski Wschód”, „Afryka”, „obca cywilizacja”.
Właściwie to chyba nie pada nawet słowo… „problem”. No bo jaki problem, proszę Państwa, skoro 17-letni Nahel był… „Francuzem”?
Władza musiałaby się przyznać do przyjęcia fundamentalnie błędnych założeń światopoglądowych, i to nie kilkanaście, lecz prawie dwieście pięćdziesiąt lat temu. A to nie przejdzie. Przyznanie się do tego byłoby jednoznaczne z odebraniem samej sobie podstawy bytu, a tego władza rewolucyjna przecież nie zrobi! Obawiam się, że nawet za cenę unicestwienia państwa i narodu…