HAGADA CZY FAKTY? SSR K. RYMARZ-BŁASZKIEWICZ ZDAJE SIĘ NIE MIEĆ ŻADNYCH WĄTPLIWOŚCI (ZAPISKI PODSĄDNEGO)
Henryk Jezierski 16 lipca 2022 https://moto.media.pl/hagada-czy-fakty-ssr-k-rymarz-blaszkiewicz-zdaje-sie-nie-miec-zadnych-watpliwosci-zapiski-podsadnego/
Stopień zażydzenia tzw. wymiaru sprawiedliwości w powojennej Polsce dałoby się porównać tylko z „naszą” dyplomacją, przy czym w obydwu przypadkach procesu tego nie osłabiła nawet rzekoma demokratyzacja po magdalenkowym układzie z 1989 roku.
Można powiedzieć – wręcz przeciwnie. Do głosu doszli bowiem spadkobiercy – nie tylko ideowi – żydokomuny z czasów stalinowskich, najbardziej krwawej i bezwzględnej wobec Polaków.
Ma to uzasadnienie w ich rodowodzie. Żydzi władający naszym krajem nie mają nic wspólnego z historyczną nacją semicką w jej tradycyjnym, biblijnym rozumieniu. To potomkowie tzw. żydochazarów, czyli jednego z plemion mongolskich, które w VIII wieku przyjęli jako swoją religię judaizm rabiniczny (talmudyczny), który został wymyślony po zburzeniu świątyni jerozolimskiej w 70 roku po Chrystusie. Przy okazji – ten fakt w sposób jednoznaczny zaprzecza tezie, jakoby żydzi byli naszymi starszymi braćmi w wierze.
Do charakterystycznych cech osobowościowych żydochazarów zaliczyć należy ich ograniczenie intelektualne i niemal całkowity brak uczuć wyższych przy jednoczesnej perfidii postępowania, mściwości i okrucieństwie wobec nie-żydów zwanych gojami. Stąd m.in. zbrodnie ludobójstwa popełniane przez żydochazarów z Izraela na Palestyńczykach, obecnie akurat jedynym narodzie o semickich korzeniach. Mówiąc krótko – największymi antysemitami są ci, którzy z antysemityzmu uczynili oręż w walce ze swoimi przeciwnikami.
Mamy także wyjątkowo liczne przykłady żydochazarskich zbrodni na Polakach, z sądowymi włącznie. Najwymowniejszy to mord na gen. Auguście Emilu Fieldorfie, m.in. zastępcy komendanta głównego Armii Krajowej oraz organizatora i dowódcy Dywersji Komendy Głównej AK, zwanej Kedywem. Dokonano go dokładnie 24 lutego 1953 roku, nie przez rozstrzelanie lecz przez – stosowane wobec pospolitych przestępców – powieszenie, aby jeszcze bardziej poniżyć bohaterskiego oficera w oczach Polaków.
Za sprawców tej sądowej zbrodni podaje się anonimowych „komunistów”, co łatwo nasuwa skojarzenie z polskimi sprzedawczykami lub ruskimi namiestnikami. Takiej wersji jakoś nie kwapi się podważyć w sposób jednoznaczny nawet IPN, uchodzący za wyrocznię w kwestiach dotyczących najnowszej historii Polski. Co gorsze, w ślad za tą instytucją, też zdominowaną przez żydochazarów oraz wysługujących się im „historyków” głównie o ukraińskim, niemieckim, białoruskim i litewskim rodowodzie idą nawet tak – wydawałoby się – niezależne i propolskie organizacje jak np. Fundacja Reduta Dobrego Imienia – Polska Liga Przeciw Zniesławieniom. Jej prezes, niejaki Maciej Świrski także bredzi o „komunistach, którzy oskarżyli, sądzili i skazali gen. Fieldorfa”.
A jaka jest prawda?
Z pozycji skromnego badacza historii o technicznym wykształceniu wyręczam setki pasożytów (choc bardziej pasowałoby tu określenie: pasożydów) mieniących się historykami i kosztujących polskich podatników nie miliony lecz miliardy złotych (vide: budżet IPN oraz jemu podobnych instytutów preparowania „prawdy historycznej”). Fakty w odniesieniu do sądowych morderców gen. Fieldorfa są takie:
– Helena Wolińska reprezentująca Naczelną Prokuraturę Wojskową. Żydówka o rodowych personaliach Fajga Mindla. Była odpowiedzialna m.in. za pozbawienie wolności w latach 1950-53 ponad 20 żołnierzy Armii Krajowej, Postanowienie o aresztowaniu gen. Fieldorfa wydała 21 listopada 1950, a następnie nadzorowała prowadzone przeciwko niemu śledztwo. Zasiadała także w komisji weryfikującej sędziów i prokuratorów w ramach fali czystek i represji w Wojsku Polskim na początku lat 50-ych ubiegłego wieku. Po wydarzeniach marcowych 1968 roku wyemigrowała z Polski i osiedliła się w Wielkiej Brytanii. Dała się poznać jako zdeklarowana sympatyczka „Solidarności”. Prawdopodobnie podzielała pogląd swojego żydowskiego ziomka, niejakiego Bronisława Geremka, który twierdził, że „Solidarność” powstała po to, „aby Żydom w Polsce było lepiej niż Polakom”, co zresztą urzeczywistniło się w 100 procentach.
– Beniamin Wajsblech, wiceprokurator Generalnej Prokuratury PRL. Pochodził z zamożnej rodziny żydowskiej zajmującej się handlem (ojciec Hersz). Przesłuchiwał gen. Fieldorfa, a następnie zażądał dla niego kary śmierci. Po zwolnieniu ze służby został… radcą prawnym.
– Maria Gurowska, sędzia, która wydała wyrok śmierci na gen. Fieldorfa w pierwszej instancji. Żydówka zarówno po ojcu (Moryc Zand), jak i matce (Frajda z domu Eisenbaum). W latach 1950-54 zasiadała w składach sędziowskich tajnych sekcji Sądów Wojewódzkiego i Apelacyjnego w Warszawie oraz Sądu Najwyższego, ferujących wyroki w sprawach politycznych zleconych przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Od 1956 do 1970 roku pracowała w warszawskim Sądzie Wojewódzkim.
– Emil Merz, pochodzenie żydowskie, syn Salomona (sędzia Sądu Okręgowego w Tarnowie) i Reginy. Od 1949 roku jako sędzia Sądu Najwyższego stał na czele tajnego Wydziału III Izby Karnej rozpoznającego odwołania od wyroków sądów pierwszej instancji. Tylko w 1952 roku utrzymał 14 z 34 wyroków kary śmierci ogłoszonych przez te sądy. Brał aktywny udział w mordzie sądowym na gen. Fieldorfie z finałem w postaci negatywnego zaopiniowania prośby o ułaskawienie, podjętego 12 grudnia 1952 roku. Mimo powyższych „dokonań” orzekał w Sądzie Najwyższym aż do osiągnięcia wieku emerytalnego w 1962 roku. Na emeryturze publikował artykuły z zakresu prawa, m.in. na łamach pisma „Państwo i Prawo”.
– Gustaw Auscaler, żydowski działacz komunistyczny, a w okresie stalinowskim sędzia Sądu Najwyższego oraz rektor Wyższej Szkoły Prawniczej im. Teodora Duracza. Wraz z wyżej przedstawionym Emilem Merzem oraz Igorem Adrejewem 20 października 1952 roku na posiedzeniu tajnym zatwierdził wyrok kary śmierci na gen. Fieldorfie, a 12 grudnia tego samego roku i w tym samym gronie odrzucił prośbę o ułaskawienie. W grudniu 1957 roku wyjechał wraz z rodziną do Izraela, gdzie przyjął imię Samuel. Zmarł osiem lat później.
– Igor Andrejew, przedstawiany w sposób cokolwiek ekwilibrystyczny jako potomek „wileńskiej, spolszczonej rodziny rosyjskiej pochodzenia żydowskiego”. Czyż nie prościej byłoby napisać „żyd z Wilna”? Syn i wnuk adwokatów, odpowiednio Pawła i Bazylego. Nie poszedł ich śladem. W 1948 roku wstąpił do Polskiej Partii Robotniczej i od tego samego roku przez pięć lat był dyrektorem Centralnej Szkoły Prawniczej im. T. Duracza w Warszawie. W 1952 roku został sędzią Sądu Najwyższego i z takiej właśnie pozycji skazał gen. Fieldorfa na śmierć. Co ciekawe, aż do 1989 roku nie był kojarzony z osobistym udziałem w tej zbrodni sądowej. Mógł zatem spokojnie realizować swoją karierę naukową, przypieczętowaną m.in. uzyskaniem tytułu profesora nauk prawnych (1964), funkcją prodziekana Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego i dyrektora Instytutu Prawa Karnego na tym wydziale (od 1968 do 1975 roku), a także wychowaniem paru pokoleń nowych – oczywiście, demokratycznych i antykomunistycznych – prawników, w tym niejakiego Lecha Falandysza – żyda od tzw. pomroczności jasnej zastosowanej na potrzeby obrony jednego z synow Lecha Wałęsy, Przemysława, który spowodował wypadek samochodowy po pijanemu.
– Alicja Graff, żydówka z domu Fuks, prokurator wojskowa i wicedyrektor Departamentu III Prokuratury Generalnej w latach stalinowskich. To ona podpisała się m.in. pod nakazem wykonania wyroku śmierci na gen. Fieldorfie.
Jak widać, w powyższym wykazie sądowych morderców nie ma ani jednego Polaka czy choćby Rosjanina. Skąd zatem taka zapobiegliwość w ukrywaniu żydów pod oklepaną i nic nie wyjaśniającą etykietą „komunistów”? Od kiedy to w polskim interesie leży tuszowanie żydowskich zbrodni sądowych na Polakach?
ŁAPAJ ZŁODZIEJA!” CZYLI KTO JEST ANTYSEMITĄ
Poza oczywistym, dziennikarskim obowiązkiem mam swój osobisty powód zdemaskowania i upublicznienia stopnia zażydzenia wymiaru sprawiedliwości w naszym kraju. Doświadczam go bowiem na własnej skórze, choć – na szczęście – nie w tak tragiczny sposób jak bohaterowie i patrioci pokroju gen. Augusta Fieldorfa. W ostatnich paru latach uczestniczyłem i uczestniczę nadal jako aktywna strona w kilkunastu procesach karnych i cywilnych. Najczęściej jest to rola oskarżyciela prywatnego lub powoda lecz także oskarżonego. W każdym, podkreślam w każdym z nich atakowany jestem przez drugą stronę jako „antysemita” chociaż temat i powód rozpraw sądowych nie ma nic wspólnego z działaniem, które dawałoby podstawy do wysuwania takich zarzutów. To jakby starannie przemyślana „wrzutka” mająca na celu zdyskredytowanie mojej osoby i sygnał dla sądzących, aby potraktowali mnie w sposób szczególny.
I niestety, to skutkuje. Znaczącym zmniejszeniem moich, uzasadnionych oczekiwań w wygranych sprawach, gdzie występowałem w roli poszkodowanego (włącznie z odmową zwrotu kosztów obsługi prawnej!), jak i drastycznym wzmocnieniem zasądzonych sankcji tam, gdzie jestem oskarżany. Ba, wątek mojego rzekomego antysemityzmu wplatany jest nawet w uzasadnienia serwowanych wyroków. Czynią to sędziowie, którym jestem w stanie z łatwością udowodnić ich antysemityzm – autentyczny, wynikający z prawidłowej interpretacji tego słowa. Jak bowiem nie określić antysemitą kogoś, kto przechodzi do porządku dziennego np. nad zbrodniami popełnianymi przez żydochazarskich oprawców na Semitach zamieszkujących tereny okupowanej Palestyny (w tym na kobietach i dzieciach), przypisując jednocześnie tę cechę niżej podpisanemu, który w obronie prawowitych mieszkańców tych ziem występował – podobnie zresztą jak wiele organizacji międzynarodowych, z ONZ na czele – konsekwentnie i wielokrotnie?
Niech nikt jednak nie wyciąga pochopnych wniosków, że obecnie wszyscy sędziowie, a także prokuratorzy i adwokaci to talmudyczni żydzi z mongolskim rodowodem. Tacy akurat zwykle pozostają w cieniu, umiejętnie i skutecznie sterując wykonawcami zleconych zadań. Ci ostatni to tzw. szabesgoje. Nazwa wzięła się od nie-żydow (gojów) wyręczających talmudystów w wykonywaniu czynności, które są zakazane w czasie ich świąt (szabat) – od ogrzania mieszkania po… wyłączenie światła.
Faktycznie jednak pojęcie szabesgoja jest znacznie szersze i najlepiej oddaje je charakterystyka stosowana przez samych zainteresowanych, z ich rabinami na czele. Według nich szabesgoj to po prostu „użyteczne BYDLĘ o ludzkiej twarzy służące żydowskiej sprawie”. Przyjemne, nieprawdaż? Nie potrafię opisać wyrazu twarzy paru moich znajomych, którym powtórzyłem to określenie, a których znam z ich wyjątkowej fascynacji żydowskimi zarządcami naszej umęczonej Ojczyzny. Chyba łatwiej przeżyliby solidne kopnięcie w d…
Powyższy, obszerny wstęp uważam za szczególnie uzasadniony akurat w odniesieniu do przebiegu sprawy sądowej wytoczonej mi z oskarżenia prywatnego przez niejaką Ewę Leśniewską-Jagaciak. Poświęciłem jej obszerny fragment tekstu pt. „VOLKSWAGENDOJCZE ZZA… BUGA”, toteż tam odsyłam zainteresowanych poznaniem cech osobowościowych tej pani. Tutaj wspomnę tylko, że moją wypowiedź oceniającą ją jako „osobę kwalifikującą się do miana swołoczy sowieckiej” adresowaną do ledwie kilku członków Rady Nadzorczej Spółdzielni „Stągiewna”, E. Leśniewska-Jagaciak uznała za godną wszczęcia procesu sądowego.
Nie wiem, czy zdawała sobie sprawę z konsekwencji tego kroku. Pozostaje faktem, że teraz – po zapoznaniu się z dokumentacją Służby Bezpieczeństwa PRL na jej temat oraz samym przebiegiem sprawy – mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że Ewa Leśniewska-Jagaciak nie tylko kwalifikuje się lecz w pełni zasłużyła na miano swołoczy sowieckiej, w dodatku wyjatkowo perfidnej. Wprawdzie o tym fakcie powiadamiam grono po stokroć większe od wspomnanej rady nadzorczej lecz przyjmijmy, iż jest to dodatkowy „bonus” dla zainteresowanej.
Żydochazarski wątek odnoszę jednak nie do samej oskarżycielki (choć go oczywiście nie wykluczam, zważywszy na „repatriancki” rodowód) lecz do jej pełnomocnika, magistra prawa z adwokacką aplikacją, niejakiego Jakuba Tekieli. Zarówno same personalia, jak i charakterystyczna fizjonomia oraz sposób gestykulacji wyżej wymienionego na sali sądowej sugerują żydowskie pochodzenie. Gdyby nawet tak było, to w niczym nie nie usprawiedliwia to traktowania obowiązującego w III/IV RP prawa według własnego „widzimisię”, w dodatku na talmudyczną modłę. Można powiedzieć – wręcz przeciwnie, zważywszy żydowski rodowód zbrodniarzy w togach z okresu stalinowskiego, nie ograniczający się bynajmniej do wspomnianej na wstępie sądowej egzekucji gen. Fieldorfa.
Adw. Jakub Tekieli niemal w każdym akapicie spreparowanego aktu oskarżenia udowadnia, iż nad obiektywną, popartą faktami i oczywistą dla cywilizacji łacińskiej prawdę, przedkłada typową dla „cywilizacji” żydowskiej hagadę, czyli takie preparowanie faktów, aby zawsze przemawiały na korzyść żydowskiego preparatora.
Na dowód jeden z wymownych przykładów. Nigdy i nigdzie nie wspominałem nawet słowem o współpracy Ewy Leśniewskiej-Ignaciak z SB, chociaż były ku temu poważne przesłanki. Takie choćby, jak fakt jej rejestracji jako OZ, czyli osoby zaufanej, a także zgoda SB na zamianę przez Leśniewską obywatelstwa polskiego na niemieckie.
Tymczasem Jakub Tekieli w wysmażonym przez siebie akcie oskarżenia wskazuje, że zarzuciłem oskarżycielce – cytuję – „co najmniej współpracę ze Służbami Bezpieczeństwa PRL”. Chciałoby się odpowiedzieć, zachowując stosowną, żydochazarską narrację: „Panie Kuba, taka insynuacja to niedobre jest”. Pomijając brak jakiegokolwiek dowodu na przedstawioną tezę, warto przypomnieć, że Służba Bezpieczeństwa PRL była tylko jedna toteż liczba mnoga w tym wypadku jest całkowicie zbędnym nadużyciem hagady. Magistrze Tekieli, na którym WUML-u (skrót od wojewódzkiego uniweresytetu marksizmu-leninizmu) wręczyli panu dyplom prawnika?
Być może Jakub Tekieli uchodzi w swoim środowisku, a także w środowisku sędziowskim za wybitnego prawnika. Ja zdecydowanie nie podzielam tego poglądu. Bardziej przychylam się do tezy o bezczelnym gudłaju w adwokackiej todze. Niestety, nie jedynym.
Nawet średnio zorientowany czytelnik wie jednak, że adwokaci lub radcowie prawni, zwani potocznie – zwłaszcza przez skazańców – „papugami”, to tylko jedna ze stron w sprawie. Głos decydujący powinien mieć tutaj sędzia, którego obowiązkiem jest oddzielenie ziarna od plew i wydanie werdyktu w oparciu o potwierdzone fakty. Niestety, Katarzyna Rymarz-Błaszkiewicz, sędzia Sądu Rejonowego Gdańsk-Południe zadała zdecydowany kłam tej tezie.
Nie zamierzam dociekać, czy uczyniła to powodowana swoim rodowodem, czy też chciała wywiązać się z powierzonego jej zadania z iście stachanowską nadgorliwością. Ograniczę się tylko do wyrażenia przekonania, że skompromitowała środowisko sędziowskie w sposób porażający, podważając zawodowy prestiż tych spośród swoich koleżanek i kolegów, którzy traktują swój zawód, a właściwie służbę, z należytą powagą.
Materialnym potwierdzeniem powyższego przekonania jest wyrok oraz jego uzasadnienie sporządzone przez SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz. Uważna lektura tego dokumentu – innej nie dopuszczam, zwłaszcza w roli oskarżonego – dowodzi jednoznacznie, że jego autorka albo ma poważne problemy z percepcją oczywistych i łatwych do zweryfikowania faktów, albo – do czego przychylam się bardziej – chciała udowodnić, że dla magister prawa namaszczonej na członkinię kasty sędziowskiej nie ma rzeczy niemożliwych. Można wszystko, w dodatku z użyciem sprawdzonych i prostych w użyciu narzędzi.
Takich choćby, jak powielane w setkach sędziowskich uzasadnień metodą „kopiuj i wklej” oddzielanie niewiarygodnych z definicji argumentów oskarżonego z wiarygodnymi z definicji argumentami oskarżyciela. W wykonaniu SSR Rymarz-Błaszkiewicz wygląda to dokładnie tak:
„Sąd ocenił jako wiarygodne zeznania oskarżycielki prywatnej. Ewa Leśniewska-Jagaciak w obszernych zeznaniach opisała w jakich okolicznościach dowiedziała się pomówieniach rozsiewanych przez Henryka Jazierskiego. A także przedstawiła dowody na nieprawdziwość twierdzeń wypowiadanych przez oskarżonego.”
I dalej:
„Sąd nie dał wiary wyjaśnieniom oskarżonego. W oparciu o ww. wiarygodny materiał dowodowy, jego nieprzyznanie się do winy należy ocenić tylko i wyłącznie jako linię obrony i chęć uniknięcia odpowiedzialności karnej.”
Gdybym czytał powyższe dywagacje tylko w aktach jednej sprawy, wówczas mógłbym zrzucić je na karb np. ograniczonej zdolności poznawczej konkretnego sędziego czy sędzi. Ale ja, z dokładnie taką samą „narracją” spotykam się w praktycznie każdym uzasadnieniu wyroku skazujacego. Jego „intelektualna głębia” w połączeniu z regularną powtarzalnością (wspomniane „kopiuj i wklej”) wręcz generuje odruchy wymiotne czytającego. Zwłaszcza, jeśli wyłączne podzielanie racji jednej strony z całkowitym pominięciem racji drugiej strony ma uzasadnienie tylko w mniemaniu samego sądu, w dodatku – z oczywistą obrazą dla materialnych dowodów dołączonych do akt sprawy.
Na potwierdzenie tylko jeden z wielu przykładów. Otóż, Ewa Leśniewska-Jagaciak, jak przystało na wyjątkową swołocz sowiecką, stwierdziła – co ważne, także przed obliczem sądu – jakobym w okresie stanu wojennego 1981-82 namawiał ją do podpisania jakiejś listy dziennikarskiej lojalności, gwarantującej pracę w tym zawodzie. Perfidia tego pomówienia polega na tym, że ja w tym czasie – po likwidacji Tygodnika „Czas” – byłem poza zawodem dziennikarskim, pracując jako doker w portach Gdańska i Gdyni, aby utrzymać żonę i dwójkę dzieci. A gdzie wówczas przebywała swołocz Leśniewska? Ludziom znającym realia tamtych lat zapewne będzie trudno w to uwierzyć lecz w… Paryżu, dokąd wyjechała w apogeum stanu wojennego, z rekomendacji – uwaga! – Zarządu Głównego Socjalistycznego Związku Studentów Polskich. Czy mam jakieś dowody na potwierdzenie tej tezy. Nie tylko mam, ale przekazałem je do wiadomości sądu. Są nimi dostępne w IPN akta Służby Bezpieczeństwa PRL.
I jeszcze jeden, osobisty wątek zadający kłam oszczerstwom E. Leśniewskiej. Otóż, nawet gdybym miał taką możliwośc nie powierzyłbym jej nawet funkcji gońca w redakcji, cóż dopiero mówić o etacie dziennikarskim. Absolwentka nauk sowieckich po uniwersytecie o poziomie wspomnianych wcześniej WUML-i, z ograniczoną znajomością języka polskiego (teraz jest jeszcze gorzej) i z zerowym poczuciem polskiego patriotyzmu oraz służby społecznej, bardziej nadawałaby się np. na propagatorkę unijnego kołchozu, czemu zresztą dała wyraz w relacjach z niżej podpisanym.
Nie lekceważyłbym też faktu dobrowolnego przyjęcia przez oskarżycielkę obywatelstwa Niemiec. Rozumiem motywacje Polaków, którzy jadą do Niemiec powodowani względami ekonomicznymi, po czym – wcześniej lub później – wracają do swojej Ojczyzny. Ale dla tych, którzy świadomie ubiegają się i otrzymują obywatelstwo obcego państwa takiej wyrozumiałości już nie mam. Zwaszcza, jeśli tym państwem są Niemcy. Wraz z paszportem obcego państwa akceptuje się bowiem jego historię, cywilizację, kulturę oraz – to ważne – stosunek do dotychczasowej ojczyzny. Tymczasem niemieckich „dokonań” wobec Polaków przedstawiać nie trzeba. Nie tylko zresztą wobec Polaków. W historii Europy nie było i nie ma nadal bardziej zbrodniczego państwa i bardziej zbrodniczej nacji, choć może za jakiś czas doszlusują do niej banderowcy z Ukrainy i żydochazarzy z Rosji. Obawiam się, że moje określenie E. Leśniewskiej mianem swołoczy, czyli osoby postępującej podle nie oddaje w pełni jej cech osobowościowych.
Niestety, SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz raczyła nie zauważyć perfidii postępowania E. Leśniewskiej i uznała jej kłamstwa za bardziej wiarygodne niż dokumenty z archiwów IPN. Co gorsze, w swoim uzasadnieniu kilkakrotnie odwołuje się do „materiałów dowodowych”, a jednocześnie konsekwentnie zbywa milczeniem wszystkie dowody potwierdzone nie zeznaniami lecz dokumentami – włącznie z aktami Służby Bezpieczeństwa PRL, których wiarygodności, choćby w słynnej sprawie TW „Bolek”, nie był w stanie podważyć żaden z wynajętych przez L. Wałęsę – ponoć najwybitniejszych – prawników. Czyżby zatem ww. sędzię dopadł wtórny analfabetyzm, a jeśli tak to dlaczego akurat w sytuacji, gdy uważne przeczytanie dostarczonych dowodów zajęłoby nie więcej niż pół godziny?
A propos dowodów dostarczonych przeze mnie i nie podważonych w jakikolwiek sposób przez E. Leśniewską i jej pełnomocnika… Otóż zasadność mojego podejrzenia SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz o wtórny analabetyzm wzmacnia jej dziwny stosunek do elementarnej zasady prowadzenia procesu sądowego w sprawach karnych. Podstawowa zasada obowiązująca w tychże sprawach stanowi, że ciężar przeprowadzenia dowodu ewentualnej winy oskarżonego spoczywa na oskarżycielu (art. 369 KPK). Sędzia prowadząca najpierw przerzuciła ten obowiązek na mnie, a następnie – mówiąc kolokwialnie lecz adekwatnie do sytuacji – „olała” wszystkie moje argumenty, wyżej przedkładając prymitywną hagadę magistra prawa J. Tekieli.
Obawiam się, że właśnie ten wątek procesu, dotyczący oczywistego i skandalicznego z punktu obowiązującej pragmatyki sądowej zamienienia ról oskarżyciela i oskarżonego, czyni moje sugestie co do wtórnego analfabetyzmu sędzi prowadzącej zbyt pobłażliwymi. Wprawdzie ewentualnej „pomroczności jasnej” zdecydowanie nie dopuszczam ale wobec ewentualnego zadaniowania SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz przez jej przełożonych bądź „dobrodziejów” już taki zdecydowany nie będę. Powód? Poza wymienionymi obszernie wcześniej, warto podkreślić zakres wymierzonej kary oraz osobliwy komentarz pełnomocnika oskarżonej do wyroku.
W roli autora uzasadnienia wyroku SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz nie wykazała się szczególnym szacunkiem do – wypływającej ze źródeł cywilizacji łacińskiej – prawdy obiektywnej, popartej niezaprzeczalnymi faktami. Co innego, gdy przyszło orzekać o wymiarze kary, gdzie sędzia nie musi uciekać się do – często karkołomnych – uzasadnień. No może poza jednym, wyrażonym słowami: „Realizacja ww. środka… stanowić będzie element oddziaływania wychowaczego w stosunku do oskarżonego” i wzmocnionym stwierdzeniem, że zasądzona kwota nawiązki w wysokości 10 tys. zł, ponad dwukrotnie wyższa od mojej emerytury „mieści się w możliwościach zarobkowych oskarżonego”.
Innymi słowy – nie waż się demaskować obcej agentury w jakiejkolwiek formie (ze szczególnie groźną niemiecką agenturą wpływu włącznie), gdyż czeka cię przykładna kara. Mogę tylko wyrazić radość, że SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz nie ma takich możliwości, jak jej poprzednicy z czasów niedawno minionych, określanych jako wczesny PRL. Mogłoby bowiem skończyć się wieloletnium więzieniem, a nawet gorzej.
A tak, z tytułu bezpodstawnego oskarżenia o czyny, których nie popełniłem SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz poza kosztami sądowymi i zwrotem kosztow poniesionych przez oskarżycielkę w kwocie łącznej 480,00 zł, raczyła mnie ukarać „tylko”:
a) karą łączną w wysokości 8 (ośmiu) miesięcy ograniczenia wolności polegającą na wykonywaniu nieodpłatnej kontrolowanej pracy na cele społeczne w wymiarze 20 (dwudziestu) godzin w stosunku miesięcznym.
b) nawiązką na rzecz Ewy Leśniewskiej-Jagaciak w kwocie 10 000 (dziesięciu) tysięcy złotych.
Zacznijmy od kary ograniczenia wolności. SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz nie raczyła sprawdzić, czy z racji swojego wieku (ponad 70 lat) oraz stanu zdrowia będę w stanie wykonywać jakiekolwiek prace społeczne w ich potocznym rozumieniu (np. sprzątanie chodnika przed siedzibą Sądu Rejonowego Gdańsk-Południe). Być może, w swojej dobrotliwości, wskaże na prace o charakterze umysłowym. Już cieszę się na taką ewentualność i zgłaszam konkretną propozycję: „Analiza orzeczeń SSR Katarzyny Rymarz- Błaszkiewicz w świetle obowiązującego prawa”.
Z nawiązką finansową mam natomiast problem podwójny. Po pierwsze – gdyby potraktować serio zapis w orzeczeniu wówczas musiałbym zapłacić córce tzw. repatrianta z desantu sowieckiego, która z miłości do Polski została Niemką, w dodatku emocjonalnie zaangażowaną, kwotę – uwaga! – 10.000.000 (słownie: dziesięciu milionów) złotych. Taki bowiem wynik daje pomnożenie, zgodnie z treścią orzeczenia, liczby 10 000 z tysiącami.
Tę głupotę polegającą na postawieniu nawiasu nie tam, gdzie trzeba składam na karb wynikającego z nadgorliwości pośpiechu SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz w wykonywaniu swojej pracy.
Po drugie – przyjmując miłosiernie, że faktyczna kwota jest zgodna z życzeniem mgr. prawa Jakuba Tekieli i wynosi „jedynie” 10 tys. zł, pójdę w swoim miłosierdziu jeszcze dalej i uznam, że akceptując ten wymiar kary SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz kierowała się szacunkiem wobec możliwości finansowych mojej skromnej osoby. Konkretnie – zestawiając swoje zarobki jako sędzi sądu rejonowego, akurat najniższej w hierarchii sędziowskiej z zarobkami inżyniera po Politechnice Gdańskiej, łączącego ten zawód od blisko 45 lat z zawodem dziennikarza, mogła przyjąć, że wobec wyżej wymienionej jestem krezusem toteż kwota 10 tys. zł. jest dla mnie równie drenująca kieszeń jak np. cena butelki piwa w Juracie w szczycie sezonu letniego.
Niestety, tak nie jest i SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz doskonale o tym wie, a przynajmniej powinna, bowiem w aktach sprawy jest moje oświadczenie w tej kwestii. Różnicę na moją niekorzyść można liczyć nie w procentach lecz w setkach procent. Według ostrożnych szacunków wyżej wymieniona zarabia około 16 tys. zł, pomniejszone o podatek dochodowy (zwykle do odzyskania w rozliczeniu rocznym) lecz bez składki na ZUS drenującej kieszenie milionów Polaków.
Wprawdzie jako osoba o minimalnych potrzebach nie narzekam na swoją emeryturę, o czym świadczy m.in. fakt utrzymywania niniejszego portalu bez powszechnie uprawianej żebraniny („prosimy o łapki w górę i wpłatę na konto”) lecz mogę oświadczyć, iż na konto SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz wpływa co miesiąc 300 (słownie: trzysta!) procent tego, czym mnie uszczęśliwia ZUS. A ww. jest jeszcze beneficjentką dodatkowych grantów, choćby w postaci trzynastej pensji czy specjalnej „pożyczki na zaspokojenie potrzeb mieszkaniowych”. O zdecydowanie korzystniejszym sposobie naliczania emerytury nie informuję, gdyż SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz do tego statusu brakuje jeszcze sporo lat.
Wielce wymowne jest tutaj oświadczenie majątkowe SSR Katarzyny Rymarz-Błaszkiewicz, sporządzone 19 kwietnia br.. Na jej zadeklarowany stan posiadania, prawdopodobnie dzielony z mężem i obejmujący – co podkreślam – wyłącznie dobra o wartości poniżej 10 tys. zł, składają się m.in.:
1. Oszczędności w kwocie 90.000 zł
2. Dom o powierzchni 118 m.kw. na działce o powierzchni 472 m.kw.
3, Mieszkanie o powierzchni 101 m.kw.
4. Działka o powierzchni 815 m.kw.
5. Samochód marki Jeep Renegade, rocznik 2014.
Lekko licząc, w dodatku bez samochodu którego cena spada z każdym rokiem, mamy majątek o wartości między jednym, a dwoma milionami złotych, z wyraźnym odchyleniem w stronę drugiej, wyższej sumy. Można by rzec: nieźle jak na sędzię najniższego szczebla.
Ale to jeszcze nie wszystko. Ciekawostką, zawartą w ww. oświadczeniu, jest wspomniana wcześniej „pożyczka na zaspokojenie potrzeb mieszkaniowych”, przyznana sędzi w grudniu 2012 roku w kwocie 90.000 zł na okres 15 lat. Według stanu na 31 grudnia 2021 roku do spłacenia zostało 36.000 zł. Nie trzeba być dziennikarzem z dyplomem inżyniera, aby wyliczyć, że jest to pożyczka nieoprocentowana (!) z ratą miesięczną w wysokości 500 zł. Uwzględniając inflację, zwłaszcza tę z ostatnich miesięcy, można spokojnie założyć, że 31 grudnia 2027 roku, tj. w dniu spłacenia ostatniej raty, SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz (może wówczas będzie już SSO, czyli Sędzią Sądu Okręgowego za zasługi w profesjonalnym traktowaniu swoich obowiązków) odnotuje ostateczne pozbycie się długu za nie więcej niż połowę jego rzeczywistej wartości. Co dedykuję uwadze innych pożyczkobiorców z „frankowiczami” na czele.
Przedstawione powyżej niebagatelne profity SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz powinny skłaniać do przypuszczenia, iż zarówno w sposobie prowadzenia procesu, jak i w sformułowaniu ostatecznego orzeczenia kierowała się ona wyłącznie niezawisłością i troską o maksymalny obiektywizm w ocenie argumentów obydwu stron. Też chciałbym tak myśleć lecz na przeszkodzie stanęła tutaj odpowiedź mgr. prawa Jakuba Tekieli na moją apelację z 6 maja br.
Odpowiedź osobliwa, jakby laudacja na cześć sędzi, która wydała wyrok wykraczający nawet poza oczekiwania strony oskarżającej. Powodowany ponownie miłosierdziem – choć wiem, że w relacjach z tzw. wymiarem sprawiedliwości jest to naiwność granicząca z głupotą – zakładam, że wspomniana „laudacja” to jedyna forma wdzięczności strony oskarżającej wobec sędzi.
Z tym większym przekonaniem cytuję jej obszerne fragmenty:
„…Zdaniem oskarżyciela prywatnego postawione przez oskarżonego zarzuty stanowi jedynie polemikę z prawidłowo ustalonym stanem faktycznym…
Sąd Rejonowy w uzasadnieniu wyroku szczegółowo odniósł się do zeznań wszystkich świadków, jak również innych przeprowadzonych w sprawie dowodów i w oparciu o te rozważania skonstruował stan faktyczny oceniając poszczególnie wskazywane przez różnych świadków okoliczności przez pryzmat zasad logiki i doświadczenia życiowego.
Jedynym słusznym wnioskiem, który wypływa ze zgromadzonego materiału dowodowego, jest uznanie, iż oskarżony jest winny zarzucanych mu w akcie oskarżenia czynów.
Podsumowując, zdaniem oskarżyciela prywatnego zaskarżony wyrok jest prawidłowy. Ocena dowodów została przeprowadzona w sposób zgodny z przepisami, logiką oraz zasadami doświadczenia życiowego. Wnioski wyciagnięte przez Sąd Rejonowy są prawidłowe i opierają się na całokształcie zgromadzonego materiału dowodowego. Zaskarżone orzeczenie jest słuszne, prawidłowo uzasadnione, nie sposób dopatrzeć się obrazy przepisów postępowania ani błędów w ustaleniach faktycznych.
Sąd Rejonowy wskazał wyraźnie w uzasadnieniu na jakich dowodach oparł się przy wydawaniu orzeczenia, a jakim odmówił waloru wiarygodności. Ocena materiału dowodowego została dokonana zgodnie z zasadami postępowania a także zgodnie z wiedzą i doświadczeniem życiowym…”
Gdy czyta się, wielokrotnie powtarzane – jak na zgranej płycie – sformułowania o ocenie dowodów „w sposób zgodny z przepisami, logiką oraz zasadami doświadczenia życiowego”, gdy w nawiązaniu do powyższych dowodów nie ma ani słowa o jedynych dowodach niepodważalnych w postaci dokumentów IPN, gdy wreszcie za powyższy bełkot spreparowany metodą „kopiuj i wklej” żąda się wynagrodzenia w wysokości tysiąca złotych, wówczas zasadne wydaje się pytanie nie tylko o rzeczywiste powody spreparowania takiej laurki na rzecz SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz ale także o poziom inteligencji jej autora.
Panie Tekieli!
Ja nie zamierzam tracić swojego cennego czasu na sprawdzanie, czy Pan jest np. mongołem talmudycznym (określenie równorzędne to żydochazar), czy szabes-gojem. Ja Panu tylko radzę, aby stuknął się Pan w swoją kiepełę i zrozumiał, że Pańską pracę oceniają nie tylko podobni Panu osobnicy z sądu, prokuratury lub adwokatury. Czasami może Pan trafić także na Polaków wystarczająco inteligentnych, aby oddzielić wymagany w cywilizacji łacińskiej obowiązek stosowania prawdy obiektywnej, opartej na faktach od żydowskiej hagady. I niech Pan w takim wypadku nie liczy na szacunek, należny ponoć „mecenasom”. Wprost przeciwnie.
Mimo wszystko, jako skromny inżynier redaktor nie ocenię Pana poziomu intelektualnego, wykazanego podczas samego procesu oraz w pismach sądowych na podobieństwo szmoncesu, czyli autoryzowanego żydowskiego dowcipu. Brzmi on następująco:
„Żona zwraca się do swojego męża:
– Mosze, ty jesteś jak rycerz.
– Z powodu ta męskość, Salcia?
– Nie, z powodu ten zakuty łeb”.
Jeszcze raz gratuluję daru przekonywania, wykazanego wobec SSR Katarzyny Rymarz-Błaszkiewicz z Wydziału II Karnego Sądu Rejonowego Gdańsk-Południe. Sądzę, że jej przełożeni też to zauważą.
Henryk Jezierski
– Hagada postrzega świat ze specyficznie żydowskiego punktu widzenia. Nie chodzi w niej o obiektywizm, lecz o subiektywizm wynikający z pojmowania i przeżywania żydowskości. O ile, używając kategorii grecko-rzymskich, pytamy, co jest dobre i prawdziwe, o tyle na gruncie hagady dominuje pytanie, co jest dobre i prawdziwe dla Żydów.