„Odpowiedzialne rodzicielstwo” do kosza. Normą Kościoła [i rodzin] musi być wielodzietność

„Odpowiedzialne rodzicielstwo” do kosza.

Normą Kościoła musi być wielodzietność

Paweł Chmielewski https://pch24.pl/odpowiedzialne-rodzicielstwo-do-kosza-norma-kosciola-musi-byc-wielodzietnosc/

Ostrzegam: Ten tekst nie spodoba się wielu Czytelnikom. Będą nim oburzeni i wściekli na autora, zarzucając mu pomylenie, ciężkie wariactwo i odklejenie od rzeczywistości. Wiem o tym z góry – ale mimo wszystko go piszę. Zapraszam do lektury.

***

„Nie” dla dzieci, „tak” dla psów i LGBT. W ten sposób oznaczyła swoją szybę jedna z restauracji nad Bałtykiem, wywołując wiele reakcji publicystów i polityków – nie tylko prawicowych.

Wrogość wobec dzieci sięga dziś zenitu, napędzana przez szydercze artykuły w dużych lewicowych mediach. Efektem jest tragiczna sytuacja demograficzna Polski – rodzi się u nas o wiele mniej dzieci, niż w większości państw europejskich, nawet tak bliskich nam kulturowo jak Czechy, Słowacja, Węgry, Bułgaria czy Rumunia.

Często są to zdecydowanie biedniejsze kraje, bo tu nie chodzi o przyczyny ekonomiczne. Kluczową rolę odgrywa po prostu niechęć do dzieci. Dobrze, że z tym zjawiskiem zaczyna się coraz częściej walczyć, przedstawiając rodzinę w pozytywnym świetle; dobrze, że czynią to politycy różnych prawicowych formacji. Nieustannie pytam jednak: gdzie w tym wszystkim jest Kościół katolicki?

To pytanie, uważam, kluczowe, bo za fatalnie niską dzietność Polaków część odpowiedzialności ponosi również kościelne nauczanie – zarówno to, którego nie ma, jak i to, które jest – a jest często po prostu błędne.

Teoretycznie wydaje się, że Kościół robi, co trzeba. Na przykład – piętnuje antykoncepcję. To ma pierwszorzędne znaczenie, bo czego by nie opowiadać o przyczynach kryzysu demograficznego, to właśnie łatwa dostępność skutecznej antykoncepcji jest jego „warunkiem”. Gdyby nie antykoncepcja, unikanie potomstwa byłoby trudne, a przez to dalece rzadsze – to oczywiste. Dzięki łatwej i skutecznej antykoncepcji, dzisiaj dziecko już się nie „zdarza” – jest wynikiem decyzji o tym, by w danym okresie życia małżeńskiego zrezygnować z antykoncepcji.

Antykoncepcja stała się normą, ale Kościół tę normę odrzuca. Tyle, że w ogóle się o tym nie mówi. Temat jest nieobecny na kazaniach, nie ma go w katechezie, rzadko tylko pojawia się w katolickiej publicystyce. Badania wskazują, że przytłaczająca większość polskich katolików po prostu ignoruje nauczanie Kościoła na temat antykoncepcji – a duszpasterze zdają się ten fakt po prostu przyjmować jako niezmienialny. Tak już jest – i tyle.

Dlaczego? Przyczyna jest dość prosta – choć zarazem bardzo głęboka. Otóż Kościół sam się obezwładnił, wprowadzając pod koniec lat 60. katastrofalną w skutkach kategorię „świadomego rodzicielstwa”. Kategoria ta pojawiła się w encyklice „Humanae vitae” papieża Pawła VI, ale była już wcześniej obecna w wielu dyskusjach i publikacjach.

„Odpowiedzialne rodzicielstwo” oznacza tymczasem totalne przewartościowanie.

W naturalnym modelu rodziny dzieci jest tyle, ile jest: małżonkowie prowadzą normalne życie małżeńskie, a dzieci przychodzą na świat. Generuje to oczywiście różne trudności, ale – tak jest. Małżeństwo oznacza wielodzietność, kropka.

W modelu „świadomego rodzicielstwa” jest inaczej. To rodzice decydują o tym, ile będą mieć dzieci. Może siedmioro? A może tylko troje albo nawet jedno? To ich decyzja. Owszem, papież Paweł VI – a za nim katolickie duszpasterstwo posoborowe – teoretycznie mówi o otwartości na dzieci oraz o tym, że nie można ograniczać ich liczby „bez poważnej przyczyny”. Jednak w praktyce to, co jest „poważną przyczyną”, każdy definiuje sobie sam – porównując się z innymi ludźmi.

Koleżanka z pracy ma dwoje dzieci i razem z mężem mogą zapewnić im dobrą edukację. Jeżdżą co roku za granicę. Mają ładne i wygodne mieszkanie w centrum. A ja mam urodzić trzecie dziecko? Znowu zrezygnować z pracy? Jak zresztą zapłacę im wszystkim za dodatkowy angielski? Na wakacje pojedziemy tylko nad jezioro? Skąd wezmę większy samochód? Wreszcie, będzie trzeba mieszkać w domku pod miastem i wszędzie dojeżdżać?

Przecież to zniszczy „dobre życie”!

Czy nie jest to „poważna przyczyna”?

W sumie każda przyczyna staje się „poważna” – bo może się taką stać. Nie ma tu jasnych reguł, nie ma wytycznych, nikt o tym nie mówi; temat nie istnieje. Kiedy przyjmuje się paradygmat, w którym to rodzice „świadomie” ograniczają liczbę dzieci – temu ograniczaniu nigdy nie będzie końca, a ludzie będą chodzić na łatwiznę.

Tak się właśnie dzieje. Zamiast dużych, wielodzietnych rodzin, katolicy zakładają malutkie rodziny z jednym czy dwojgiem dzieci. No, góra z trojgiem, przy czym troje uchodzi już za heroizm albo fanaberię, co kto woli. Dane są jasne. Tylko 8,6 proc. rodzin ma w Polsce troje lub więcej dzieci. Przy czym troje to absolutna większość w tej grupie. Normalne, naturalne rodziny, w których dzieci jest na przykład siedmioro czy dziesięcioro – to w skali kraju całkowity margines. W skali kraju oznacza, że również – w skali Kościoła w Polsce.

Do totalnego chaosu dokłada się jeszcze sposób, w jaki Kościół katolicki zaleca realizować to „odpowiedzialne rodzicielstwo”. Jest nim „naturalna kontrola poczęć”. Bardzo szybko zaczęła być przedstawiana jako „katolicka antykoncepcja” – i nic dziwnego, bo do tego się sprowadza.

Paweł VI zakazał stosowania antykoncepcji, ale nakazał (sic!) „odpowiedzialnie planować rodzinę”. Katolicy wzorują się na innych ludziach (to normalne) i chcą w aspekcie materialnym żyć, jak oni. Mają więc mało dzieci – bo tak się dziś żyje, no, a zresztą papież kazał być „odpowiedzialnym” – jak się rozumuje, żeby było na ten angielski, wakacje i samochód.

Muszą to jakoś osiągnąć. Zaczynają zatem „naturalnie kontrolować poczęcia”. Problem polega na tym, że choć jest to niewątpliwie „kontrola poczęć”, to naturalna nie jest na pewno.

Polega to na tym, że mąż i żona odsuwają się od siebie w okresie płodnym, współżyjąc tylko wówczas, kiedy kobieta jest niepłodna. Naturalnie mąż i żona współżyliby właśnie wtedy, kiedy kobieta jest płodna – wtedy ma do tego skłonność, tego wymaga naturalny rytm.

Zgodnie z „odpowiedzialnym rodzicielstwem” następuje jednak całkowite zaburzenie tego naturalnego rytmu. Po drugie, żeby stwierdzić, kiedy jest niepłodna a kiedy płodna, kobieta kontroluje się za pomocą specjalistycznej aparatury, co wprowadza do codziennego życia kolejny całkowicie nienaturalny element.

W posoborowym duszpasterstwie dorabia się do tego całą ideologię, na pozór bardzo pobożną. Słychać na przykład – pisał o tym również Jan Paweł II – że tego rodzaju postępowanie uczy wstrzemięźliwości, bo wprowadza do małżeństwa czas bez pożycia. Nie zwraca się już uwagi na frustrację, którą to rodzi. Zapomina się, że okresy wstrzemięźliwości są naturalne dla każdego małżeństwa, również tego, które nie zajmuje się „odpowiedzialnym rodzicielstwem”. Miesiączka, ciąża, połóg – tak wyglądają „naturalne” okresy wstrzemięźliwości.

Kompletnie ignoruje się też sprytny wybieg, którego dokonuje „naturalna” kontrola poczęć. „Otóż akt małżeński z natury swej zmierza, ku płodzeniu potomstwa. Działa zatem przeciw naturze i dopuszcza się niecnego w istocie swej nieuczciwego czynu ten, kto spełniając uczynek, świadomie pozbawia go jego skuteczności” – tak pisał w „Casti connubii” Pius XI. Posoborowe duszpasterstwo twierdzi, że „naturalne” planowanie rodziny pod to nie podpada.

Na pewno?

Papież potępił „świadome pozbawienie” skuteczności aktu małżeńskiego, który z natury zmierza ku płodzeniu potomstwa. Wstrzymywanie się z tym aktem do momentu, kiedy dzięki specjalistycznym narzędziom stwierdzamy niepłodność kobiety, jest w oczywisty sposób „świadomym pozbawieniem” aktu małżeńskiego jego skuteczności. Dzięki technice znajdujemy moment, kiedy akt nie będzie mieć swojej skuteczności – i wówczas go realizujemy. Jasne, że to coś innego, niż mechaniczne albo chemiczne obezpłodnienie aktu. Niemniej jednak – nadal jest to sprytne i przemyślne „użycie” małżeństwa tak, by dzieci z tego nie było. Uczciwie byłoby zatem ogłosić, że… Pius XI po prostu się pomylił, jak i cała katolicka Tradycja w ogóle. Absurd – prawda?

Są katolicy, którzy próbują łączyć wymaganie odrzucenia antykoncepcji z przyjęciem współczesnego stylu życia – i faktycznie przez całe życie małżeńskie stosują „naturalne” metody ograniczania dzietności, jakoś sobie z tym radząc. Wielu z nich ma przy tym wiele dzieci – pięcioro, siedmioro, dziesięcioro. To jednak bardzo rzadkie przypadki – o wiele rzadsze, niż liczba ludzi, którzy naprawdę głęboko wierzą w Jezusa Chrystusa i regularnie chodzą do Kościoła. Jak to możliwe?

Przyczyna jest prosta. Nie bardzo rozumieją, dlaczego mieliby to zrobić: użycie prezerwatywy jest złem, ale unikanie całymi tygodniami pożycia i zbliżanie się tylko w okresie niepłodnym – jest już w porządku? Na zdrowy chłopski rozum – nie ma to sensu; a życiem rządzi zwykle zdrowy chłopski rozum, a nie romantyczne rozważania posoborowych teologów o wielkiej wartości relacyjnej aktu seksualnego w okresie, w którym żona jest niepłodna.

Metoda, owszem, inna, ale przecież cel dokładnie ten sam – odrzucić główny cel małżeństwa, uniknąć dzieci.

Uniknąć dzieci – oto credo „odpowiedzialnego rodzicielstwa” tak, jak rzeczywiście jest realizowane.

Dokładnie to samo, którym posługuje się modernistyczna cywilizacja wroga normalności. Różnią się tylko przyjętymi narzędziami i używaną propagandą, ale realizują dokładnie ten sam cel.

Skutki są, jakie są – dzieci nie ma, bo wszyscy starają się ich unikać.

Co zatem? Sądzę, że z tego impasu są dwa wyjścia. Pierwsze zakłada quasi-modernistyczną rewolucję na modłę niemiecką. Duszpasterze musieliby przestać udawać i bawić się w romantyczne gry słowne. Koniec z pozornie „naturalnym” planowaniem rodziny. Kościół uznaje, że skoro o liczbie dzieci decydują rodzice, to mają prawo robić to tak, jak im jest wygodnie – byleby nie wiązało się to z naruszeniem prawa do życia. Innymi słowy, antykoncepcja „chemiczna” pozostaje niedopuszczalna, bo jest potencjalnie wczesnoporonna; niedopuszczalne są także inne jej formy, które mogłyby zniszczyć rodzące się życie. Takie formy współżycia i antykoncepcji, które nie naruszają życia, zostają całkowicie dopuszczone i rzecz pozostawia się w gestii małżonków. Nie teoretyzuję – to model, który został przyjęty przez biskupów w wielu diecezjach świata, tam, gdzie „Humanae vitae” od początku została uznana za zbyt restrykcyjną. Koronnym przykładem są oczywiście Niemcy. W Kościele katolickim w RFN przyjęto tzw. etykę relacyjną. Uznaje się, że w życiu seksualnym małżonków dopuszczalne jest to, co w ich ocenie służy relacji – i tyle. Logicznie prowadzi to również do zaakceptowania seksu homoseksualnego.

W tym niemieckim paradygmacie zasadniczo na bok odsuwa się pojęcie natury. To bardzo konsekwentne rozwinięcie pryncypiów, które wyłożono w duszpasterstwie po II Soborze Watykańskim, czyli unikania potomstwa i kładzenia prymatu na romantyczną relację między ludźmi. Niemiecki model jest przy tym jawnie niezgodny z wcześniejszym nauczaniem Kościoła, ale nikt tego nie kryje. Uważa się, że tak po prostu można – i już.

Drugie wyjście jest, powiedziałbym, o wiele bardziej katolickie. Odrzuca się w nim „odpowiedzialne rodzicielstwo” w jego obecnej patologicznej formie. Rezygnuje się z „naturalnego” planowania rodziny jako normy – na rzecz przyjęcia wielodzietności jako właściwego i zwykłego modelu katolickich rodzin.

Przyjmuje się, że katolicka rodzina co do zasady nie ogranicza liczby dzieci, ale ma ich tyle, ile da Pan Bóg. Trudności, które z tego wynikają, przyjmuje się jako krzyż; ale dzięki pociesze płynącej z mocnej wiary są one przecież do zniesienia.

„Naturalne” metody unikania potomstwa zostają sprowadzone do marginesu i służą teologom moralnym do wypracowywania zasad „używania” małżeństwa w rzeczywiście trudnych sytuacjach, kiedy na przykład na kolejne poczęcie nie pozwala trudna sytuacja zdrowotna.

W przypadku zwykłym, powtarzam, normą staje się autentyczna wielodzietność – i z tej perspektywy prowadzone jest duszpasterstwo. Rodzina 2+2, bo małżonkowie nie chcieli więcej dzieci, choć zdrowotnie mogli, staje się patologią, a nie „odpowiedzialnym rodzicielstwem”.

Przyjmując drugie wyjście Kościół katolicki, jak sądzę, zachowałby wierność wobec swojej misji, którą jest głoszenie naturalnego prawa moralnego i Bożego Objawienia, a nie układanie się z modelem życia wykreowanym przez antychrześcijańską i wrogą wobec człowieka Rewolucję.

Nie wymagam, by ten nowy model od razu się zakorzenił, a ci, którzy do niego nie dostają, spotykali się z ciężkim potępieniem, bynajmniej. Błąd już się zakorzenił i ludzkie decyzje należy oceniać w adekwatnym kontekście. Moralna odpowiedzialność małżonków, którzy na różne sposoby unikają potomstwa, jest bardzo różna, a kto chciałby wszystko wrzucać do worka grzechu ciężkiego skazującego na wieczne potępienie, ten, sądzę, naruszyłby zasady sprawiedliwego osądu – szczegóły muszą oczywiście rozstrzygać moraliści, nie dziennikarze.

Kościół musi jednak zrobić wszystko, co w jego mocy, by rozpowszechniony błąd – zaniknął.

Dlatego wielkim wyzwaniem duszpasterskim i teologicznym na XXI wiek jest odrzucenie kategorii „świadomego rodzicielstwa” i wprowadzenie na to miejsce naturalnej kategorii katolickiej wielodzietnej rodziny, która przyjmuje dzieci jako dar od Pana Boga, znosząc w pokorze i modlitwie trudy dnia codziennego.

Paweł Chmielewski