Jacek Bartyzel: Od „Syllabusa” do „Quas primas”

Jacek Bartyzel: Od „Syllabusa” do „Quas primas”

https://pch24.pl/jacek-bartyzel-od-syllabusa-do-quas-primas

Chrystus jest Królem – ale co w sytuacji, w której przeżarte przez rewolucję państwa nie chcą uznać tego Królowania? O wysiłkach papieży na rzecz odbudowy autentycznego państwa katolickiego pisze profesor Jacek Bartyzel.

Prezentujemy wykład prof. Jacka Bartyzela pt. „Od Syllabusa do Quas primas. Próby odbudowania państwa katolickiego w nauczaniu pontyfikalnym w myśli kontrrewolucyjnej”, wygłoszony podczas XXII Kongresu Konserwatywnego w Krakowie, 25 października 2025 roku.

Przez cały wiek XIX postępował, zapoczątkowany rewolucją we Francji 1789-1799, proces sekularyzacji tak społeczeństw, jak i zachodniochrześcijańskiej kultury, bynajmniej nie samorzutny, lecz świadomie prowadzony przez promotorów tego, co czujny świadek epoki Cyprian Norwid nazwał „cywilizacją przeciw-chrześcijańską”; uderzający w pierwszym rzędzie w Kościół Rzymskokatolicki pod przewodnictwem papiestwa oraz w „mury Miasta”, czyli w Państwo Katolickie. Państwo to istniało nieprzerwanie od czasów narodzin Zachodu, czyli łacińsko-katolickiej Christianitas/Res Publica Christiana – które to narodziny można umownie datować pomiędzy chrztem i namaszczeniem władcy Franków Chlodwiga (496) a cesarską koronacją w Rzymie Karola I Wielkiego (800) – zasadniczo w formie już to uniwersalnej (Święte Cesarstwo Rzymskie), już to partykularnych królestw „narodowych”, monarchii katolickiej. Aliści już we wczesnej nowożytności część tych monarchii została zawładnięta przez rewolucję religijną protestantyzmu, co dotyczyło zasadniczo państw germańskiej Północy, wskutek czego furia Rewolucji skierowała się głównie przeciwko władzy papieskiej oraz uznającym jej autorytet katolickim monarchiom romańskiego Południa.

„Czas osiowy” w historii Kościoła katolickiego

Druga połowa pontyfikatu bł. Piusa IX (Giovanni Maria hr. Mastai-Ferretti, 1792-1878) była tym, co Karl Jaspers i Armin Mohler nazywają „czasem osiowym” w historii (a Reinhart Koselleck – „czasem siodła”), czyli gwałtowną, totalną i nieodwracalną zmianą, po której nic już nie jest i nie może być takie samo, jak wcześniej.

Pomiędzy 1860 a 1870 rokiem dokonała się zagłada – istniejącego od 754 roku – Państwa Kościelnego (urzędowo: Patrimonium Sancti Petri), będącego podstawą świeckiej władzy (i niezależności od jakiegokolwiek innego państwa) papieża. Dokonała tego w dwóch etapach, sprzymierzona z Rewolucją i masonerią (personifikowaną we Włoszech przez Giuseppe Garibaldiego), dynastia sabaudzka (di Savoia), panująca dotąd jedynie w Królestwie Sardynii i de facto w Piemoncie, oraz podbijająca, przy wsparciu Napoleona III, pozostałe królestwa i księstwa włoskie, w wyniku czego król Sardynii Wiktor Emanuel II proklamował się (17 marca 1861) „królem Włoch” (Re d’Italia). W pierwszym etapie, w latach 1860-1861, Dom Sabaudzki zagarnął niemal całe terytorium Państwa Kościelnego (Bolonia, Ankona, Rawenna, Ferrara z okolicami), natomiast na zabór pozostałej części, czyli Rzymu z okolicami w Lacjum, musiał czekać aż do 20 września 1870 roku, kiedy to z Wiecznego Miasta został wycofany, z powodu wojny francusko-pruskiej, korpus francuski, gwarantujący od 1849 roku bezpieczeństwo papieża. Po wdarciu się do Rzymu przez Porta Pia i krótkiej walce z nimi żuawów, przerwanej na rozkaz papieża, Rzym został zagarnięty przez Włochy, a Państwo Kościelne uległo likwidacji. Papież odmówił uznania zaboru i „Królestwa Włoch”, odrzucił też jednostronną „ustawę gwarancyjną” ze strony najeźdźcy i ogłosił się „więźniem Watykanu”. Taki stan rzeczy trwał aż do podpisania 11 lutego 1929 roku przez szefa rządu Włoch, Benita Mussoliniego i papieskiego sekretarza stanu, abpa Pietra kard. Gasparriego, Traktatów Laterańskich, których rezultatem było m.in. powstanie Państwa Miasta Watykan (Stato della Città del Vaticano), z drugiej zaś strony – uznanie Włoch przez papieża i zawarcie konkordatu, uznającego m.in. religię katolicką za panującą we Włoszech.

1. Bł. Pius IX: Syllabus errorum (1864) i dogmat o nieomylności papieskiej (1870)

Na innej, tj. umysłowej, płaszczyźnie konfrontacji z religią i Kościołem należy wspomnieć jako fakt doniosły ukazanie się w 1863 roku książki apostaty Ernesta Renana Życie Jezusa (La vie de Jésus) i piorunujące wrażenie, jakie ona wywarła, kiedy została przetłumaczona na niemal wszystkie języki europejskie. Renan nie był wprawdzie ustosunkowany wrogo do samej osoby Jezusa, którego przedstawiał jako niezwykle szlachetnego człowieka, głoszącego wzniosłą naukę moralną, niemniej właśnie jako wyłącznie człowieka, który, zdaniem autora, sam też nie uważał się za Boga, lecz został deifikowany przez swoich uczniów. Renan przedstawiał także religię starotestamentową jako zbiór mitów i legend, kwestionując nawet istnienie historycznej postaci imieniem Mojżesz.

Chociaż sam papież skomentował książkę Renana, nazywając ją bluźnierczą, byłoby oczywiście przesadą twierdzić, że stała się ona powodem opublikowania rok później wykazu 80 błędów popełnianych w odniesieniu do Kościoła, religii i ładu doczesnego. Przeczy temu przecież już sam status formalny Syllabusa errorum, będącego załącznikiem do encykliki Quanta cura z 8 grudnia 1864 roku, który jako taki nie zawiera żadnych nowych stwierdzeń, lecz jest wyciągiem z już wydanych aktów papieskich różnej postaci, jak alokucje konsystorialne, encykliki i listy apostolskie. Nadto, jak zauważył komentator encykliki – niezłomny ultramontanin i pogromca liberalizmu, bp Louis-Édouard kard. Pie (1815-1880) – „nauczanie Syllabusa oraz Soboru Watykańskiego [I] jest równie stare, jak nauczanie apostołów zawarte w Piśmie Świętym”[1].

Koncentrując się na problematyce ładu doczesnego należy zauważyć, że w świetle Syllabusa fundamentem, na którym wznosić się musi ten porządek jest łączność pomiędzy pielgrzymującym po ziemi Civitas Dei, czyli Kościołem, a civitas terrena, czyli wspólnotą polityczną. Tylko taka społeczność polityczna, która podporządkuje swoje działanie celom nadprzyrodzonym człowieka, która kult prawdziwego Boga i szerzenie prawdziwej wiary uzna za swoją powinność, a Kościół otoczy wszechstronną opieką, znajduje usprawiedliwienie w oczach Boga. Dlatego najzgubniejszym błędem jest – postulowane przez liberałów – rozdzielenie Kościoła od państwa (propozycja 60). Inną kwestią jest jednak rodzaj koniecznej łączności pomiędzy obu społecznościami: nadprzyrodzoną i doczesną. Historia Christianitas dostarcza przecież przykładów złego jej pojmowania – przede wszystkim jako dominacji państwa i cesarza nad Kościołem (co zyskało nazwę cezaropapizmu), niekiedy jednak także utożsamiania papieskiego autorytetu, dającego papieżowi władzę pośrednią (potestas indirecta) nad suwerenami świeckimi, z władzą bezpośrednią (potestas directa), czyniącą ich „lennikami” biskupa rzymskiego (co nazywa się papocezaryzmem albo hierokracją papieską). Suponuje się niekiedy Piusowi IX dążność do wskrzeszenia modelu hierokratycznego wzorem średniowiecznych teoretyków skrajnego papalizmu. Pius IX jednak nie domagał zniewolenia władzy cywilnej przez duchowną, ale zgodnego współdziałania obu władz dla dobra dusz oraz uczciwego respektowania wolności Kościoła. Chodziło w szczególności o to, iżby władza cywilna nie stosowała praktyk o charakterze cezaropapistycznym, a więc wkraczającym w wewnętrzną jurysdykcję Kościoła, tym bardziej, że w przeciwieństwie do bizantyjskich czy średniowiecznych cesarzy, będących przynajmniej chrześcijanami, współcześnie na czele zlaicyzowanych państw stoją często przywódcy niewierzący (infideli imperante), a mimo to roszczący sobie prawo do pośredniej władzy negatywnej w zakresie spraw duchowych, takich jak prawo zatwierdzania (exequatur) aktów kościelnych czy apelacji (ab abusu) od wyroków kościelnych.

Warto szczególnie uwypuklić te potępione w Syllabusie propozycje, które odnoszą się wprost do nowoczesnego społeczeństwa cywilnego, których odrzucenie unaocznia dalekowzroczność Piusa IX. Jest to zwłaszcza propozycja 39, iż „państwo demokratyczne (Reipublicae status), jako że jest ono początkiem i źródłem wszelkich praw, dysponuje prawem nie zakreślonym żadnymi granicami”. Jeszcze dobitniej potępienie tej tezy brzmi w źródłowej dla niej alokucji Maxima quidem z 9 czerwca 1862 roku, gdzie burzyciele autentycznego autorytetu oraz niszczyciele prawowitej własności zostali określeni jako ci, którzy „hodują sobie i wyobrażają jakieś prawo żadnymi niezakreślone granicami”, a „prawo takie, jak mniemają, służy państwu demokratycznemu, które w bezmyślności swojej uznają za początek i źródło wszelkich praw”[2]. Trudne o lepsze wypowiedzenie sprzeciwu jednocześnie wobec doktryny pozytywizmu prawnego, która, negując prawo boskie i naturalne, zatruła nowoczesne ustawodawstwo, jak i bliźniaczej z nią „tyranii demokratycznej”.

Kluczowe z punktu widzenia podejmowanego przez nas tematu jest potępienie propozycji 80., której literalne brzmienie w Syllabusie jest następujące: „Papież rzymski może i powinien pojednać się z postępem, liberalizmem i cywilizacją współczesną oraz dostosować się do nich”. Wzbudziło ono też najwięcej poruszenia w środowiskach antykościelnych, piętnujących owo potępienie jako „obskuranckie”, a nawet było głównym powodem zakazywania przez władzę cywilną rozpowszechniania dokumentu w niektórych krajach, nawet deklaratywnie (jak Cesarstwo Brazylii) katolickich. Warto zauważyć, że w podanej jako źródło cytatu alokucji Iamdudum cernimus z 18 marca 1861 roku zdanie to zawiera pewien niuans, brzmi ono albowiem tak: „I pierwsi [tj. ci, którzy „strzegą pewnych upodobań związanych z nowoczesną, jak ją nazywają, cywilizacją” – przyp. J.B] domagają się, by papież rzymski pojednał się i ułożył z postępem, z liberalizmem, jak to nazywają i z cywilizacją ostatniego czasu”[3]. To dwukrotne „wzięcie w nawias” przytaczanych określeń („jak to nazywają”) wskazuje, że papież daleki jest od potępiania cywilizacji jako takiej, a krytyczna ocena dotyczy jedynie cywilizacji dookreślonej jako „nowoczesna”, co nie jest prostym określeniem temporalnym, lecz zidentyfikowaniem ducha owej „nowoczesności” z systemem, który został „specjalnie przygotowany dla osłabienia, a może i zniszczenia Kościoła Chrystusowego”[4]. Reguła hermeneutyczna odczytywania wypowiedzi w kontekście wypowiedzenia powinna z kolei być podporządkowana regule heurystycznej, nakazującej poszukiwanie prawdy przez – jak to formułuje sam papież – przywracanie rzeczom prawdziwych nazw. Jeśli ten nakaz jest spełniony, to każdy prawy i bezstronny umysł będzie musiał przyznać, że w rzeczywistości Stolica Apostolska zawsze była „niezmienną opiekunką i karmicielką prawdziwej cywilizacji” oraz „w każdej z epok (…) wnosiła we wszystkie, najodleglejsze i najbardziej barbarzyńskie kraje świata prawdziwą i właściwą cywilizację obyczajów, dyscyplinę i mądrość”[5].

Zdefiniowany i ogłoszony podczas Soboru Watykańskiego I (niedokończonego wskutek najazdu Włoch na Rzym), w konstytucji dogmatycznej o Kościele Chrystusowym Pastor aeternus z 18 lipca 1870 roku, dogmat o nieomylności papieskiej precyzował, że „Biskup Rzymski, gdy mówi ex cathedra – tzn. gdy sprawując urząd pasterza i nauczyciela wszystkich wiernych, swą najwyższą apostolską władzą określa zobowiązującą cały Kościół naukę w sprawach wiary i moralności – dzięki opiece Bożej przyrzeczonej mu w osobie św. Piotra Apostoła posiada tę nieomylność, jaką Boski Zbawiciel chciał wyposażyć swój Kościół w definiowaniu nauki wiary i moralności”[6]. Jednocześnie święty Sobór odrzucił stanowisko skrajnych ultramontanów, takich jak francuski publicysta, autor L’Illusion libérale, Louis Veuillot (1813-1883), którzy chcieliby zakres obowiązywania nieomylności rozszerzyć również na sferę polityczną, co w przyszłości, kiedy nauczanie najwyższych pasterzy o porządku społecznym zostało zaciemnione, okazało się rozwiązaniem zbawiennym.

Zobacz wystąpienie prof. Jacka Bartyzela na XXII Kongresie Konserwatywnym na PCh24TV

Ciąg dalszy tekstu pod materiałem wideo

https://youtube.com/watch?v=bzd3W28CwLs%3Ffeature%3Doembed

2. Program odnowy i polityka Leona XIII (1878-1903)

Leon XIII (Vincenzo Gioacchino Pecci, 1810-1903) przeszedł do historii jako ten papież, który ogłosił największą liczbę encyklik, których tematyka obejmuje niemal wszystkie kluczowe aspekty życia duchowego, eklezjalnego i społecznego. Jedną z pierwszych była encyklika Aeterni Patris z 4 sierpnia 1879 roku, zawierająca program odnowy intelektualnej teologii i filozofii chrześcijańskiej przez oparcie jej na studiowaniu św. Tomasza z Akwinu; zapoczątkowało to narodziny tzw. neotomizmu, uprawianego w ramach różnych szkół (rzymskiej, lowańskiej, barcelońskiej, współcześnie także lubelskiej i innych).

2.1. O „chrześcijańską konstytucję państw”

Poczesne miejsce w nauczaniu Leona XIII zajmuje obszerny blok encyklik społecznych, składających się w sumie na opisanie „chrześcijańskiej konstytucji państw”, we wszystkich aspektach, czego w tak kompletny i pozytywny sposób nie dokonał wcześniej żaden inny papież. Ów wykład pozytywny katolickiej „teologii politycznej”[7] zawarty został głównie w trzech encyklikach: o władzy politycznej (Diuturnum illud, VI czerwca 1881), o państwie chrześcijańskim (Immortale Dei, 1 listopada 1885) i o wolności człowieka (Libertas, 20 czerwca 1888), które uzupełniają dwie encykliki w węższym sensie „społeczne”, tj. (najpowszechniej znana) encyklika o kwestii robotniczej (Rerum novarum, 15 maja 1891) i o demokracji chrześcijańskiej (Graves de communi, 18 stycznia 1901) oraz o obowiązku katolików walki o miejsce religii w życiu publicznym (Sapientiae christianae, 10 stycznia 1890), a także encykliki zawierające potępienie głównych błędów epoki: socjalizmu, komunizmu i nihilizmu (Quod apostolici muneris, 28 grudnia 1878) oraz masonerii (Humanum genus, 20 kwietnia 1884 i Dall’alto, 15 października 1890).

Kardynalne punkty Leonowego wykładu ująć można następująco:

1º władza polityczna (civilis principatus) w społeczeństwie i sprawująca nad nim zwierzchność jest faktem naturalnym i koniecznym, tak dla zachowania samego bytu społecznego, jak i dla osiągnięcia przezeń właściwego mu celu, tj. realizacji dobra wspólnego (bonum commune);

2º od zjawiska władzy nieodłączne jest istnienie hierarchii członków wspólnoty, czyli nieodzowność i niezbędność utrzymywania podziału na tych, którzy rozkazują i tych, którzy słuchają;

3º prawo panowania tych pierwszych (ius imperandi) wywodzi się od Boga, jako przyrodzonego i koniecznego źródła władzy; jest przeto szkodliwą fikcją i błędem – a w konsekwencji herezją „ateizmu politycznego” – demokratyczna teoria pochodzenia władzy od „ludu”, czyli, inaczej mówiąc, czynienie z człowieka suwerena, wyposażonego w autorytet z „własnego nadania”;

4º nadrzędną zasadę pochodzenia władzy od Boga należy rozumieć jako wyposażenie człowieka przez Stwórcę w popęd społeczny, który nakazuje mu żyć w społeczeństwie, co znów odsłania niedorzeczność mniemania, iżby zrzeszenie się ludzi we wspólnotę mogło być kontraktualnym aktem swobodnej woli jednostek;

5º chociaż państwo i Kościół, władza polityczna i duchowna, powołane zostały do innych (lecz niesprzecznych ze sobą) zadań oraz mają różne zakresy kompetencji, to jednak pierwiastek panowania i władzy (imperii et auctoritatis) źródłowo jest ten sam; każdej władzy, która godność swoją nabywa jako emanacja władzy boskiej, należy się zatem cześć i poszanowanie jej autorytetu, w który wyposażył ją Bóg: zatem „kto opiera się władzy państwowej, opiera się woli Bożej, a odmawiać szacunku panującemu, jest to odmawiać go Bogu”[8]; posłuszeństwa odmówić można jedynie władzy żądającej od poddanych czegoś przeciwnego prawu Bożemu;

6º wyznawcy błędu demokratycznego, którzy „podniecają namiętności ludów” mrzonkami o wypływaniu władzy z woli tłumu (multitudinis) i doktryną o „zwierzchniej władzy ludu”, winni są nie tylko narażania państwa tą „fałszywą filozofią” na rozstrój i upadek, ale również ścielenia drogi dla „najgorszej zarazy”, tj. „komunizmu, socjalizmu, nihilizmu, tych potworów zagrażających śmiercią ludzkiej społeczności”[9];

7º podstawą prawodawczej, a więc zasadniczej funkcji państwa nie mogą być „zachcianki i namiętności ludu, nie kaprys i błędne mniemania tłumu, ale prawda i słuszność”; prawo państwowe winno zatem nosić cechę prawa publicznego chrześcijańskiego, tymczasem rządy „samowładnego ludu”, który państwo, ongiś chrześcijańskie, czyni „tylko tłumem, co sam sobie jest mistrzem i panem”, oznaczają nieustanną sekularyzację, tak iż „państwo nie poczuwa się do żadnych względem Boga obowiązków i żadnej religii publicznie nie wyznaje”[10];

8º szczególnym przypadkiem – i nieuchronną konsekwencją – rugowania prawa Bożego z państwowości, szerzenia niweczącej autorytet władzy opinii, jakoby władcy byli „tylko narzędziami do spełniania woli ludu wybranymi”, i nawet wprowadzania do ustaw konstytucyjnych „prawa” do rebelii przeciwko władzy prawowitej, jak również „zgubnej i niemoralnej”[11] zupełnej wolności myślenia i wolności prasy – jest państwowy indyferentyzm religijny, przybierający postać albo zupełnego ateizmu państwowego, albo odłączenia państwa od Kościoła, albo stawiania wszystkich wyznań na jednej płaszczyźnie „równouprawnienia”, albo wreszcie próby jego podporządkowania państwu;

9º oczywistym wnioskiem i „normą fundamentalną” katolickiej teologii politycznej jest nałożenie na państwo bezwzględnego nakazu oddawania czci Bogu, i to w sposób nie dowolny, poprzez wyznawanie jakiejkolwiek religii, lecz zgodny z Objawieniem i nauką  Kościoła, albowiem:

Tak urządzona społeczność, z tylu i tak ważnych powodów zobowiązana Bogu, powinna mu się oczywiście wypłacać kultem publicznym. Zakon przyrodzony, który każdego zniewala do oddawania Bogu czci religijnej (…), tenże sam obowiązek i państwu nakłada. (…) Państwa nie mogą bez wielkiej winy postępować, jak gdyby Boga wcale nie było; troskę o religię, jakby do nich nienależącą albo nieprzydatną, odrzucać, z różnorodnych religii wedle swego widzimisię wybierać; ale winny koniecznie ten sposób czczenia Boga przyjąć, którym Bóg okazał, że chce być czczony. Przeto święte dla rządzących powinno być Imię Pańskie, a naczelnym ich obowiązkiem jest otaczać religię swą przychylnością, wspierać powagą, tarczą prawodawstwa osłaniać, a nic nie stanowić ani zarządzać z ujmą jej praw nietykalnych[12].

W powyższym streszczeniu rozmyślnie pominięto jedną kwestię, którą warto wyakcentować osobno: zagadnienie stosunku Kościoła do formy ustroju państwa. Częstokroć spotkać można bowiem błędne, a z różnych stron formułowane twierdzenie, jakoby encykliki Leona XIII, pomimo zawartego w nich potępienia „zgubnej i opłakanej żądzy nowości”, same stanowiły istotne i „przełomowe” novum w tym sensie, iżby oznaczały „przestawienie zwrotnic” z dotychczasowego promonarchistycznego stanowiska Kościoła w dziedzinie ustroju politycznego państwa na prorepublikańskie. Formułowanie tego rodzaju opinii może jednak dokonywać się jedynie na gruncie ignorancji co do nauki Kościoła w tej materii. Ani bowiem nie jest prawdą jakoby przed Leonem XIII Kościół wiązał swoją aprobatę dla państwa z jego formą monarchiczną bezwarunkowo i – co równie ważne – w sposób wykluczający prawowitość i aprobatę dla innych, niemonarchicznych form ustroju, ani też nie widać, aby zasadnicza sympatia, jaką bez wątpienia pasterze Kościoła, teolodzy i filozofowie żywili zazwyczaj dla ustroju monarchicznego, jak również traktowanie monarchii jako naturalnego „archetypu” władzy politycznej tout court, w jakiś widoczny sposób osłabła w encyklikach Leona XIII.

Tak więc cała katolicka myśl przed-Leonowa, jak również jego encykliki, uznają prawowitość każdej formy (tak monarchicznej, jak republikańskiej) oraz odmiany (jedynowładczej, arystokratycznej i demokratycznej w sensie klasycznym, a wolnym od nowożytnej ideologii „demokratyzmu”, głoszącego pochodzenie władzy od ludu i jego „suwerenność”) ustroju, natomiast każdej formie politycznej potestas stawiają jeden i ten sam warunek przesądzający o uznaniu prawowitości jej imperium – uznanie zwierzchnictwa Bożego: „Wszelako zwierzchność jako taka, nie ma koniecznego związku z żadną w szczególności formą rządu, i czy tę czy ową postać przybrać może, byle publicznemu dobru przydatną. W jakiejkolwiek jednak formie rządu piastunowie władzy winni mieć przed oczyma najwyższego rządcę świata [-] Boga, i jego przykładem i prawem w rządzie państw się kierować”[13].

2.2. Niefortunne ralliement

O ile na płaszczyźnie doktrynalnej nauczanie Leona XIII nie zawierało żadnych ustępstw wobec ducha Rewolucji, o tyle w praktyce politycznej tego papieża dostrzegalna jest tendencja do zbyt pochopnego układania się z rządami de facto, bez oglądania się na ich prawowitość, i to z niekatolickimi lub wręcz antykatolickimi. Na przykład w relacjach z protestanckim Cesarstwem Niemieckim czy ze schizmatycką Rosją papież dążył nade wszystko do jak najszybszego wygaszenia konfliktów (Bismarckowski Kulturkampf czy prześladowanie unitów przez Moskwę), poświęcając na ołtarzu porozumienia prawa katolików polskich i mianując nawet (w 1886 roku) arcybiskupem gnieźnieńskim, czyli jednocześnie tytularnym Prymasem Polski, duchownego Niemca, Juliusa Dindera.

Najbardziej jaskrawym potknięciem polityki Leona XIII było wezwanie katolików francuskich – w alokucji Au milieu des sollicitudes [„Pośród trosk”] z 16 lutego 1892 roku – do „przyłączenia się” (ralliement) do Republiki, w złudnej nadziei zaniechania przez nią polityki antykościelnej. Dokonując rozróżnienia pomiędzy polityką rządu a władzą ustawodawczą, papież proponował zjednoczenie się katolików, aby ich reprezentanci mogli uzyskać taki wpływ na prawodawstwo, żeby móc uchylić ustawy antykatolickie. Domyślnie oznaczało to jednak konieczność porzucenia przez katolików wierności sprawie monarchicznej i dynastii panującej we Francji przez 900 lat. Papież próbował to usprawiedliwić tą okolicznością, że jeśli wskutek gwałtownych zmian politycznych „istniejące rządy w rzeczywistości ulegają zagładzie” i pojawia się anarchia, to „społeczna konieczność usprawiedliwia powstanie i istnienie rządów nowych w jakiejkolwiek formie, jako że, przyjmując naszą hipotezę, rządy takie konieczne są dla zachowania porządku publicznego, a żaden publiczny porządek nie jest możliwy bez rządu”[14]. Nie dostrzegł jednak, że takie „nowe rządy” mogą być same zorganizowaną i permanentną anarchią i nie powiązał ich z „troskami”, które były powodem jego interwencji.

Z liderów rojalizmu „przyłączonym” (rallié) okazał się dotychczasowy „fuzjonista” (czyli legitymista przyłączony po bezpotomnej śmierci hr. de Chambord, czyli Henryka V de iure, do dynastii orleańskiej) – Albert hr. de Mun (1841-1914). Większość rojalistów zignorowała jednak to wezwanie, ale nie tylko z powodu ich oporu, ale również braku zainteresowania masońskiego establishmentu III Republiki porozumieniem z katolikami, program ralliement zakończył się całkowitym fiaskiem. Wykorzystując nadszarpnięcie autorytetu armii przy okazji „sprawy Dreyfusa”, reżim republikański doprowadził do pełnej laicyzacji państwa i jego formalnej separacji od Kościoła (9 grudnia 1905), zerwania konkordatu i wznowienia rozmaitych szykan wobec Kościoła i katolików, trwających aż do wybuchu I wojny światowej.

Problem ralliement w znaczeniu, odnoszącym się nie tylko do Francji, lecz także do generalnej strategii Kościoła wobec wrogiego Mu świata nowoczesnego, doskonale ujął współczesny historyk i publicysta katolicki, Roberto bar. de Mattei (ur. 1948), nazywając to sprzecznym z doktryną eksperymentem duszpasterskim, który nie mógł się powieść, bo był oparty na błędnym rozpoznaniu rzeczywistości. Papież myślał, że Republika jest antyklerykalna dlatego, że Kościół i katolicy są promonarchistyczni, a w rzeczywistości republikanie byli tym, kim byli, właśnie dlatego, że byli antykatoliccy. Jest to także kwestia rozziewu pomiędzy głoszeniem ortodoksyjnej nauki a praktyką polityczną:

„Leon XIII nigdy nie głosił liberalnych błędów, wręcz przeciwnie. jednoznacznie je potępiał. Historyk nie może jednak ignorować sprzeczności pomiędzy magisterium papieża Pecciego a jego postawą polityczną i duszpasterską. (…) Leon XIII, choć nie było to bynajmniej jego intencją, popierał w sferze praktyki te same idee i tendencje, które potępiał na poziomie doktrynalnym. Jeśli moglibyśmy nadać słowu «liberał» znaczenie duchowe, mając przez to na myśli skłonność do koncesji i kompromisu, bylibyśmy zmuszeni do stwierdzenia, że Leon XIII posiadał ducha liberalnego. Duch ten przejawiał się zasadniczo w usiłowaniu rozwiązywania problemów stworzonych przez świat współczesny na drodze negocjacji dyplomatycznych oraz ustępstw zamiast bezkompromisowej obrony zasad oraz prowadzenia bezpardonowej walki na płaszczyźnie politycznej i kulturowej”[15].

2.3. Polityczny akcydentalizm integrystów

Jeszcze przed podjęciem przez Leona XIII polityki ralliement, a już w kontekście klęski prób restauracji monarchii katolickiej, pojawiła się w części środowisk katolickich, tak duchownych, jak i świeckich, (o obliczu zadecydowanie ultramontańskim, nazywanym teraz coraz częściej „integryzmem”), tzw. teoria akcydentalistyczna w kwestiach politycznych, głosząca, że zarówno formalny legitymizm dynastyczny, jak i w ogóle forma ustroju, stanowią jedynie zjawisko przypadłościowe, a więc akcydentalne, względem treści ustroju państwowego, podczas gdy substancjalna w nim jest jedynie wyznaniowość państwa, respektowanie prawa Bożego i ustosunkowanie się jego władz względem Kościoła. W takim ujęciu forma ustrojowa – monarchiczna czy republikańska – jest kwestią drugorzędną i „obojętną”, wobec czego Kościół może okazywać przychylność republice katolickiej, a nawet w określonych warunkach ją preferować.

Teoretycznie i brane w abstrakcji od rzeczywistości stanowisko takie nie może być kwestionowane z punktu widzenia katolickiej nauki o państwie i pozostawało w zgodzie z omawianym wcześniej wykładem „chrześcijańskiej konstytucji państw” Leona XIII. Praktycznie natomiast teoria akcydentalistyczna potykała się o dwa problemy. Pierwszym była problematyczność racji moralnej zaakceptowania władzy republikańskiej tam – jak we Francji – gdzie przez ponad tysiąc lat istniała monarchia, bez wątpienia też chrześcijańska, a choć została ona w drodze rewolucji obalona, to jednak wciąż istnieje, aczkolwiek wygnana, dynastia posiadająca niewątpliwe prawo do tronu oraz do wierności jej poddanych.

Drugi to brak republik spełniających wymogi tej teorii. U schyłku XIX wieku w Europie były zaledwie dwie republiki[16] – Francja i Szwajcaria – z których pierwsza była zaciekle antykatolicka, druga zaś miała ludność przeważnie protestancką. Republika północnoamerykańska, czyli Stany Zjednoczone Ameryki, była pierwszym na świecie porządkiem świeckim i choć nie stawiała przeszkód działalności duszpasterskiej Kościoła katolickiego, w duchu swoich instytucji i działań była przesiąknięte mentalnością protestancką. Liczne republiki, powstałe wskutek buntu kreolskiej burżuazji przeciwko hiszpańskiej bądź portugalskiej metropolii, istniały wprawdzie w Ameryce Romańskiej, ale mimo posiadania katolickiej ludności niemal wszystkie były zdominowane przez masonerię, pozytywistów i liberałów (lub nawet – jak w Paragwaju czy Meksyku – jakobinów). W tej sytuacji „koronnym dowodem” akcydentalistów na możliwość istnienia katolickiej republiki był ewenement w postaci najmniejszej republiki południowoamerykańskiej, czyli Ekwadoru pod rządami dwukrotnego (1861-1865, 1869-1875) prezydenta tego kraju, Gabriela Garcíi Moreno (1821-1875).

Ten arcypobożny polityk, uczestniczący codziennie we Mszy św., który podczas Drogi Krzyżowej w każdy Wielki Piątek szedł pośród rzeszy wiernych boso, niosąc na plecach wielki drewniany krzyż, zdołał doprowadzić do uchwalenia – nadanej „w imię Boga w Trójcy Jedynego, Prawodawcy i Stwórcy Wszechświata, który podtrzymuje go w istnieniu…” – konstytucji ustanawiającej „religię katolicką, apostolską i rzymską jako religię państwową, z wyłączeniem każdej innej”, poddał nauczanie na wszystkich szczeblach nadzorowi władzy kościelnej oraz dokonał aktu poświęcenia Ekwadoru opiece Przenajświętszego Serca Pana Jezusa. Lecz ostatecznie prezydent García Moreno stał się męczennikiem, zamordowanym na stopniach katedry w niezwykle okrutny sposób (maczetami) przez masońskich spiskowców. Przede wszystkim jednak jego dorobek okazał się nietrwały, gdyż po upływie 20 lat i wskutek przegrania przez konserwatystów wojny domowej, w Ekwadorze zerwano konkordat (1895), ponownie wygnano jezuitów (1899), ustawowo uzależniono Kościół od państwa (1899), proklamowano rozdział Kościoła od państwa (1904), wprowadzono rozwody i śluby cywilne (1906) oraz zlaicyzowano szkolnictwo (1908).

Intelektualnym ojcem akcydentalizmu był już Louis Veuillot, który wprawdzie w latach 1871-1873 wspierał hr. de Chambord w jego staraniach o restaurację, ale wcześniej, przez kilkadziesiąt lat, jako redaktor ultramontańskiego „L’Univers”, zachowywał obojętność wobec tego, czy panuje uzurpatorska Monarchia Lipcowa, czy II Republika, czy bonapartystowskie II Cesarstwo, a ważne była dla niego jedynie prawa religii i Kościoła. Na polecenie papieża Leona XIII do promowania teorii akcydentalistycznej i wcielania strategii ralliement (w Hiszpanii do monarchii liberalnej) zachęcał jezuitów francuskich i hiszpańskich generał zakonu jezuitów od 1892 roku, o. Luis Martín SJ (1846-1906).

3. Św. Pius X (1903-1914): „odnowić wszystko w Chrystusie”

Bez wątpienia najbardziej kontrrewolucyjnym papieżem XX wieku był św. Pius X (Giuseppe Melchiorre Sarto, 1835-1914). Już w swojej inauguracyjnej encyklice E supremi apostolatus (4 października 1903) zarysował program „odnowienia wszystkiego w Chrystusie” (instaurare omnia in Christo), podając zarazem stricte tradycjonalistyczną definicję „partii porządku”, dezawuującą te „konserwatyzmy”, które są zsekularyzowane lub choćby religijnie „letnie”, schodząc na płaszczyznę li tylko obrony materialnych interesów klas uprzywilejowanych. „Wiadomo Nam – oznajmiał papież – (…), że niemało jest ludzi, którzy powodowani miłością pokoju – czyli, jak się mówi – spokoju czy porządku, łączą się i zrzeszają w stowarzyszenia i stronnictwa, które nazywają stronnictwami porządku. Czcze nadzieje i stracone wysiłki! Istnieje tylko jedno stronnictwo porządku, które jest zdolne przywrócić spokojność pośród panującego zamętu: jest to stronnictwo tych, którzy trzymają z Bogiem”[17].

Pius X odważnie konfrontował się z laicyzmem, potępiając separację Kościoła od państwa w III Republice Francuskiej (Vehementer vos, 11 II 1906; Une fois encore, 6 I 1907) oraz w świeżo ustanowionej Republice Portugalskiej (Iamdudum, 24 V1911), a także uprawiającą idolatrię demokracji grupę Sillon („Bruzda”) pod przywództwem Marca Sangniera (1873-1950) w encyklice Notre charge apostolique  [„Nasz urząd apostolski”] z 25 sierpnia 1910 roku.

3.1. Potępienie modernizmu: Pascendi Dominici gregis

Najdonioślejszą i najsławniejszą zarazem encykliką Piusa X była – poprzedzona dekretem Św. Oficjum Lamentabili sane exitu z lipca 1907 roku, potępiającym błędy w egzegezie Pisma Świętego – a ogłoszona 8 września 1907 roku Pascendi Dominici gregis „o zasadach modernistów”. W dokumencie tym papież potępił usystematyzowane tematycznie – bez imiennego wymieniania jakichkolwiek autorów[18] – błędy tzw. modernizmu katolickiego, uznanego za „syntezę wszystkich herezji”, tym groźniejszą, że mającą swoich zwolenników nie pośród otwartych wrogów Kościoła, ale ukrytych w Jego wnętrzu, nawet pośród kapłanów.

Chodziło tu o takie błędy jak: zakładanie, że dogmaty katolickie mają charakter historyczny i mogą podlegać ewolucji aż do zmiany ich treści; czysto tekstualna i racjonalistyczna (inspirowana protestancką szkołą krytyczno-historyczną) egzegeza Biblii, bez uwzględniania komentarzy Ojców Kościoła i poddająca w wątpliwość dokonywane cuda; emotywistyczne pojmowanie wiary jako uczucia religijnego wiernych wraz z podważaniem możliwości rozumowego poznania niektórych prawd wiary; podważanie sensu Urzędu Nauczycielskiego Kościoła.

Konsekwencją potępienia modernizmu było zobowiązanie w dniu 1 października 1910 roku wszystkich kandydatów do stanu kapłańskiego oraz biskupów i wykładowców w seminariach duchownych do składania tzw. przysięgi antymodernistycznej (Sacrorum antistitum)[19], poddającej się „wyrokom potępienia, orzeczeniom i wszystkim przepisom zawartym w encyklice Pascendi i dekrecie Lamentabili, zwłaszcza co się tyczy tzw. historii dogmatów”; jak również utworzenie w 1909 roku nieformalnej i niejawnej oraz elitarnej (liczba członków nie przekroczyła nigdy 50 osób), międzynarodowej sieci informacyjnej wypróbowanych w antymodernizmie księży, tworzących Sodalitium Pianum (Sodalicja św. Piusa V), określane na ogół jedynie inicjałami S. P. albo zaszyfrowaną nazwą La Sapinière („las jodłowy”).

Organizatorem Sodalicji był prałat Umberto Benigni (1862-1934), do jej wybitniejszych uczestników należeli także francuscy księża Emmanuel Barbier (1851-1925) i Charles Maignen (1858-1937), a jej stanowisko wyrażały periodyki: „Correspondance de Roma” i „La Vigie” („Wachta”). Zadaniem La Sapinière było zbieranie informacji o duchownych podejrzanych o skłonności modernistyczne i dostarczanie ich Rzymowi, celem podjęcia przeciwdziałania. Po szczytowym okresie jej działalności w latach 1912-1913, osłabła ona wskutek wybuchu wojny, a w 1921 roku Sodalicja została rozwiązana przez papieża Benedykta XV.

4. Pius XI (1922-1939): o Społeczne Królestwo Chrystusa

Krótki (1914-1922) pontyfikat Benedykta XV (Giacomo della Chiesa, 1854-1922) przypadł po części na okres I wojny światowej, dlatego główną troską papieża było przywrócenie pokoju, do czego bezskutecznie wzywał strony walczące. Oprócz tych apeli jedynym znaczącym politycznie posunięciem tego papieża było pełne i definitywne uchylenie w 1919 roku (obowiązującego katolików włoskich od wydania 10 września 1874 roku encykliki bł. Piusa IX Non expedit) zakazu biernego i czynnego udziału w wyborach parlamentarnych w Królestwie Włoch, a także udzielenie aprobaty dla założenie i działalności partii chadeckiej pod nazwą Włoskiej Partii Ludowej (Partito Popolare Italiano; PPI), kierowanej przez ks. Luigiego Sturzo (1871-1959).

4.1. Encyklika o Chrystusie Królu

Trwający przez niemal cały okres międzywojenny pontyfikat papieża Piusa XI (Achille Ratti, 1857-1939) naznaczony był również złowrogimi triumfami kolejnych awatarów Rewolucji: bolszewickiej w Rosji (1917) i próbami jej przeniesienia do Węgier (1919) i Bawarii (1919), a wreszcie rozniecenia pożaru komunistycznego na całą Europę przez Armię Czerwoną, zatrzymaną jednak przez Wojsko Polskie pod Warszawą[20] (1920); jakobińskiej w Meksyku (1917); faszystowskiej we Włoszech (1922) i narodowosocjalistycznej w Niemczech (1933). Kontekst ten wyjaśnia zamiar Piusa XI zaprezentowania programu ocalenia cywilizacji chrześcijańskiej w korpusie encyklik porównywalnych co do wagi z encyklikami Leona XIII.

Już w swojej inauguracyjnej encyklice Ubi arcano Dei (23 grudnia 1922) papież jako najgłębszą przyczynę nawiedzającej świat „nawałnicy zła” wskazał usunięcie Jezusa Chrystusa i Jego prawa również z życia publicznego, a tym samym zburzenie fundamentów władzy przez zastąpienie zasady jej pochodzenia od Boga demokratyczną anty-zasadą jej pochodzenia od ludzi.

Rozwinięciem tej wskazówki była ogłoszona 11 grudnia 1925 roku encyklika Quas primas „O królewskiej godności Chrystusa Pana”, ustanawiająca również święto Chrystusa Króla. Kluczowa jest w niej teza, że królestwo Chrystusa nie odnosi się wyłącznie do rzeczy duchowych i posiada sens nie tylko eschatologiczny. Prymat sensu duchowego tego królestwa – wyjaśnia papież – należy rozumieć w tym znaczeniu, że nie było nigdy zamiarem Chrystusa zastępować władców ziemskich i stać się jednym z nich, albowiem królestwo Jego nie jest z tego świata. Nadprzyrodzonemu znaczeniu królestwa Chrystusa przeciwstawia się jedynie błędny sposób pojmowania mesjańskiej misji Syna Bożego, właściwy mesjanizmowi żydowskiemu, przepojonemu pragnieniem czysto doczesnej potęgi i chwały Izraela.

Chociaż zatem królestwo Chrystusa nie jest z tego świata, On sam jest władcą całego stworzenia, gdyż otrzymał od Ojca władzę nad wszystkimi sprawami doczesnymi. To, że tego prawa Chrystus Król nie wykonywał bezpośrednio ani podczas swojej ziemskiej misji, ani nadal nie wykonuje go od czasu Wniebowstąpienia, jest Jego – można rzec – suwerenną decyzją. Mógłby, gdyby chciał, uczynić wszystkich władców ziemskich Swoim „podnóżkiem”, ponieważ ma do tego prawo, które nie może być przez nikogo kwestionowane; lecz Jego wolą było z niego nie korzystać.

Możemy się jedynie domyślać, że taki sposób postępowania wynika z opatrznościowego planu Stwórcy wobec człowieka, który w pełni wolności swojej woli winien w tym planie uczestniczyć i świadomie poddać się panowaniu Chrystusa. To jednak, że jedni ludzie (i wśród nich także niektórzy rządzący) panowaniu temu poddają się chętnie, inni opieszale, a jeszcze inni w ogóle tego uczynić nie chcą lub wręcz pragną temu panowaniu zaprzeczyć, nie zmienia niczego w czyjejkolwiek pozycji względem nieograniczoności władzy Króla Królów. Człowiek jak inne byty rozumne – anioły, może być poddany władzy boskiej dobrowolnie lub nie, ale niczyja wola nie jest władna stanąć w poprzek woli Bożej. Dotyczy to zarówno jednostek, jak i rodzin, ale również wspólnot wyższego rzędu, na czele ze wspólnotą polityczną (civitas, res publica).

Uznanie podległości wspólnot politycznych władzy Chrystusa nie jest więc tutaj wskazaniem jakiegoś „prawa natury” tak nieodpartego, jak na przykład prawo grawitacji, albowiem źle zreflektowana, lecz zawsze wolna, wola ludzka może temu panowaniu się przeciwstawić lub je ignorować. Dlatego Społeczne Królestwo Chrystusa jest w encyklice prezentowane nie jako coś danego, lecz zadanego, jako powinność nałożona na piastunów władzy doczesnej. Są oni wprost wezwani do publicznego okazywania swojego poddaństwa Królowi Królów, i to pod rygorem utraty niezbędnego do sprawowania władzy autorytetu: „Niechże więc rządcy państw nie wzbraniają się sami i wraz ze swoim narodem oddać królestwu Chrystusowemu publicznych oznak czci i posłuszeństwa, jeżeli pragną zachować nienaruszoną swą powagę i przyczynić się do pomnożenia pomyślności swej ojczyzny”[21].

Ważne konsekwencje polityczne niesie za sobą także ustanowienie święta Chrystusa Króla. Papież postrzega bowiem w tym dziele środek zaradczy na laicyzm, kładąc nacisk na wielostopniową sekularyzację sfery publicznej: od zaprzeczenia panowania Chrystusa nad wszystkimi narodami, poprzez „niegodziwe” zrównywanie religii katolickiej z innymi religiami, dalej poprzez poddawanie jej władzy świeckiej, aż po próbę zastąpienia jej deistyczną „religią naturalną” lub w ogóle ateizmem państwowym. Pius XI wyraża nadzieję, że obchodzone odtąd corocznie, uroczyście i publicznie święto Chrystusa Króla „rychło sprowadzi z powrotem społeczeństwo do Najukochańszego Zbawcy”[22]. Będzie ono wreszcie napomnieniem tak dla jednostek, jak dla „władz i rządzących”, o obowiązku publicznego oddawania czci i słuchania Chrystusa; „przywiedzie im bowiem na myśl ów sąd ostateczny, na którym Chrystus, nie tylko usunięty z życia publicznego, lecz także przez wzgardę zlekceważony i zapoznany, bardzo surowo pomści tak wielkie zniewagi, ponieważ godność Jego królewska tego się domaga, aby wszystkie państwa tak w wydawaniu praw i w wymierzaniu sprawiedliwości, jak też w wychowaniu młodzieży w zdrowej nauce i czystości obyczajów zastosowały się do przykazań Bożych i zasad chrześcijańskich”[23].

Święto to ma zatem, jak widać, pełnić również rolę społeczno-politycznej parenetyki, niejako „zegara monarchów”. Z tego powodu szczególnie znaczące – także z uwagi na późniejsze losy tego święta – jest podane przez papieża uzasadnienie wyznaczenia terminu uroczystości na ostatnią niedzielę października, tj. poprzedzającą uroczystość Wszystkich Świętych: „A do obchodzenia tego święta wydała się najodpowiedniejsza spośród innych ostatnia niedziela października, która prawie zamyka okres roku kościelnego: w ten sposób rozpamiętywanie w ciągu roku tajemnic życia Jezusa Chrystusa zakończy się niejako i pomnoży świętem Chrystusa Króla i zanim obchodzić będziemy chwałę Wszystkich Świętych, wysławiać i głosić będziemy chwałę Tego, który tryumfuje we wszystkich Świętych i wybranych”[24]. Nie należy odsuwać obchodzenia tego święta całkowicie w sferę eschatologiczną, w którą rok liturgiczny przenosi po uroczystości Wszystkich Świętych, lecz zakorzenić ją także mocno na ziemi, w sferze społecznej właśnie. Chodzi przecież o to, aby Jezusa Króla „wyprowadzić z zacisza świętych przybytków, jak gdyby z ukrycia i wiodąc Go w tryumfalnym pochodzie po ulicach miast (…) przywrócić [Mu] wszystkie prawa królewskie”[25].

Encyklika o społecznym królowaniu Chrystusa mogła odegrać przełomową rolę w odbudowaniu cywilizacji chrześcijańskiej, gdyby nie to, że została zignorowana nie tylko przez większość rządzących, ale również przez znaczną część duchowieństwa i elit katolickich, myślących raczej o ułożeniu jakiegoś modus vivendi ze zlaicyzowanym państwem nowoczesnym, aniżeli o stawianiu wspólnocie politycznej jakichkolwiek wymogów co do kultu publicznego. Szkocki konwertyta Hamish Frazer (1913-1986) nazwał nawet z tego powodu Quas primas „największym nie-zdarzeniem w historii Kościoła”[26].

4.2. O chrześcijański ustrój społeczny: encyklika Quadragesimo anno

Dopełnieniem i zarazem ukonkretnieniem programu Quas primas w dziedzinie społeczno-gospodarczej była encyklika o chrześcijańskim ustroju społecznym Quadragesimo anno z 15 maja 1931 roku. Wydana dokładnie w 40 rocznicę Rerum novarum, stanowiła rozwinięcie zalążkowo zarysowanej w encyklice Leona XIII koncepcji takiej przebudowy całego ustroju gospodarczego i organizacji społeczeństwa, która byłaby panaceum na zło (wyzysk robotników i atomizację społeczną) spowodowane przez inspirowany liberalną „szkołą manchesterską” kapitalizm, a jednocześnie zapobiegałaby jeszcze większemu złu, jakim stałyby się z pewnością walka klas i zwycięstwo socjalizmu. Tym rozwiązaniem miał być ustrój stanowo-zawodowy, ufundowany na „stanach zawodowych”, do których ludzie należeliby nie na mocy swojego stanowiska na rynku pracy, ale zależnie od funkcji społecznej, z którą są związani przez pracę; inaczej mówiąc, zorganizowani w korporacje branżowe zrzeszające pracobiorców i pracodawców w systemie „pionowym” i współpracujących ze sobą dla osiągania dobra wspólnego.

Pius XI potwierdził – wbrew socjalistom i komunistom – wartość własności prywatnej i prawo do jej posiadania, ale jednocześnie – wbrew liberałom – zaakcentował społeczne przeznaczenie dóbr i obowiązki moralnej ciążące na własności. Relacje pomiędzy kapitałem a pracą, a także jednostek i naturalnych ciał społecznych, nakazał oprzeć na sprawiedliwości i miłości społecznej, a in concreto na dwóch dopełniających się zasadach: międzyklasowej solidarności oraz pomocniczości (subsydiarności), czyli założeniu, że wspólnota wyższego rzędu podejmuje się rozwiązania jedynie tych problemów, których nie jest w stanie rozwiązać wspólnota mniejsza, czy nawet sama jednostka. Wykluczył też możliwość bycia jednocześnie dobrym katolikiem i prawdziwym socjalistą.

4.3. Potępienie komunizmu i narodowego socjalizmu

Dopełnieniem pozytywnego programu restauracji cywilizacji chrześcijańskiej w Quas primas i Quadragesimo anno były encykliki potępiające dwie najgroźniejsze dla owej cywilizacji (i człowieczeństwa w ogóle) ideologie i systemy totalitarne: komunizm i hitlerowski narodowy socjalizm.

19 marca 1937 roku Pius XI ogłosił encyklikę „o bezbożnym komunizmie” Divini Redemptoris. Bolszewicki komunizm został przez papieża rozpoznany jako zły w samej istocie swojej, toteż w żadnej dziedzinie nie może z nim współpracować ten, kto pragnie chrześcijańską ocalić cywilizację”[27]. Ideologia Marksa i jego wyznawców jest zła dlatego, że opiera się na z gruntu fałszywej (materialistycznej) doktrynie, postrzegającej człowieka i społeczność ludzką jako jedną tylko z postaci materii, które to poglądy „unicestwiają oczywiście ideę odwiecznego Boga; nie dopuszczają różnicy między duchem a materią, między duszą a ciałem; nie przyjmują istnienia duszy po śmierci i jakiejkolwiek nadziei na życie pozagrobowe[28]. Pozbawia ona człowieka wolności, jak i odrzuca wszelki autorytet. Jako najradykalniejsza ze wszystkich dotąd występujących do tej pory postać materializmu i ateizmu, czemu odpowiada nie mający sobie w dziejach równych „szał niszczenia i najokrutniejszego barbarzyństwa”, uwidoczniony zwłaszcza w Rosji, Meksyku i Hiszpanii. Komunizm jest więc swoistym apogeum antyreligijnego i antycywilizacyjnego, a zarazem wykalkulowanego nihilizmu: „Po raz pierwszy w dziejach ludzkości jesteśmy świadkami starannie i planowo przygotowanego buntu przeciw »wszystkiemu co zowią Bogiem« (2 Tes, 2, 4)”[29].

Dwa dni później, w Niedzielę Palmową 21 marca 1937 roku, w niemieckich kościołach odczytano datowaną na dzień 14 marca i skierowaną do biskupów niemieckich encyklikę Mit brennender Sorge [„Z palącą troską”], napisaną z inicjatywy Eugenia kard. Pacellego (późniejszego papieża Piusa XII). Chociaż w tekście encykliki nie pada wprost określenie „narodowy socjalizm”, to faktycznie napiętnowane zostały wszystkie jego istotne cechy, takie jak: rasizm, etniczny nacjonalizm, neopoganizm, a ogólnie rzecz biorąc – idolatria wprowadzająca kult „rzekomego Boga narodowego i rasowego, dążąca do zamknięcia Boga prawdziwego w granicach jednego tylko narodu, w ciasnocie krwi jednej rasy”[30], a „kto wynosi ponad skalę wartości ziemskich rasę albo naród, albo państwo, albo ustrój państwa, przedstawicieli władzy państwowej albo inne podstawowe wartości ludzkiej społeczności, które w porządku doczesnym zajmują istotne i czcigodne miejsce, i czyni z nich najwyższą normę wszelkich wartości, także religijnych, i oddaje im cześć bałwochwalczą, ten przewraca i fałszuje porządek rzeczy stworzony i ustanowiony przez Boga-Człowieka, i daleki jest od prawdziwej wiary w Boga i od światopoglądu odpowiadającego takiej wierze”[31].

Jeszcze wcześniej skrytykowany został przez papieża włoski faszyzm w encyklice Non abbiamo bisogno [„Nie mamy potrzeby”] z 29 czerwca 1931 roku, z powodu jego przejawów statolatrii (pogańskiego kultu państwa) oraz dążenia do monopolizacji wychowania młodzieży i wyrwania jej spod wpływu religii i Kościoła.

Z pontyfikatem Piusa XI zachodzi atoli ten sam problem, co z Leonem XIII, a mianowicie, że z bezkompromisowością wykładu czystej doktryny katolickiej w encyklikach nie szła niestety w parze analogiczna nieugiętość w relacjach z niekatolickimi reżimami, lecz nazbyt przesadny szacunek dla władz de facto oraz tendencja klerykalna, objawiająca się niechęcią do samodzielnej akcji politycznej konserwatywnych katolików i pragnieniem podporządkowania ich wyłącznie sterowanej przez duchownych Akcji Katolickiej. Prowadził to do wielu poważnych politycznych błędów. Wśród najważniejszych wymienić należy ekskomunikowanie w 1926 roku – bez postawienia jakichkolwiek konkretnych zarzutów – Charlesa Maurrasa oraz obostrzony surowymi sankcjami duchowymi zakaz przynależności katolików do Action Française, po to, aby wyjść naprzeciw establishmentowi III Republiki Francuskiej, gdyż ruch narodowo-monarchistyczny stanowił dla niego zagrożenie[32].

Wspomnieć należy również o wezwaniu do złożenia broni w 1929 roku (i to pod groźbą ekskomuniki, mimo wcześniejszej aprobaty dla powstania przeciwko jakobińsko-masońskiej tyranii) meksykańskich cristeros do złożenia broni. Stało się to już po złożeniu przez rząd mglistych obietnic złagodzenia antykatolickich zarządzeń, po którym zostało zamordowanych około 5000 bezbronnych już powstańców, którym wcześniej udzielono „ustnych obietnic” amnestii.

Szczególnie bolesnym paradoksem było to, że powstańcy, zainspirowani encykliką Quas primas, zapowiedzieli w ogłoszonej 1 stycznia 1928 roku konstytucji dla planowanego państwa cristeros, że najwyższą władzę w Meksyku sprawować będzie Chrystus Król.

Jacek Bartyzel

Zobacz także relację filmową z XXII Kongresu Konserwatywnego

https://youtube.com/watch?v=uOMOetG8rzM%3Ffeature%3Doembed

[1]      Cardinal L-É. Pie, Homélie prononcé en la solennité de Saint Hilaire, sur l’étendue universelle de la royauté de Jésus-Christ, [w:] tenże, Œuvres, t. VIII, H. Oudin, Poitiers 1886, s. 62.

[2]      Bł. Pius IX, Alokucja Maxima quidem [w:] J.M. Villefranche, Pius IX, dzieje, życie, epoka, przeł. x. M. Nowodworski, Warszawa 2001, s. 343.

[3]      Tenże, Alokucja Iamdudum cernimus, [w:] tamże, s. 333.

[4]      Tamże, s. 335.

[5]      Tamże.

[6]      Sobór Watykański I, Pastor aeternus [w:] Breviarium fidei. Wybór doktrynalnych wypowiedzi Kościoła. Poznań 1998, s. 86.

[7]      Stawiamy tu cudzysłów, jako że pojęcie to nie występuje ani w nauczaniu Leona XIII, ani w ogóle w nauce społecznej Kościoła, niemniej dobrze opisuje ono treściowo to nauczanie.

[8]      Encyklika papieża Leona XIII Diuturnum illud O władzy politycznej, Warszawa 2001, s. 11.

[9]      Tamże, ss. 17-18

[10]    Encyklika papieża Leona XIII Immortale Dei O państwie chrześcijańskim, Warszawa 2001, ss. 17-18.

[11]    Tamże, s. 20.

[12]    Tamże, s. 7.

[13]    Tamże.

[14]    Papież Leon XIII, Au milieu des sollicitudes, https://silesia.edu.pl/index.php/Papie%C5%BC_Leon_XIII_-_Au_milieu_des_sollicitudes_z_16_II_1892.

[15]    R. de Mattei, Miłość do papiestwa a synowski opór wobec papieża w historii Kościoła, przeł. (z ang.) T. Maszczyk, Warszawa 2020, s. 101.

[16]    W 1910 roku dołączyła do nich, po krwawym przewrocie, Republika Portugalska, ale ta, aż do zamachu wojskowego w 1926 roku, zdominowana przez masonerię, uprawiała prawdziwy terror antykatolicki.

[17]    Encyklika Ojca św. Piusa X E supremi apostolatus O odnowieniu wszystkiego w Chrystusie, Warszawa 2003, s. 10.

[18]    Jednakowoż w następnym roku ekskomunikowani zostali czołowi moderniści: ks. Alfred Loisy, o. George Tyrrell SJ i ks. Salvatore Minocchi.

[19]    Zniesionej przez Pawła VI w 1967 roku.

[20]    Achille Ratti był wówczas nuncjuszem papieskim w Polsce i jedynym dyplomatą, który nie opuścił zagrożonej Warszawy.

[21]    Encyklika Ojca św. Piusa XI Quas primas O królewskiej godności Chrystusa, Warszawa 2001, s. 15.

[22]    Tamże, s. 21.

[23]    Tamże, s. 26.

[24]    Tamże, s. 25.

[25]    Tamże, s. 23.

[26]    Cyt. za: M. Davies, Panowanie Chrystusa Króla, przeł.  KS, „Nova et Vetera” 1997, nr 2(5), s. 46.

[27]    Papież Pius XI, Encyklika o bezbożnym komunizmie (Divini Redemptoris), Warszawa 1937, s. 58.

[28]    Tamże, s. 9.

[29]    Tamże, ss. 1-11.

[30]    Papież Pius XI, Encyklika o położeniu Kościoła katolickiego w Rzeszy Niemieckiej (Mit brennender Sorge) [w:] „Znak” 1982, nr 332-334 (7-9), ss. 738-739.

[31]    Tamże, s. 738.

[32]    Ekskomunika ta i sankcje zostały anulowane przez papieża Piusa XII w lipcu 1939 roku.

Kim są „chrześcijańscy syjoniści” i dlaczego są tacy niebezpieczni?

Prof. Jacek Bartyzel: Kim są „chrześcijańscy syjoniści” i dlaczego są tacy niebezpieczni?

https://pch24.pl/prof-jacek-bartyzel-kim-sa-chrzescijanscy-syjonisci-i-dlaczego-sa-tacy-niebezpieczni-2

Współczesny fenomen zwany „chrześcijańskim syjonizmem” ma swoje źródło w religijnej historii Stanów Zjednoczonych i to jeszcze w okresie kolonialnym. Anglosaską Nową Anglię, powiększoną drogą podboju bądź wykupu o inne dzisiejsze stany, zasiedlili głównie i zbudowali religijni „dysydenci” od głównych nurtów protestanckiej reformacji: anglikanizmu, kalwinizmu i luteranizmu, szukający tam schronienia przed represjami ze strony urzędowego w Anglii „Kościoła Ustanowionego” (Established Church) i związanej z nim monarchii, której byli zaciekłymi wrogami.

Rzecz jasna, nie wszyscy koloniści północnoamerykańscy (w Ameryce Septentrionalnej, jak kiedyś mawiano) byli dysydentami i politycznymi wywrotowcami: Wirginię czy obie Karoliny zasiedlili przecież anglikańscy (a po części nawet „anglokatoliccy”) rojaliści. Jednak najmocniejsze piętno na ustroju i charakterze kolonii amerykańskich, w konsekwencji zatem i niepodległych Stanów Zjednoczonych, wywarli nowoangielscy purytanie – nurt ekstremistyczny pod każdym względem, czego dowiodło także śmiercionośne spustoszenie, jakie poczynili w Anglii podczas wojny domowej i rewolucji z lat 1640-1660 ich pobratymcy w metropolii; jak dowiódł Eric Voegelin, purytańska rewolucja była pod wieloma względami prefiguracją rewolucji bolszewickiej, a na pewno „czasem osiowym” przejścia od religijnej do świeckiej wersji gnostycyzmu.

Jak jednak wiadomo, pośród zbuntowanych w drugiej połowie XVIII wieku przeciwko Koronie Brytyjskiej kolonistów zaszły procesy sekularyzacyjne w duchu tzw. Oświecenia. „Ojcowie Założyciele” republiki północnoamerykańskiej byli niemal wszyscy deistami, czyli wyznawcami tzw. religii naturalnej, nie mającej nic wspólnego z chrześcijaństwem. Pamiętajmy, że w konstytucji amerykańskiej nie ma żadnej wzmianki czy odwołania się do Boga. Ze względów taktycznych nie mogli oni jednak wystąpić otwarcie przeciwko religii protestanckiej, ponieważ wyznawała ją przytłaczająca większość tworzącego się narodu amerykańskiego.

Z tego powodu ideologią panującą nowego państwa stała się eklektyczna mikstura purytańskiej „teologii przymierza”, wigowskiego kultu pisanej konstytucji, Locke’owskiego kontraktualizmu, oświeceniowego deizmu, ideologii kupieckiej i wolnomularskiego okultyzmu. Jego ostatecznym rezultatem jest to, co w samej jurysprudencji amerykańskiej nazywa się „ceremonialnym deizmem” albo „uogólnionym” (na bazie różnych odłamów protestantyzmu i bez żadnej treści dogmatycznej) i akonfesyjnym chrześcijaństwem. Jak słusznie zauważa Nina Gładziuk, „gdy widzimy zaprzysiężenie amerykańskiego prezydenta, to trudno je sobie wyobrazić bez Księgi Biblii. Ale nie jest to zbiór pism religii objawionej, ale nade wszystko Księga Prawa: paktu, przymierza, umowy i testamentu. Jeżeli odsyła do jakiejś teologii, to jest teologia federalistyczna”.

Nadto, gdy przywołamy symbol piramidy na amerykańskim banknocie dolarowym, to napis na zwoju u stóp zdobiącej go piramidy, obwieszczający Novus Ordo Seculorum, „standardowo tłumaczy się jako «nowy porządek wieków», ale możemy też uwolnić masoński sens tej formuły, a wówczas otrzymamy: «nowy świecki zakon»” (Druga Babel. Antynomie siedemnastowiecznej angielskiej myśli politycznej, Warszawa 2005, s. 30-31).

Zsekularyzowane, ale źródłowo purytańskie dziedzictwo republiki amerykańskiej zawierało już in nuce dwie zgubne idee: egalitaryzmu i kontraktualizmu – można by rzec „idee – matki” wszystkich błędów politycznych, zawleczonych z Nowego do Starego Świata, niszczących właśnie cywilizację chrześcijańską.

To dlatego deistyczny „Stwórca” kanonicznych tekstów demokracji amerykańskiej, od Deklaracji Niepodległości poprzez Mowę Gettysburską po Rooseveltowskie Cztery Wolności, który jakoby stworzył ludzi równymi sobie, dał im „prawo” do „poszukiwania szczęścia” i obalania wedle swego widzimisię rządu oraz zalecił „rządy ludu, dla ludu i przez lud”, nie ma nic wspólnego z Bogiem chrześcijańskim, z Chrystusem – Pantokratorem, od którego pochodzi wszelka władza, płynąca zawsze „z góry” i przelewana od wyższego ku niższemu („nie miałbyś żadnej władzy nade Mną, gdyby ci nie była dana z góry”). Pojmowanie każdej sfery życia: politycznego, prawnego, społecznego, a nawet religijnego, jako serii niekończących się kontraktów, zawieranych przez pierwotnie „wolne i równe” jednostki, niszczy każdą instytucję i każdy autorytet. Nadaje im też nieuchronnie charakter „biznesowy”: purytanie nawet swoje osobiste kontakty z Bogiem nawiązywali i artykułowali w języku kupców i lichwiarzy z City („weksel”, „list zastawny” etc.) – co skądinąd stało w jaskrawej sprzeczności z ich oficjalnie wyznawaną teologią kalwińską, według której „Bóg nam nic nie jest dłużny”.

Powszechnie zwraca się uwagę na „prekursorski” wobec świeckich demokracji charakter umów zawieranych przez purytańskich dysydentów, takich jak Mayflower compact z 1620 roku czy Fundamental Orders kolonii Connecticut z roku 1636. Mniej zauważany jest fakt politycznego „archeologizmu” purytanów, których nienawiść do „papizmu” i monarchizmu prowadziła do wskrzeszania najbardziej archaicznej formy politycznej starożytnego Izraela, stosownej do luźnego związku półkoczowniczych jeszcze plemion, jaką był „ustrój sędziowski”. Dla purytanów papiestwo i monarchia były zresztą słabo zakamuflowanym „pogaństwem” – wystarczy przeczytać dzieła Johna Miltona, zarówno polityczne (Obrona narodu angielskiego), religijne (Racja istnienia rządu kościelnego), jak i poetyckie (Samson walczący).

W świetle powyższego wzajemna sympatia i przyciąganie się – wedle tajemnej zasady duchowych powinowactw – pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Izraelem jest czymś naturalnym i zrozumiałym. Wszakże protestantyzm w ogóle jest w dużej mierze rejudaizacją chrześcijaństwa, a purytanizm jest nią w takim stopniu, że można wątpić czy jest jeszcze chrześcijański; w każdym razie cywilizacyjnie należy do cywilizacji żydowskiej. Już w epoce Szekspira trzymających się całkowicie sformalizowanej i bezdusznej etyki, „skrupulatnych” (precise) purytanów nazywano „Żydami Nowego Testamentu”. Meksykański myśliciel katolicki i przywódca synarchizmu – Salvador Abascal nazywał Stany Zjednoczone krajem „żydowsko-jankeskim” (judío-yankee). Oś „Waszyngton – Tel-Aviv” ma zatem – niezależnie od niepokoju, jaki wzbudza to u prawdziwych amerykańskich patriotów, a zarazem katolików, takich jak Patrick J. Buchanan, przerażonych ideologiczno-politycznym szaleństwem „amerykańskich likudników” – głębokie podstawy cywilizacyjne.

„Ewangelikałowie”

Jak to wyżej unaoczniliśmy, „chrześcijański syjonizm” w USA wywodzi się z tych nurtów protestantyzmu, które zakorzeniły się w Ameryce Północnej, na czele z kalwinistycznym purytanizmem oraz baptyzmem. Współcześnie, od lat 80. XX wieku, stał się on doktryną tzw. ruchów ewangelikalnych oraz zielonoświątkowców, które stanowią fundamentalistyczną reakcję na zeświecczenie i liberalizację głównych „kościołów” protestanckich. I religijnie, i politycznie, stanowią więc one „prawicę” w łonie amerykańskiego protestantyzmu, trzymając się literalnego rozumienia tekstów biblijnych, oczywiście w duchu subiektywnej egzegezy pastorów, politycznie natomiast stanowią prawe, konserwatywne skrzydło Partii Republikańskiej. Stanowią one liczącą się siłę, zapewniającą republikanom ok. 30-40 milionów wyborców, zamieszkujących głównie ziemie tzw. pasa biblijnego (Bible Belt), czyli stanów południowych i środkowych, które notabene w przeszłości były bastionem Partii Demokratycznej, zanim dokonał się jej zdecydowany skręt w lewo, czyli jeszcze w czasach F. D. Roosevelta.

Najbardziej znanymi i wpływowymi w okresie formowania się ruchu „chrześcijańskich syjonistów” animatorami tego nurtu byli słynni „teleewangeliści”, czyli kaznodzieje posługujący się narzędziem telewizji, baptysta Jerry Falwell (1933-2007) oraz zaangażowany bezpośrednio w politykę, też formalnie baptysta, ale bliski zielonoświątkowcom, Pat Robertson (1930-2023). Ten drugi był założycielem w 1989 roku Chrześcijańskiej Koalicji Ameryki (Christian Coalition of America), stanowiącej główną siłę nacisku „chrześcijańskich syjonistów” na Partię  roku Republikańską, a zrzeszającą oprócz „ewangelikałów”, zielonoświątkowców, a nawet niektórych konserwatywnych katolików.

Sednem poglądów „chrześcijańskich syjonistów” jest przekonanie, że należy walczyć o odzyskanie dla Żydów całej Ziemi Obiecanej, przez co należy rozumieć obszar od Synaju aż po Eufrat, a zatem również ziemie należące do państw sąsiadujących dziś z Państwem Izrael. Wynika to z dosłownej interpretacji tekstów biblijnych (Starego Testamentu). Popierają także najbardziej szalony i groźny projekt ortodoksów żydowskich odbudowania – po spełnieniu pewnych rytualnych warunków – trzeciej Świątyni na miejscu dwóch poprzednich, w którym, jak wiadomo, obecnie stoi muzułmański meczet Al-Aksa, którego zburzenie rozpętałoby natychmiast „świętą wojnę” całego świata islamskiego. Ponieważ „chrześcijańscy syjoniści” uznają współczesne państwo Izrael – mimo jego świeckości – za spadkobiercę starożytnego Izraela patriarchów, od Abrahama począwszy, proroków i królów, ich wystąpienia znamionuje żarliwe i bezwarunkowe poparcie tego państwa, a odrzucenie jakiejkolwiek jego krytyki. Już w 1981 Jerry Falwell powiedział: „Występować przeciwko Izraelowi oznacza występować przeciwko Bogu. Wierzymy, a pokazuje nam to historia i Pismo, że Bóg mierzy narody miarą ich stosunku do Izraela”, zaś Pat Robertson posunął się aż do stwierdzenia, że gdyby wybuchła wojna między Stanami Zjednoczonymi a Izraelem, to stanąłby po stronie Żydów, gdyż w ten sposób wypełniłby wolę Boga.

W tym duchu „chrześcijańscy syjoniści”odczytują fakty z historii współczesnego Państwa Izrael jako dowody potwierdzające słuszność ich stanowiska. Zaczęło się to już z chwilą utworzenia tego państwa w 1948 roku. W sondażu z 2017 roku, który przytoczył „Washington Post”, 80 procent ewangelikałów zadeklarowało, że wierzy, iż powstanie Państwa Izrael było spełnieniem biblijnego proroctwa, a ponad 50 procent respondentów oznajmiło, że wierzą, iż muszą popierać Izrael, ponieważ ma to istotne znaczenie dla spełniania się proroctw. Nawiasem mówiąc, korespondowało to z opinią ówczesnego prezydenta USA, Harry’ego Trumana – bynajmniej nie „chrześcijańskiego syjonisty”– który uznając oficjalnie to państwo oświadczył, że jest „drugim Cyrusem”, a nawet większym od króla perskiego dobroczyńcą narodu żydowskiego, ponieważ wyzwolił go ze znacznie dłuższej niewoli i przyznając mu nie tylko autonomię, lecz pełną niepodległość. Drugim zaś kluczowym wydarzeniem było zwycięstwo Izraela w wojnie sześciodniowej z państwami arabskimi w 1967 roku, którego rezultatem była między innymi aneksja wschodniej Jerozolimy do państwa żydowskiego.

Czy to entuzjastyczne poparcie dla Izraela oznacza, że „chrześcijańscy syjoniści”są po prostu całkowicie zgodni z syjonizmem żydowskim i nie ma pomiędzy nimi żadnych różnic? Bynajmniej, gdyż ewangelikalni „chrześcijańscy syjoniści”uważają się właśnie za żarliwych chrześcijan, spoglądających na problem Izraela z punktu widzenia apokaliptyki i eschatologii chrześcijańskiej – oczywiście tak, jak oni ją pojmują. Rzecz w tym, że swój stosunek do Izraela wiążą oni z zapowiedzią ponownego przyjścia (Paruzji) Chrystusa oraz – wedle słów z Apokalipsy według św. Jana (Ap 16,16) – Armageddonem, czyli ostateczną bitwą między siłami dobra i zła, w której hordy szatana zetrą się z hufcami anielskimi pod wodzą Chrystusa i zostaną przez nie pokonani, szatan zostanie uwięziony w Czeluści, a nastanie tysiącletnie panowanie (czyli Millenium) Chrystusa. Jednocześnie „ewangelikałowie” łączą ten fakt z zapowiadanym przez św. Pawła masowym nawróceniem Żydów na chrześcijaństwo przed końcem świata i gdy wejdzie już do Kościoła pełnia pogan (Rz 11,25), tym samym zaś uznaniem przez nich Chrystusa za oczekiwanego przez nich Mesjasza. W tym samym duchu interpretują oni wspomniany ustęp z Apokalipsy jako powrót ludu żydowskiego na biblijne ziemie Izraela. Powrót ów pozwoli zacząć odliczać czas do siedmioletniego Armageddonu. Z punktu widzenia „chrześcijańskich syjonistów” odbudowanie Izraela na Ziemi Obiecanej stanowi niejako preludium do nawrócenia Żydów.

Istotne jest również to, że „ewangelikałowie” wierzą w to, że Armageddon nadejdzie już wkrótce. Dlatego nie przeraża ich ta oczywistość, że chaos na Bliskim Wschodzie, który rozpoczął się wraz z utworzeniem Państwa Izrael i ciągle się pogłębia, czyniąc ten region najbardziej niebezpiecznym miejscem na ziemi, musiałby przerodzić się w wojnę totalną, gdyby plan przywrócenia biblijnego terytorium Izraela wszedł w ostateczną fazę realizacji, ponieważ stanowiłoby to potwierdzenie, że powrót Chrystusa jest bliski. Można rzec, że „chrześcijańskim syjonistom”obce jest, tak istotne dla katolików podejście „katechoniczne”, czyli oparta na wyjaśnieniach też św. Pawła wiara w to, że rzeczy ostateczne, które rozpoczną się przecież od pojawienia się Antychrysta („człowieka grzechu”) i zwiedzenia przezeń wielu, są odwlekane i historia świata może toczyć się dalej, dopóki nie ustąpi siła go powstrzymująca, czyli katechon (2 Tes 2, 6-8). Im gorsza jest zatem sytuacja w tym regionie, tym – dla ewangelikalnych apokaliptyków – lepiej. Nie poruszają więc ich nawet ludobójcze praktyki Izraela wobec Palestyńczyków w Gazie.

Paradoksalnie można by więc powiedzieć, że w swojej istocie poglądy „chrześcijańskich syjonistów”są „antyżydowskie”(w sensie „antyjudaistyczne”), bo opierają się na dążeniu do przyspieszenia także nawrócenia Żydów na chrześcijaństwo. Z tego powodu oczywiście nie mogą podobać się wyznawcom judaizmu. Jednak zarówno Żydzi religijni, jak i laiccy nacjonaliści syjonistyczni z Likudu, rządzący dziś Izraelem, nie dyskutują otwarcie tej kwestii, lecz podchodzą do tego pragmatycznie: ważne jest dla nich to, że „chrześcijańscy syjoniści” są politycznie ich najbardziej ofiarnymi sojusznikami, co przekłada się na realne wsparcie polityczne, militarne i finansowe Stanów Zjednoczonych jako protektora Izraela.

„Turbosyjonizm”Donalda Trumpa

Jako się rzekło, „chrześcijańscy syjoniści”są najbardziej proizraelską siłą polityczną w Stanach Zjednoczonych. Oprócz nich podobne nastawienie mają tylko tzw. neokonserwatyści (na politykę USA mający największy wpływ za prezydentury George’a W. Busha Jr.), nazywani często „amerykańskimi likudnikami”, gdyż będący w lwiej części pochodzenia żydowskiego, którzy jednak są Żydami niereligijnymi i nie mają żadnych apokaliptycznych oczekiwań, więc państwo Izrael popierają z innych powodów; są oni jednak środowiskiem raczej elitarnym, podczas gdy „chrześcijańscy syjoniści”stanowią wielką siłę.

Szacuje się, że stanowią oni ok. 30 procent ogółu amerykańskich wyborców, a identyfikuje się z nimi ponad stu kongresmenów. Ich obecnym faworytem politycznym jest prezydent Donald Trump i można powiedzieć, że to głównie im zawdzięcza on zarówno swoje pierwsze, jak i drugie zwycięstwo. Trump nie jest „chrześcijańskim syjonistą”- określa się jako chrześcijanin, ale bez konkretnej identyfikacji wyznaniowej, ale ma zarówno szerokie związki z Żydami, nawet rodzinne, a przede wszystkim zajmuje też ekstremalnie proizraelskie stanowisko.

Jego budzące sympatię konserwatystów posunięcia w polityce wewnętrznej nie mogą jednak przesłaniać faktu, że w polityce zagranicznej i w stosunku do Izraela, popieranego przezeń bezkrytycznie, ujawnia stanowisko, które można nazwać wręcz „turbo syjonizmem”. Musi to budzić niepokój, bo taka polityka wzmaga tylko napięcie i grozi prawdziwym Armageddonem – jeszcze nie eschatologicznym, ale z pewnością wojennym.

Prof. Jacek Bartyzel: Kim są „chrześcijańscy syjoniści” i dlaczego są tacy niebezpieczni?

Prof. Jacek Bartyzel: Kim są „chrześcijańscy syjoniści” i dlaczego są tacy niebezpieczni?

https://pch24.pl/prof-jacek-bartyzel-kim-sa-chrzescijanscy-syjonisci-i-dlaczego-sa-tacy-niebezpieczni

Współczesny fenomen zwany „chrześcijańskim syjonizmem” ma swoje źródło w religijnej historii Stanów Zjednoczonych i to jeszcze w okresie kolonialnym. Anglosaską Nową Anglię, powiększoną drogą podboju bądź wykupu o inne dzisiejsze stany, zasiedlili głównie i zbudowali religijni „dysydenci” od głównych nurtów protestanckiej reformacji: anglikanizmu, kalwinizmu i luteranizmu, szukający tam schronienia przed represjami ze strony urzędowego w Anglii „Kościoła Ustanowionego” (Established Church) i związanej z nim monarchii, której byli zaciekłymi wrogami.

Kliknij TUTAJ i obierz pierwszy numer Kwartalnika PCh24.pl

Rzecz jasna, nie wszyscy koloniści północnoamerykańscy (w Ameryce Septentrionalnej, jak kiedyś mawiano) byli dysydentami i politycznymi wywrotowcami: Wirginię czy obie Karoliny zasiedlili przecież anglikańscy (a po części nawet „anglokatoliccy”) rojaliści. Jednak najmocniejsze piętno na ustroju i charakterze kolonii amerykańskich, w konsekwencji zatem i niepodległych Stanów Zjednoczonych, wywarli nowoangielscy purytanie – nurt ekstremistyczny pod każdym względem, czego dowiodło także śmiercionośne spustoszenie, jakie poczynili w Anglii podczas wojny domowej i rewolucji z lat 1640-1660 ich pobratymcy w metropolii; jak dowiódł Eric Voegelin, purytańska rewolucja była pod wieloma względami prefiguracją rewolucji bolszewickiej, a na pewno „czasem osiowym” przejścia od religijnej do świeckiej wersji gnostycyzmu.

Jak jednak wiadomo, pośród zbuntowanych w drugiej połowie XVIII wieku przeciwko Koronie Brytyjskiej kolonistów zaszły procesy sekularyzacyjne w duchu tzw. Oświecenia. „Ojcowie Założyciele” republiki północnoamerykańskiej byli niemal wszyscy deistami, czyli wyznawcami tzw. religii naturalnej, nie mającej nic wspólnego z chrześcijaństwem. Pamiętajmy, że w konstytucji amerykańskiej nie ma żadnej wzmianki czy odwołania się do Boga. Ze względów taktycznych nie mogli oni jednak wystąpić otwarcie przeciwko religii protestanckiej, ponieważ wyznawała ją przytłaczająca większość tworzącego się narodu amerykańskiego. Z tego powodu ideologią panującą nowego państwa stała się eklektyczna mikstura purytańskiej „teologii przymierza”, wigowskiego kultu pisanej konstytucji, Locke’owskiego kontraktualizmu, oświeceniowego deizmu, ideologii kupieckiej i wolnomularskiego okultyzmu. Jego ostatecznym rezultatem jest to, co w samej jurysprudencji amerykańskiej nazywa się „ceremonialnym deizmem” albo „uogólnionym” (na bazie różnych odłamów protestantyzmu i bez żadnej treści dogmatycznej) i a-konfesyjnym chrześcijaństwem.

Jak słusznie zauważa Nina Gładziuk, „gdy widzimy zaprzysiężenie amerykańskiego prezydenta, to trudno je sobie wyobrazić bez Księgi Biblii. Ale nie jest to zbiór pism religii objawionej, ale nade wszystko Księga Prawa: paktu, przymierza, umowy i testamentu. Jeżeli odsyła do jakiejś teologii, to jest teologia federalistyczna”.

Nadto, gdy przywołamy symbol piramidy na amerykańskim banknocie dolarowym, to napis na zwoju u stóp zdobiącej go piramidy, obwieszczający Novus Ordo Seculorum, „standardowo tłumaczy się jako «nowy porządek wieków», ale możemy też uwolnić masoński sens tej formuły, a wówczas otrzymamy: «nowy świecki zakon»” (Druga Babel. Antynomie siedemnastowiecznej angielskiej myśli politycznej, Warszawa 2005, s. 30-31).

CAŁOŚĆ TRKSTU PROF. JACKA BARTYZELA ZNAJDZIESZ TUTAJ

Prof. Jacek Bartyzel

Prof. Bartyzel oświadczył na kogo zagłosuje. „Mimo oszkalowania Machabeuszy i nazbyt para-teatralnych metod”

Prof. Bartyzel zdradził na kogo zagłosuje.

„Mimo oszkalowania Machabeuszy

i nazbyt para-teatralnych metod”

16.05.2025 https://nczas.info/2025/05/16/prof-bartyzel-zdradzil-na-kogo-zaglosuje-mimo-oszkalowania-machabeuszy-i-nazbyt-parateatralnych-metod/

Prof. Jacek Bartyzel
Prof. Jacek Bartyzel.

Profesor Jacek Bartyzel poinformował na Facebooku, że zagłosuje w I turze na Grzegorza Brauna. Odpowiedział też na pytanie, dlaczego nie odda wówczas głosu na Sławomira Mentzena z zaznaczeniem, że zagłosuje na niego w II turze, jeśli do tejże się dostanie.

===============

Lider polskich monarchistów prof. Jacek Bartyzel poinformował, że odda głos w I turze wyborów prezydenckich na Grzegorza Brauna.

„A teraz poważnie: mój głos w niedzielę ma, malgré tout – pomimo oszkalowania Machabeuszy i nazbyt parateatralnych metod uprawiania polityki – p. GRZEGORZ BRAUN” – napisał na Facebooku prof. Jacek Bartyzel.

Jeden z internautów zapytał, „czy Pan Profesor mógłby w skrócie opisać przewagę kandydatury GB nad SM?”.

„Tradycjonalista, monarchista, człowiek zakorzeniony w duchu dziejów Polski, bezkompromisowy obrońca suwerenności, człowiek walki. Mentzen to nuworysz i wydmuszka: ładne opakowanie, ale w środku pustka” – odpowiedział prof. Bartyzel.

„Oczywiście gdyby przeszedł do II tury to głosowałbym na niego, byle zatrzymać Trzaskowskiego czyli Tuska” – zaznaczył.

W innym wątku dyskusji zaznaczył, że „w drugiej turze zagłosuję na każdego, który będzie spoza układu reżimowego i nie pozwoli Tuskowi – a ściślej Berlinie i Brukseli – domknąć układ”.

Judeochrześcijański koń trojański u bram zachodniej cywilizacji

Tekst do uważnej, spokojnej lektury. Zawiera wiele tropów do zrozumienia obecnej zaawansowanej destrukcji naszej cywilizacji.

prof. Jacek Bartyzel  ekspedyt/bartyzel

image

MOTTO

“[…] zaraza ta rozprzestrzenia się wszędzie i błyskawicznie. Całe życie polityczne kręci się wokół ekonomii (“gospodarka, głupku!”) i nawet oś podziału “prawica – lewica” dzieli jedynie wyznawców mistyki “wolnego rynku” i utopii “państwo dobrobytu”, a zatem tak czy inaczej uprawiających kult Mamony  – u pierwszych własnej, u drugich cudzej (do przejęcia).”

Judeochrześcijański koń trojański u bram zachodniej cywilizacji

“W związku z niedawnym poruszeniem, jakie wywołali swoimi “judeochrześcijańskimi” i proizraelskimi deklaracjami publicyści Frondy, warto rozważyć również wątek pojawiający się nierzadko w innych także wypowiedziach, a mianowicie twierdzenie, iż strategiczny sojusz (Polski, katolików, konserwatystów – w zależności od stawianego akcentu) ze Stanami Zjednoczonymi oraz Izraelem ma istotne – pozytywne – znaczenie dla sprawy cywilizacji chrześcijańskiej, albowiem, w myśl tego założenia, USA mają być dziś cywilizacji tej opoką i bastionem, Izrael zaś – jej bliskowschodnim przyczółkiem.

To rzecz pewna, że oba te kraje reprezentują jakąś cywilizację, bo – parafrazując dzielnego wojaka Szwejka – jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakiejś cywilizacji nie było. Problem jednak w tym, jaka to cywilizacja i jakie są podstawy, aby wspomniane kraje wiązać akurat z cywilizacją chrześcijańską, tym bardziej zaś przypisywać im tak szczególne z tego punktu widzenia znaczenie.

Przede wszystkim, na początek, pragnę odsunąć na bok terminologiczno-semantyczne spory o to, jak “prawidłowo” nazywać tę cywilizację: chrześcijańską, zachodnią, europejską czy zwłaszcza łacińską – jak chcą “ortodoksi” Konecznianizmu, twierdzący, że cywilizacja nie może być chrześcijańska, bo nie jest – w rozumieniu tego autora – “sakralna”. Spory te, choć na swój sposób interesujące, wydają mi się dosyć jałowe, a na pewno niekonkluzywne. Ja, na określenie “tego, co [tu] domniemane”, tj. owej cywilizacji, przyjmę określenie najprostsze, a zarazem o jasnej i jednoznacznie określonej treści: Christianitas. Nie sądzę, aby jakiekolwiek kontrowersje wzbudziła taka oczywistość, jak to, że Christianitas zbudował Kościół Rzymski na “materiale ludzkim” ochrzczonych i ucywilizowanych przez Niego ludów “barbarzyńskich”: celtyckich, gockich, germańskich, słowiańskich, a nawet (Węgrzy!) turańskich, przekazując im – prócz światła Wiary, oczywiście – harmonijnie splecione ze sobą potrójne dziedzictwo kulturowe: biblijne, greckie i rzymskie.

Duchowym szczytem tej Christianitas było Papiestwo – najwyższy urząd Zastępcy Chrystusa na ziemi i Następcy Księcia Apostołów; jej sercem – benedyktyńskie, cysterskie i inne opactwa, od Monte Cassino po Cluny, oraz pielgrzymkowe sanktuaria na czele z Santiago de Compostella, gdzie spotykała się i prawdziwie jednoczyła cała Europa; jej mózgiem – Uniwersytet, z Paryskim jako primus inter pares. Bezpośrednią transmisję skarbów zniszczonego najazdami świata starożytnego (w tym antycznego chrześcijaństwa) zapewnili iro-szkoccy mnisi z Zielonej Wyspy św. Patryka; najstarszą, najbogatszą w dobra materialnej i duchowej kultury i przez wieki najpobożniejszą, najbardziej obfitującą w świętych, córą Kościoła było francuskie Królestwo Lilii, Królestwo św. Ludwika; swoje apogeum osiągnęła Christianitas w wieku XIII, wydając najwyższe arcydzieła ludzkiego ducha: gotyckie katedry, Sumy Teologiczne na czele z tą Tomaszową, Boską komedię Dantego i Siete Partidas Alfonsa X Mądrego. Jej największa “duchowa przygoda” – Krucjaty – wydała także wzniosły fenomen zakonów rycerskich. Na jej wschodnich rubieżach jej heroicznym przedmurzem, stawiającym czoła otomańskiej nawałnicy, były Węgry i Polska (która także schrystianizowała pokojowo ostatni pogański lud w Europie – Litwę); na zachodnich – narody Hiszpanii i Portugalii, które też, po dokończeniu rekonkwisty, podjęły wspaniałe, niemające sobie równych w historii, dzieło konkwisty Nowego świata, ocalając z niewoli pogaństwa i jednocześnie okrutnej, barbarzyńskiej tyranii, miliony ludzkich dusz, wszczepiając je na wieki w Mistyczne Ciało Chrystusa.

Polityczną formą Christianitas było Ekumeniczne święte Cesarstwo, wskrzeszone (jako pars occidentalis) przez “nowego Dawida” i “nowego Konstantyna” – króla Franków Karola Wielkiego: imperium karolińskie ustaliło raz na zawsze znaczenie pojęcia “cywilizacji chrześcijańskiej” jako przesycania wspólnoty doczesnej pierwiastkami duchowości (civitas terrena spiritualisata), tak, aby – na ile to możliwe na tym padole łez – mogła się ona przybliżyć do Civitas Dei, które, jak uczył św. Augustyn, zaistnieje w pełni dopiero w Niebie; można ten sens ująć jako równanie: “Europa = Zachód = Rzym = Katolicyzm”. Sacrum Imperium, jako polityczny analogon Santa Ecclesia, w oparciu o trynitarną ideę jedności Ojca (papieża) i Syna (cesarza) w Duchu świętym, przenikającym Res Publica Christiana, trwało następnie pod berłami niemieckich dynastii Ludolfingów, Hohenstaufów i wreszcie Habsburgów, dopóki nie doznało śmiertelnego pchnięcia w Traktacie Westfalskim (1648) – tym triumfie narodowych egoizmów i wyznaniowego partykularyzmu, i nie padło ostatecznie pod ciosami cezara rewolucyjnego w 1806 roku. Zanim to jednak nastąpiło, i Cesarstwo, i wszystkie inne królestwa i księstwa należące do Res Publica Christiana, zdołały przekazać nam święty depozyt Monarchii Katolickiej, taki o jakim mówi na przykład napis na mozaice w weneckiej Bazylice św. Marka: “Biskup jako głowa władzy duchowej; Król w Radach jako głowa władzy doczesnej oraz Naród [zgromadzony] wokół ołtarza, jako źródło prawdziwego pokoju i pełni człowieczeństwa”.

Monarchii katolickiej, to znaczy także misyjnej, której misja – jak pisał Ramiro de Maeztu – “polega na pouczeniu wszystkich ludzi na ziemi, że jeśli pragną, mogą być zbawieni, i że osiągnięcie tego zależy tylko od ich wiary i woli”. Oto zatem “cywilizacja chrześcijańska” – “pokój Chrystusa pod panowaniem Chrystusa (…); cywilizacja (…), surowa i hierarchiczna, sakralna od podstaw, antyegalitarna i antyliberalna” (Plinio Correa de Oliveira). Innej nie było, nie ma i być nie może.

Nieszczęściem jest to, że w rzeczywistości politycznej tej cywilizacji już nie ma; Christianitas jest już od dawna, by tak rzec, bezdomna, bez dachu nad głową. Żyje i będzie żyć dopóki żyją i karmią się nią ludzie, rodziny, środowiska oddychające jej dziedzictwem i przekazujące je swoim dzieciom lub uczniom, ale – odkąd upadły Portugalia Salazara i Hiszpania Franco, Irlandia się zlaicyzowała, a Włochy i kraje Ameryki Romańskiej na żądanie watykańskich modernistów zsekularyzowały swoje konstytucje – nie ma już żadnego państwa, które by chroniło i wspierało Christianitas.

Może jedynie współczesna Kolumbia, w zachodniej hemisferze, i Węgry blisko nas, są płomykami nadziei na jej odrodzenie, ale nawet jeśli ten optymizm nie jest przedwczesny, to i tak przecież są to jedynie małe wysepki w morzu laicyzmu. Christianitas broniła się dzielnie, czasami nawet (Kontrreformacja, Wandea, Hiszpania, meksykańscy cristeros) kontratakowała, ale ostatecznie została zdruzgotana przez wszystkie rewolucje religijne, polityczne, społeczne i kulturalne, począwszy od rewolucji protestanckiej, a w sensie intelektualnym podkopała ją rewolucja nominalistyczna u schyłku średniowiecza. Na jej miejscu rozparła się inna cywilizacja, geograficznie też europejska, której zasady są kontr-zasadami ładu Christianitas, a całe tragiczno-groteskowe nieporozumienie (którego już to sprawcami, już to ofiarami jego iluzji są właśnie “judeochrześcijanie”) polega na tym, że czasami próbuje się ona podszywać pod cywilizację chrześcijańską, albo tak jest przez nieświadomych rzeczy postrzegana (do tych ostatnich należą na przykład ci wyznawcy Allacha, którzy w “przynoszących im demokrację” amerykańskich marines widzą “krzyżowców”).

Kontradyktoryjny charakter Christianitas (hiszp. Cristiandad) i cywilizacji nowoczesnej, określanej tu jako Europa”, gdzie pierwsza jest tradycją, druga zaś rewolucją, wypunktował dokładnie karlistowski myśliciel Francisco Elías de Tejada: Europa jest mechanizmem; to neutralizacja władz; formalna koegzystencja wyznań; moralność pogańska; absolutyzmy; demokracje; liberalizmy; domowe wojny nacjonalistyczne; abstrakcyjna koncepcja człowieka; państwa narodowe i organizacje międzynarodowe; parlamentaryzm; konstytucjonalizm; zburżuazyjnienie; socjalizm; protestantyzm, republikanizm; suwerenność; królowie, którzy nie rządzą; indyferentyzm, ateizm i antyteizm: w sumie rewolucja.

Cristiandad, przeciwnie, jest organizmem społecznym; to chrześcijańska wizja władzy; jedność wiary katolickiej; władza ograniczona; krucjaty misyjne; koncepcja człowieka jako bytu konkretnego; Kortezy autentycznie reprezentujące rzeczywistość społeczną, rozumianą jako ciało mistyczne; systemy wolności konkretnych; kontynuacja historyczna przez wierność przodkom: w sumie tradycja.

Jeżeli to wszystko stało się w Europie i z Europą, to cóż dopiero powiedzieć o anglosaskiej Ameryce Septentrionalnej, zbudowanej przez religijnych wyrzutków, którzy nawet dla twórców i szerokich rzesz wyznawców głównych nurtów reformacji: luteranizmu, kalwinizmu i anglikanizmu byli zbyt skrajni? Rzecz jasna, nie wszyscy koloniści północnoamerykańscy byli religijno-politycznymi wywrotowcami (“dysydentami”): Wirginię czy obie Karoliny zasiedlili przecież anglikańscy (a po części nawet “anglokatoliccy”) rojaliści; jednak najmocniejsze piętno na ustroju i charakterze kolonii amerykańskich, w konsekwencji zatem i niepodległych Stanów Zjednoczonych, wywarli nowoangielscy purytanie – nurt ekstremistyczny pod każdym względem, czego dowiodło także śmiercionośne spustoszenie, jakie poczynili podczas wojny domowej i rewolucji z lat 1640-1660 ich pobratymcy w metropolii; jak dowiódł Eric Voegelin, purytańska rewolucja była pod wieloma względami prefiguracją rewolucji bolszewickiej, a na pewno “czasem osiowym” przejścia od religijnej do świeckiej wersji gnostycyzmu.

Ten sam ewolucyjny proces sekularyzacji przeszła i Ameryka: już twór “Ojców Założycieli” był (mimo szlachetnych wysiłków niektórych amerykańskich konserwatystów, aby dowieść ich szczerze chrześcijańskiej inspiracji)

eklektyczną miksturą purytańskiej “teologii przymierza”, wigowskiego kultu pisanej konstytucji, Locke’owskiego kontraktualizmu, oświeceniowego deizmu, ideologii kupieckiej i wolnomularskiego okultyzmu:

jego ostatecznym rezultatem jest to, co w samej jurysprudencji amerykańskiej nazywa się “ceremonialnym deizmem” albo “uogólnionym” (na bazie różnych odłamów protestantyzmu i bez żadnej treści dogmatycznej) i akonfesyjnym chrześcijaństwem. Jak słusznie zauważa Nina Gładziuk, “Gdy widzimy zaprzysiężenie amerykańskiego prezydenta, to trudno je sobie wyobrazić bez Księgi Biblii. Ale nie jest to zbiór pism religii objawionej, ale nade wszystko Księga Prawa: paktu, przymierza, umowy i testamentu. Jeżeli odsyła do jakiejś teologii, to jest teologia federalistyczna”.

Nadto, gdy przywołamy symbol piramidy na amerykańskim banknocie dolarowym, to napis na zwoju u stóp zdobiącej go piramidy, obwieszczający Novus Ordo Seclorum, “standardowo tłumaczy się jako “nowy porządek wieków”, ale możemy też uwolnić masoński sens tej formuły, a wówczas otrzymamy: “nowy świecki zakon”” (Druga Babel. Antynomie siedemnastowiecznej angielskiej myśli politycznej, Warszawa 2005, s. 30-31)

Zsekularyzowane później, ale źródłowo purytańskie dziedzictwo republiki amerykańskiej zawierało już in nuce dwie najbardziej zgubne idee: egalitaryzmu i kontraktualizmu – można by rzec “idee – matki” wszystkich błędów politycznych, zawleczonych z Nowego do Starego świata, niszczących właśnie cywilizację chrześcijańską, a dzisiaj także inne cywilizacje tradycyjne. To dlatego deistyczny “Stwórca” kanonicznych tekstów demokracji amerykańskiej, od Deklaracji Niepodległości poprzez Mowę Gettysburską po Rooseveltowskie Cztery Wolności, “Stwórca”, który jakoby stworzył ludzi równymi sobie, dał im “prawo” do “poszukiwania szczęścia” i obalania wedle swego widzimisię rządu oraz zalecił “rządy ludu, dla ludu i przez lud”, nie ma nic wspólnego z Bogiem chrześcijańskim, z Chrystusem – Pantokratorem, od którego pochodzi wszelka władza, płynąca zawsze “z góry” i przelewana od wyższego ku niższemu (“nie miałbyś żadnej władzy nade Mną, gdyby ci nie była dana z góry”). Pojmowanie każdej sfery życia: politycznego, prawnego, społecznego, a nawet religijnego, jako serii niekończących się kontraktów, zawieranych przez pierwotnie “wolne i równe” jednostki, niszczy każdą instytucję i każdy autorytet. Nadaje im też nieuchronnie charakter “biznesowy”: purytanie nawet swoje osobiste kontakty z Bogiem nawiązywali i artykułowali w języku kupców i lichwiarzy z City (“weksel”, “list zastawny” etc.) – co skądinąd stało w jaskrawej sprzeczności z ich oficjalnie wyznawaną teologią kalwińską, według której “Bóg nam nic nie jest dłużny”.

Amerykańscy politycy zawierają tedy “kontrakty” z Ameryką, a zaraza ta rozprzestrzenia się wszędzie i błyskawicznie. Całe życie polityczne kręci się wokół ekonomii (“gospodarka, głupku!”) i nawet oś podziału “prawica – lewica” dzieli jedynie wyznawców mistyki “wolnego rynku” i utopii “państwo dobrobytu”, a zatem tak czy inaczej uprawiających kult Mamony – u pierwszych własnej, u drugich cudzej (do przejęcia). Jak destrukcyjny jest wpływ kontraktualizmu na przykład na system prawa, niechcąco pokazują – intencjonalnie przecież propagandowe – niezliczone filmy hollywoodzkie o tematyce sądowniczej (w mojej “prywatnej” genologii nazywam je filmami z gatunku objection), gdzie orzecznictwo oparte jest nie na dociekliwym poszukiwaniu prawdy materialnej, aby móc wydać wyrok adekwatny do winy i możliwie najbliższy moralnemu poczuciu naturalnej sprawiedliwości, lecz na skomplikowanej sieci ugód, wedle zasady “coś za coś”, zawieranych przez szczwanych i znających wszystkie formalne kruczki prawników.

Powszechnie zwraca się uwagę na “prekursorski” wobec świeckich demokracji charakter umów zawieranych przez purytańskich dysydentów, takich jak Mayflower compact czy Fundamental Orders kolonii Connecticut. Mniej zauważany jest fakt politycznego “archeologizmu” purytanów, których nienawiść do “papizmu” i monarchizmu prowadziła do wskrzeszania najbardziej archaicznej formy politycznej starożytnego Izraela, stosownej do luźnego związku półkoczowniczych jeszcze plemion, jaką był “ustrój sędziowski” – dziś kulminujący w tyranii Sądu Najwyższego. Trudno o bardziej wymowny dowód odrzucenia idei rozwoju i kumulacji tradycji, a więc tego, dzięki czemu wzrastała i bogaciła się przez wieki Christianitas.

Dla purytanów papiestwo i monarchia były zresztą słabo zakamuflowanym “pogaństwem” – wystarczy przeczytać dzieła Miltona, zarówno polityczne (Obrona narodu angielskiego), religijne (Racja istnienia rządu kościelnego), jak poetyckie (Samson walczący). Nawiasem mówiąc, ten polityczny “archeologizm” purytanów uderzająco przypomina równie barbarzyński “archeologizm” liturgiczny współczesnych modernistycznych destruktorów mszy katolickiej.

W świetle powyższego wzajemna sympatia i przyciąganie się – wedle tajemnej zasady duchowych powinowactw – pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Izraelem jest czymś naturalnym i zrozumiałym. Wszakże protestantyzm w ogóle jest rejudaizacją chrześcijaństwa, a purytanizm jest nią w takim stopniu, że można wątpić czy jest jeszcze chrześcijański; w każdym razie cywilizacyjnie należy do cywilizacji żydowskiej. Już w epoce Szekspira trzymających się całkowicie sformalizowanej i bezdusznej etyki, “skrupulatnych” (precise) purytanów nazywano “Żydami Nowego Testamentu”.

Meksykański myśliciel katolicki i przywódca synarchizmu – Salvador Abascal nazywał Stany Zjednoczone krajem “żydowsko-jankeskim” (judíoyankee). Żyd – ateista, poeta Heine, wyrażał to dosadniej, a nawet cynicznie, lecz nie bez racji, mówiąc, że anglosaski protestantyzm to “żydostwo, które żre wieprzowinę”. Oś “Waszyngton – Tel-Aviv” ma zatem – niezależnie od niepokoju, jaki wzbudza to u prawdziwych amerykańskich patriotów, a zarazem katolików, takich jak Patrick J. Buchanan, przerażonych ideologiczno-politycznym szaleństwem “amerykańskich likudników” – głębokie podstawy cywilizacyjne. Tylko co to ma wspólnego z “cywilizacją chrześcijańską”? I z powołaniem Polski, jako antemurale christianitatis – nie mówiąc już, bardziej “przyziemnie”, o jej interesach?

Wyznaję więc, jak na spowiedzi świętej, że przez lata całe lekceważyłem zagrożenie płynące ze strony tegoż “neokonserwatyzmu”. Wiedziałem oczywiście, jakie spustoszenie poczynili neocons w Stanach Zjednoczonych, eliminując praktycznie zupełnie z polityki i głównego nurtu życia intelektualnego wszystko, co miało jakikolwiek związek z autentycznym konserwatyzmem, ale wydawało mi się, że ideologia tak całkowicie obca naszemu rodzimego doświadczeniu, zrodzona w środowisku tak dla nas egzotycznym, roznamiętniona kwestiami mającymi się nijak do naszych problemów, nie ma najmniejszych szans, aby zapuścić i u nas korzenie. Przemawiał za tym zwykły zdrowy rozsądek. Gdyby ćwierć wieku temu ktoś w Polsce rozprawiał o “judeochrześcijaństwie” (wyjąwszy oczywiście przypadek elitarnego seminarium czy konferencji naukowej, na której spotykają się i dyskutują specjaliści badający najstarsze dzieje Kościoła), to słuchacze najzwyczajniej pukaliby się w czoła. Usłyszawszy zaś o “wspólnej matrycy antropologicznej” judaizmu i chrześcijaństwa, słowo “matryca” kojarzyliby z podziemną drukarnią, nie wiedząc jednak jak dopasować do niego resztę, bo termin ów jeszcze nie przeszedł był wówczas do żargonu niby-naukowego. Sądziłem przeto, że po krótkotrwałym zachłyśnięciu się kolejną nowinką z Zachodu, moda ta szybko się znudzi, i że jedynym wiernym sympatykiem neokonserwatyzmu pozostanie u nas p. Jacek Kwieciński – człowiek zacny skądinąd, tylko “zapeklowany” w realiach tamtego czasu; wydaje mu się, że neokoni wciąż dopingują Reagana do walki z sowieckim imperium zła, a tymczasem oni już dawno znaleźli sobie innego potwora, którego ścigają po całym świecie i ani im w głowie drażnić postsowieckiej Rosji.

Wiele powinien też dać do myślenia fakt podjęcia przez środowisko “Frondy” polskiej edycji amerykańskiego czasopisma First Things, a więc flagowego organu “neokonserwatystów religijnych”.

First Things to środowisko religijnie synkretyczne: są tam katolicy, luteranie, prezbiterianie i rabini. Uchodzą za religijnych konserwatystów dokładnie z tego samego powodu, dla którego jako polityczni konserwatyści traktowani są “neokoni” laiccy: bo w mainstreamie nie ma dla nich alternatywy, a wszystko, co poza nimi, jest jeszcze bardziej progresistowskie, modernistyczne i zrewoltowane. Skoro zaś religijni neokonserwatyści przeciwstawiają się aborcji, eutanazji, homoseksualizmowi i innym wynaturzeniom współczesnej “cywilizacji śmierci”, to wystarczy, aby mogli cieszyć się reputacją “ultrareakcjonistów”.

Nas szczególnie interesuje oczywiście rola tych z nich, którzy są katolikami (najbardziej znany, także w Polsce, jest oczywiście prof. Michael Novak). Krąży takie powiedzenie, że każdy antysemita ma swojego “alibi-Jude”, czyli zaprzyjaźnionego Żyda, którego może pokazać na dowód, że nie jest antysemitą. Nie wiem czy to prawda, ale pasuje jak ulał do relacji pomiędzy neocons głównego nurtu a neokonserwatywnymi katolikami, tylko na odwrót. Pomimo zdarzających się pomiędzy nimi nieporozumień, istnienie katolickich neokonserwatystów to prawdziwa gratka: pełnią oni właśnie rolę “alibi-katoli”, mogących zaświadczyć, że nie wszystkich neocons łączy (by przywołać sardoniczną uwagę Davida Brooksa) “oś obrzezania”.

Nadto są oni bardzo pożyteczni z innych powodów. Oprócz pełnej aprobaty “posoborowia” (w duchu umiarkowanego modernizmu), katolickich neocons znamionuje zapał do wstrzykiwania w krwiobieg katolickiej myśli teologicznej, filozoficznej i społecznej potężnych zastrzyków z zawartością ideologii wywodzących się z anglosasko-protestanckiego oświecenia, na czele z liberalizmem. Można rzec, że do Dziesięciu Przykazań neocons katoliccy dodają jedenaste: “Będziesz czcił demokratyczny kapitalizm i wznosił akty strzeliste do demokracji liberalnej i wolnego rynku (poza którymi nie ma zbawienia)”.

Nadto, zawsze można na nich liczyć w priorytetowej dla “neokonów” kwestii bezwarunkowego poparcia dla wszystkich działań Izraela i “wojny z terroryzmem”: ileż to razy prof. Novak jeździł do Watykanu, aby przekonywać papieży, że podjęte właśnie inwazje czy bombardowania to ” wojna sprawiedliwa”?

Przypadek ten przywodzi na myśl inną historię: destrukcyjnej roli odegranej we frankistowskiej Hiszpanii, i nie tylko w niej, przez Opus Dei. Oczywiście, należy uwzględnić proporcje zjawisk: neokonserwatyści katoliccy to niewielka grupa autorów dysponujących kwartalnikiem oraz posadami i grantami od wpływowych think tanków; Opus Dei to potężna kongregacja dysponująca tysiącami zdyscyplinowanych członków i dziesiątkami uniwersytetów, mająca ogromne wpływy w Kościele (i status prałatury personalnej) oraz w świecie polityki, biznesu i kultury. Niemniej, podobieństwa są liczne i uderzające. Skupiam się tu jednak tylko na zewnętrznych aspektach działalności Dzieła – tak w polityce, jak w Kościele – nie zamierzając bynajmniej kwestionować tego, że wielu jego członków prowadzi autentycznie uświęcone życie duchowe.

Założyciel Opus Dei, ks. Josemaría Escrivá de Balaguer zręcznie omotał pobożnego Caudillo oraz szybko zdobył duże poparcie tak w Kościele hiszpańskim, jak w samym Watykanie. Mało kto wówczas dostrzegał, że duchowość i etos promowane w Dziele mają nalot protestancki (kalwinistyczny). Gdy idzie o sprawy wewnątrzhiszpańskie, opusdeistas szybko postawili na “właściwą kartę”: widząc (uzasadnioną) niechęć Franco do hrabiego Barcelony, jako niepoprawnego liberała i demokraty, a ignorując karlistowski legitymizm, stali się gorącymi juancarlistas, podsycając nadzieję Franco, że odpowiednie wychowanie księcia Juana Carlosa zapewni sukcesję w osobie władcy prawdziwie katolickiego. Jaki był tego skutek – gdy znamy już “dorobek” 35 lat panowania Jana Karola I Dzieciobójcy – nie trzeba wyjaśniać. Ich pozycję wzmocnił “cud gospodarczy”, którego autorami byli ministrowie “technokraci” z Opus Dei po 1957 roku: Mariano Navarro Rubio (finanse) i Alberto Ullatres Calvo (handel); Franco cieszył się jak dziecko, że Hiszpanie się bogacą.

Trzeba przyznać, że opusdeistas zwiedli także na pewien czas tradycjonalistów (karlistów). Ich sympatię zyskał zwłaszcza czołowy intelektualista Opus Dei tego okresu – Rafael Calvo Serer (1916-1988), który w 1949 roku opublikował głośną książkę pt. Hiszpania bez problemu. Była ona znakomitą repliką na wydaną rok wcześniej książkę Hiszpania jako problem, której autorem był intelektualista falangistowski – jeszcze niedawno sympatyk hitleryzmu, który miał za złe Franco, że nie przeprowadzi ł rewolucji faszystowskiej – Pedro Laín Entralgo. W książce tej Laín podniósł jedną z ulubionych idei falangistów, tj. przekroczenia podziału na “dwie Hiszpanie”: katolicką, tradycjonalistyczną i monarchistyczną oraz laicką, liberalną i republikańską, proponując – w ramach “polityki wyciągniętej ręki” – aby równouprawnić obie Hiszpanie, jako wspólne dziedzictwo narodowe. Calvo zdecydowanie odrzucił ten fałszywy irenizm, dowodząc, że niepodobna pogodzić “hiszpańskiej ortodoksji” z “hiszpańską heterodoksją” (przeciwstawienie zaczerpnięte od XIX-wiecznego polihistora Marcelina Menendeza Pelayo) i konieczna jest “restauracja” katolickiej Hiszpanii. Tę opcję, nazwaną przez niego “neotradycjonalizmem”, rozwija ł jeszcze w kolejnych pracach, jak Teoria Restauracji (1952), Podchody liberałów i postawa tradycjonalistyczna (1956) i Monarchia ludowa (1957). Calvo Serer założył też miesięcznik Arbor [“Altana”] i wydawnictwo Rialp, w którym ukazały się najważniejsze dzieła karlistów: La Monarquía social y representativa (1953) Rafaela Gambry i La monarquía tradicional (1954) F. Eliasa de Tejady.

Liberalne szydło wyszło z neotradycjonalistycznego worka w latach 60., podczas Soboru Watykańskiego II i po jego zakończeniu. Opus Dei dokonało zwrotu o 180 st., przyjmując doktrynalne nowinkarstwo, na czele z nauką o wolności religijnej, oraz nowy ryt mszy, a ponieważ jego kapłani odprawiali ją “według rubryk” i bez dodatkowych ekstrawagancji, to zyskali reputację “konserwatystów” – choć słuszniej należałoby ich określić mianem “posoborowego High Church”. Wykorzystując wielką zdradę jezuitów, którzy stali się jawną ekspozyturą czerwonej rewolucji, Dzieło zajęło ich dotychczasowe miejsce, jako “wojsko papieża”.

Tę samą linię, co w Kościele, Opus Dei przyjęło w Hiszpanii, rozpoczynając demontaż autorytarnego państwa katolickiego – dokończony przez ich konkurentów, aparatczyków postfalangistowskiego Movimiento, na czele z Adolfo Suarezem Gonzalezem. Przyjęta z inicjatywy opusdeistas Ustawa o wolności religijnej (1967) była pierwszym wyłomem w ortodoksyjnym murze “jedności katolickiej” Hiszpanii. Intelektualiści i politycy związani z Dziełem poszli jeszcze dalej, przechodząc nawet do antyfrankistowskiej “opozycji demokratycznej”. Niedawny neotradycjonalista Calvo Serer i jego przyjaciel Antonio Fontán Pérez (1923-2010) założyli w 1966 roku domagający się demokracji dziennik Madrid, w którym popierali nawet goszystowską rewoltę studencką 1968 roku. Fontán organizował później Partię Demokratyczną, a Calvo Serer wszedł do antyfrankistowskiej koalicji pn. Junta Demokratyczna w towarzystwie i we współpracy z komunistycznym mordercą – głównym sprawcą “hiszpańskiego Katynia” (masakr w Paracuellos de Jarama) – Santiago Carrillo.

Nie ma przeto żadnej wątpliwości, że opusdeistas są jednymi z głównych aktorów “przejścia” (transición) do demokracji liberalnej, parlamentarnej, partiokratycznej i ostatecznie… ateistycznej – z monarchistyczną dekoracją. Już w tejże demokracji politycy związani z Opus Dei za pełną aprobatą swoich duchowych kierowników zasilają wszystkie partie establishmentu: chadeckie, liberalne, socjaldemokratyczne. Działają zatem dokładnie tak samo jak masoneria, “obstawiając” wszystkie opcje, aby umożliwić w razie tarć upragniony “konsens”. “Konserwatystami” są więc jedynie w takim sensie, że konserwują i stabilizują system demoliberalny. Zauważmy, że po śmierci Fontana nie mogła się go dość nachwalić Gazeta Wyborcza: bardzo wymowny (i trafny) artykułu Macieja Stasińskiego: Antonio Fontán, czyli jak być monarchistą i katolikiem, liberałem i demokratą (“GW”, 29 I 2010). Faktycznie, all inclusive!

Podsumujmy: “neokonserwatyści” – ci religijni, bo pozostałymi w ogóle nie ma sobie co zawracać głowy – są kolejnym awatarem tej samej tendencji, którą w XIX wieku reprezentowali “katolicy liberalni”, w XX zaś chadecy, personaliści”, wreszcie Opus Dei, czyli dążenia do pogodzenia Kościoła z Rewolucją, niemożliwej z gruntu syntezy Tradycji katolickiej z protestantyzmem, oświeceniem, liberalizmem i demokracją. Chcą oni zatem dokładnie tego wszystkiego, co zostało uroczyście potępione w 80. tezie Syllabusa papieża Piusa IX. To modernizm w Kościele i demoliberalizm w polityce, panowanie “wolności religijnej” i “praw człowieka” zamiast Społecznego Królestwa Chrystusa. Wkładem własnym neokonów jest jeszcze, co najmniej ocierająca się o herezję, mętna koncepcja “tradycji judeochrześcijańskiej”. W obozie konserwatywno-katolickim są oni więc, czy z tego zdają sobie sprawę, czy nie, “koniem trojańskim”. Trzeba im powiedzieć jasno – ale spokojnie i bez niegodnych wyzwisk, którymi tak bardzo zaśmiecona jest przestrzeń wirtualna – nie mamy ze sobą wspólnej sprawy.”

Autor: prof. Jacek Bartyzel           Źródło: Głos Polski – Tygodnik Polonii kanadyjskiej, nr 29-30/2012

Tytuł oryginalny: “Judeochrześcijański neokonserwatyzm” – koń trojański demoliberalizmu.

image

=====================================

Prof. Jacek Bartyzel: Historia nie jest przesądzona. Nadal musimy walczyć!

Dramatyczny apel prof. Jacka Bartyzela: historia nie jest przesądzona! Nadal musimy walczyć!

https://pch24.pl/dramatyczny-apel-prof-jacka-bartyzela-historia-nie-jest-przesadzona-nadal-musimy-walczyc

(Prof. Jacek Bartyzel)

– Mamy do czynienia z nową sytuacją, z nową formą rewolucji, która w pewnym sensie jest głębsza niż rewolucja komunistyczna, ponieważ uderza w samą naturę ludzką, w jego elementarną tożsamość, jaką jest tożsamość biologiczna. Musimy więc być świadomi, że stoimy przed zupełnie nowym wyzwaniem. Historia nie jest jednak przesądzona. Ważne jest, aby nadal walczyć dostosowując także nasze metody walki do zmieniającego się przeciwnika i zmieniającej się sytuacji – mówił w rozmowie z Arkadiuszem Stelmachem na antenie PCh24 TV prof. Jacek Bartyzel.

Wiceprezes SKCh im. Księdza Piotra Skargi przypomniał, że prof. Jacek Bartyzel jest autorem jednej z fundamentalnych książek polskiej myśli kontrrewolucyjnej pt. „Umierać, ale powoli! O monarchistycznej i katolickiej kontrrewolucji w krajach romańskich 1815-2000”.

– Niektórzy ludzie pytają po co zajmuję się kontrrewolucją, albo po co piszę książki na ten temat. „Czy to tylko pewna nostalgia, czy chęć przywołania walki poprzednich pokoleń?”, pytają. Nie tylko! W ten sposób staram się dostarczać nieznanym mi żołnierzom kontrrewolucji pewnej nauki. Nauki z jednej strony o tym, jaki był dotychczasowy przebieg tej walki, z czym kontrrewolucjoniści musieli się zmagać, jakie błędy popełniali etc.

Ale przede wszystkim staram się dostarczyć pewnego kośćca ideowego, doktrynalnego. Walcząc z nową rewolucją musimy mieć bowiem bardzo mocny kościec doktrynalny. Ten kościec wypracowali mistrzowie, czy doktorzy kontrrewolucji, którzy są dziś zapomniani, pomijani, a nawet odrzucani. Ten kościec doktrynalny jednak istnieje w wielkich encyklikach społecznych dawnych papieży czy w traktatach myślicieli kontrrewolucyjnych. Żeby walczyć trzeba wiedzieć o co się walczy i to jest moje główne przesłanie – podkreślił historyk.

Na pytanie Arkadiusza Stelmacha, co czyni rewolucję tak skuteczną prof. Jacek Bartyzel odpowiedział: „Na pierwszym miejscu postawiłbym słabnięcie religijności. Począwszy od pierwszej rewolucji, czyli rewolucji protestanckiej. Jest bardzo charakterystyczne, gdzie ona się zaczęła i gdzie zwyciężyła. Stało się to w krajach germańskich, w krajach północnych, gdzie chrystianizacja była późniejsza i dużo płytsza niż w krajach romańskich”.

– Sukces rewolucji we Francji – na marginesie: nie lubię określenia „francuska”, to raczej należy mówić o rewolucji anty-francuskiej – przychodzi po okresie tzw. Oświecenie, kiedy „rząd dusz” objęli oddziałując na elity łącznie z dworem królewskim publicyści i encyklopedyści na czele z Wolterem, którzy byli nastawieni całkowicie wrogo wobec Kościoła i wobec monarchii chrześcijańskiej – relacjonował gość PCh24 TV.

– Później, kiedy już rewolucja w różnych krajach się umacniała, kiedy zdobywała władzę, kiedy miała już cały aparat państwowy z jego wszystkimi służbami do dyspozycji, zaczęto szerzyć ją odgórnie. To jest zresztą bardzo charakterystyczne – dawniejsi rewolucjoniści musieli walczyć z istniejącą machiną państwową czy kościelną. Obecnie rewolucja jest dokonywana od góry – to rządzący są rewolucjonistami. Liberałowie już w połowie XIX wieku doszli do wniosku, że wrogiem wolności – oczywiście wolności w ich rozumieniu, wolności liberalnej, czyli wolności od prawdy – nie jest państwo, bo państwo jest w ich rękach. Wrogiem wolności jest społeczeństwo, które jest przywiązane do określonych zasad, które jest w niewoli – z punktu widzenia liberałów – przesądów i dlatego to państwo musi przeprowadzać rewolucję – podsumował prof. Jacek Bartyzel.

Całość rozmowy w nagraniu poniżej.

Źródło: PCh24 TV

Mało co jest większym – a jednocześnie bezmyślnym – samooskarżeniem, jak słowa: „poszli nasi w bój bez broni”.

Prof. Bartyzel: Poszli nasi w bój bez broni – komplilacja

https://www.bibula.com/?p=138373

W rocznicę powstania styczniowego przypomina się najczęściej jego najszlachetniejszą postać, czyli ostatniego dyktatora Romualda Traugutta. To zrozumiała taktyka ze strony apologetów tego szaleńczego aktu, jakim było to powstanie, ale jeśli chcemy całej prawdy, to musimy wydobywać także postaci innego kalibru.

Ot, na przykład pierwszy dyktator – Ludwik Mierosławski. „Wzorcowy” przykład międzynarodowego kondotiera rewolucji, propagującego także metody terrorystyczne – taki XIX-wieczny prekursor „Carlosa – Szakala”, wspólnik Garibaldiego, szlajający się po rewolucjach na świecie (na Sycylii, w Badenii- Palatynacie), niemających nic wspólnego ze sprawą polską. Bufon i pyszałek, przy tym nieudolny jako dowódca, więc jest zdumiewające jak mógł cieszyć się sławą wybitnego stratega, któremu powierzano naczelne dowództwo. Na dyktatora powstania właściwie narzucił się rządowi „czerwonych” (tylko Stefan Bobrowski poznał się na nim i głosował przeciwko niemu). Po przybyciu (ze zwłoką) do Królestwa, stanął na czele 500-osobowego oddziału, z którym przegrał dwie potyczki z Rosjanami – pod Krzywosądzem i Nową Wsią – po czym porzucił swoich żołnierzy, wyjeżdżając do Paryża, acz wcale nie składając dyktatury.

Osobliwe jest to, że wywołania powstania styczniowego bronią ludzie uważający się zazwyczaj za prawicowych (choć raczej w sensie „pisowskim”) i katolików, a niezdający sobie sprawy (lub wypierający ten fakt ze świadomości), że wywołała je – a przedtem parła do niego przez dwa lata, eskalując napięcie wszystkimi środkami, od wykorzystywania świątyń do manifestacji politycznych po zamachy terrorystyczne – ówczesna ekstremistyczna lewica („Czerwoni”, albo „Czerwieńcy”), powiązana z ośrodkami rewolucji europejskiej, również rosyjskiej, dążącej do rewolucji politycznej, antyreligijnej i społecznej, która w polskich warunkach oznaczała przede wszystkim likwidację szlachty, a przynajmniej jej pozycji ekonomicznej i roli przywódczej w społeczeństwie (co się niestety, rękami rosyjskimi, powiodło). Dowodzą tego również późniejsze losy autorów powstania, jak Jarosława Dąbrowskiego i Walerego Wróblewskiego jako hersztów Komuny Paryskiej. Nie pierwszy to zresztą i ostatni raz patriotyczna i katolicka większość społeczeństwa daje się wodzić za nos „rewolucjonerom” wykorzystującym te uczucia do własnych celów. Ale pocieszające, że niekiedy instynkt samozachowawczy działa, jak np. w marcu 1982 roku, kiedy społeczeństwo nie dało się sprowokować manifestem Jacka Kuronia wzywającego do powstania, które niewątpliwie zostałoby utopione we krwi przez sowieckie czołgi (bo Jaruzelski by już nie wystarczył).

Najgorszą rzeczą, jaka zdarzyła się w 1863 roku nie był wybuch powstania w styczniu, tylko przystąpienie do niego na wiosnę „Białych” oraz ich odpowiedników w Galicji (konserwatystów krakowskich) i na emigracji (Hotel Lambert). Po pierwsze, nadało to powstaniu legitymizację jako narodowemu, a nie tylko przedsięwzięciu ekstremistycznej partii rewolucyjnej. Po drugie, rozszerzyło zasięg powstania o środowiska ziemiańskie dające „partiom leśnym” oparcie logistyczne. Po trzecie, poprzez kontakty z dworami i gabinetami europejskimi dało złudną nadzieję na wsparcie Zachodu, przynajmniej dyplomatyczne (sławetnie „durez!” Napoleona III). Wszystko to, a zwłaszcza drugie i trzecie, przedłużyło ogromnie agonię powstania, wielokrotnie multiplikując straty, bez czego powstanie „czerwonych” upadłoby po paru miesiącach, pozostając w gruncie rzeczy mało znaczącą „ruchawką”. A co najważniejsze, być może nie doszłoby do dymisji Wielopolskiego i całkowitego zwrotu w polityce rosyjskiej odwracającego proces reform. Dlatego decyzja ta była bardzo wielką winą Białych, za co najrozumniejsi z nich słusznie się kajali. Natomiast prawdziwymi bohaterami, reprezentantami patriotyzmu rozumnego byli wówczas św. abp Zygmunt Szczęsny Feliński i Ojcowie Zmartwychwstańcy, na czele z ks. Hieronimem Kajsiewiczem autorem „Listu do braci księży grzesznie spiskujących i do braci szlachty niemądrze umiarkowanych”.

Na sytuację, która doprowadziła do wybuchu w 1863 roku należy spojrzeć również z bardziej pośredniego, bo demograficznego punktu widzenia. Mniej więcej co 25-30 lat społeczeństwo reprodukuje się w kolejnym pokoleniu. W wypadku narodów zniewolonych oznacza to (jeśli reprodukcja ta jest na odpowiednio wysokim poziomie) przypływ nowej energii społecznej, a ponadto dochodzi do dorosłości pokolenie, które nie dźwiga na sobie traumy klęski pokolenia swoich ojców. Tak było też ok. 1860 roku, kiedy ów wybuch nowej energii zaczynał następować (zarazem tłumaczy to dlaczego nic w Królestwie się nie działo w czasie wojny krymskiej, która była okolicznością sprzyjającą: bo to pokolenie było jeszcze niedojrzałe, a starsi byli wciąż sparaliżowani poczuciem niemocy). Rzecz tylko w tym, że ta energia może eksplodować w sposób niekontrolowany i nierozumny – co się niestety stało, a może zostać spożytkowana rozumnie i planowo, tak jak na przykład kolejne 30 lat później, przez obóz narodowy. Trzeba jednak do tego wybitnego przywódcy umiejącego zarówno sformułować cel, jak i przekonać do niego aktywną część społeczeństwa. I tu zawinili obaj kandydaci, choć każdy z innego powodu: „Pan Andrzej” (Zamoyski), który stawiał cel popularny, ale nierealistyczny (niepodległość natychmiast w granicach z 1772 oku) oraz Margrabia, który cel wytyczył realistyczny, ale nie umiał do niego przekonać i stworzyć wokół siebie większość, spychając do narożnika radykałów, grzesząc też pychą, że można coś zrobić dla Polaków, ale nie z Polakami.

Ci, którzy głoszą, że powstanie w 1863 „musiało wybuchnąć”, bo sytuacja była beznadziejna a terror ekstremalny, nie tylko kompletnie nie znają historii, albowiem miesiące poprzedzające przynosiły krok po kroku nową zdobycz (przywrócenie Rady Stanu Królestwa, utworzenie Rządu Cywilnego, polonizacja administracji, ustawa o samorządzie terytorialnym, utworzenie Szkoły Głównej, powiększenie liczby szkół elementarnych i średnich, oczynszowanie chłopów), ale również nie rozumieją elementarnego prawa socjologii i psychologii społecznej, odkrytego dawno temu przez Tocqueville’a: że rewolucje nie wybuchają wtedy, kiedy jest najgorzej, a ucisk największy, tylko wówczas, kiedy system się rozpręża, odsłaniając swoje słabości, zmniejsza nacisk społeczny i inicjuje reformy, ale z punktu widzenia rewolucjonistów są one zbyt wolne i niedostateczne. I to samo dotyczy powstań czy rebelii o charakterze narodowym.

Nazbyt częstym przejawem infantylizmu politycznego jest u nas ocenianie działaczy politycznych – w interesującym nas teraz wypadku podejmujących decyzje o wszczynaniu powstań – li tylko z punktu widzenia ich intencji, a z zupełnym pominięciem skutków, w tym takich, które dają się przewidzieć (w ich wypadku jest to natomiast dowód na kierowanie się tym, co Max Weber nazwał „etyką idei”, w przeciwieństwie do „etyki odpowiedzialności”). Pomijając już to, że sprawa intencji oraz celów wcale nie jest taka prosta we wszystkich przypadkach, a zwłaszcza tych, którzy w cieniu i z zagranicy mogli sterować lub inspirować te działania, mając na oku cele zupełnie inne niż narodowe polskie, to nawet gdyby wszyscy decydenci powstania byli czyści jak łza, powodowała nimi wyłącznie żarliwa miłość do ojczyzny i pragnienie jej niepodległości, i tak ocenianie ich wyłącznie przez pryzmat intencji jest niedojrzałością. „Dobre chęci” nie zwalniają polityków ani od obowiązku rzetelnego obrachunku sił i środków, ani od rozpatrzenia wszelkich alternatywnych scenariuszy, ani przede wszystkim od rozważenia prawdopodobnych skutków podjętego działania.

To jest zresztą dowód na to, że coś niedobrego było i jest nadal w Polsce w wychowaniu religijno-moralnym, bo przecież katolik powinien wiedzieć, że „dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane” i moralnej wartości czynu nie można oceniać po zamierzeniach.

Profesor Jacek Bartyzel

 za Facebukiem złożył A.Jakubczyk

Za: Myśl konserwatywaa (24 stycznia 2023) | https://myslkonserwatywna.pl/prof-bartyzel-poszli-nasi-w-boj-bez-broni-komplilacja/

O dobroludzizmie: Jest koniecznie, a nie tylko przypadkowo, moralną anarchią.

O dobroludzizmie: Jest koniecznie, a nie tylko przypadkowo, moralną anarchią.

https://www.bibula.com/?p=138164

Prof. Bartyzel: To moralna anarchia

Aby zrozumieć w pełni niebezpieczeństwo szerzenia się – i to nie tylko wśród „zwykłych wiernych”, ale za zachętą płynącą ze szczytów hierarchii – tzw. dobroludzizmu (nie jest ważne w co wierzysz i czy wypełniasz obowiązki nakładane przez wiarę i moralność, ale tylko to, czy jesteś „dobrym człowiekiem”), warto pamiętać o dokonanym przez prekursora takiego podejścia, czyli J.-J. Rousseau, rozróżnieniu (zob. „Marzenia samotnego wędrowca”, r. VI) pomiędzy „człowiekiem dobrym” a „człowiekiem moralnym” – napisał na Facebooku prof. Jacek Bartyzel.

Człowiek moralny jest wprawdzie niezbędny w społeczeństwie obywatelskim, ale jest w nim coś „sztucznego” (jak samo to społeczeństwo), ponieważ działa on w poczuciu obowiązku, starając się żyć według zasad koniecznych dla podtrzymania tegoż społeczeństwa, musi zatem trzymać na wodzy swoje „naturalne” popędy, co wymaga wysiłku i pracy, co jest nużące.

Człowiek dobry natomiast podąża za swoimi naturalnymi instynktami popychającymi go do doświadczania przyjemności, które czynią go – co Rousseau przyznaje otwarcie, ale i z pełną aprobatą, a nawet wyznając, że sam tak żyje (zob. „Wyznania”) – „leniwym zwierzęciem”, rozmarzonym wędrowcem, któremu nic się nie chce, i który jest życzliwym przyjacielem i czułym kochankiem, ale bez żadnych zobowiązań, gdyż kierującym się wyłącznie uczuciem – dodał.

Wynika z tego że „dobroć” jest koniecznie, a nie tylko przypadkowo, moralną anarchią– podsumował prof. Jacek Bartyzel.

facebook.com Za: Kontrowersje.net (17 stycznia 2023) | https://kontrrewolucja.net/kosciol/prof-bartyzel-o-dobroludzizmie-moralna-anarchia

Zmarła uzurpatorka Trzech Koron, głowa fałszywego kościoła

https://www.bibula.com/?p=136122

Słyszę, że zmarło się księżniczce Elżbiecie Sachsen-Koburg-Gotha (vel „Windsor”), wdowie po grecko-duńskim księciu Filipie, przez 70 lat uchodzącej – błędnie – w świecie za „królową Elżbietę II”. Teraz, na sądzie boskim wie już, że przez te wszystkie lata była uzurpatorką Trzech Koron (angielskiej, irlandzkiej i szkockiej), należnych spadkobiercom Stuartów, oraz „głową” fałszywego „kościoła” – napisał na Facebooku prof. Jacek Bartyzel.

Ale że miłosierdzie Boże jest niezmierzone, możemy modlić się o zbawienie jej duszy. Niech odpoczywa w pokoju! – dodał historyk i monarchista.

W kolejnych postach odniósł się do wziętego przez nowego króla imienia Karola III. Profesor Bartyzel przypomniał „prawdziwego Karola III, króla Anglii, Irlandii i Szkocji w latach 1766-1788”, ponieważ „za chwilę zacznie się trajkotanie o 'Karolu III’”.

Gdyby książę Karol Windsor (właśc. Mountbatten) miał trochę przyzwoitości, rozumu politycznego i szacunku dla zasad i prawdy historycznej, to by nie przyjmował imienia „Karola III”, żeby nie dublować prawdziwego Karola III Stuarta, ale np. „Karol Filip I” ze swoich dwóch pierwszych imion chrzcielnych – zaznaczył profesor Jacek Bartyzel.

Dziś z kolei odniósł się do bardzo nieuporządkowanej sytuacji małżeńskiej nowego, jeszcze nie koronowanego króla Zjednoczonego Królestwa.

Nowa „królowa” brytyjska, Kamila z d. Shand, pozostająca w cywilnym związku ze swoim wieloletnim kochankiem, księciem Karolem, od wczoraj mieniącym się królem „Karolem III”, w 1973 roku zawarła z mjr. Andrew’em Parker Bowlesem ślub kościelny w obrządku KATOLICKIM, który nigdy nie został uznany za nieważny – czytamy w napisanym przez prof. Bartyzela poście na Facebooku.

A zatem w oczach Boga i według prawa Kościoła katolickiego nadal jest jego żoną – podkreślił.

facebook.com / kontrrewolucja.net

Całość: kontrrewolucja.net (9 września 2022) – [Org. tytuł: «Prof. Bartyzel wbija szpilę w Windsorów. „Zmarło się księżniczce, błędnie uchodzącej za królową. Głowa fałszywego 'kościoła’. Gdyby książę Karol miał trochę przyzwoitości…” »]

CZYTAJ:

Wesprzyj naszą działalność [BIBUŁY md]

Tendencyjnie zapomniany… Karol Hubert Rostworowski. Czerwony marsz.

Przedstawiamy kolejną nowość od naszego wydawnictwa – wybór najważniejszych dramatów Karola Huberta Rostworowskiego poprzedzony wstępem prof. dr hab. Jacka Bartyzela.

Karol Hubert Rostworowski – Czerwony marsz. Pisma wybrane

„Twórczość Karola Huberta Rostworowskiego jest nadal zapomniana i przemilczana ze względu na wrogi stosunek do tych zasad i wartości, które reprezentował: ortodoksyjnego katolicyzmu, ascetycznej moralności, patriotyzmu, idei narodowej, postawy kontrrewolucyjnej.

W gruncie rzeczy milczący „zapis” na Rostworowskiego wynika z powodu tych samych „grzechów”, które obciążały jego hipotekę za czasów komunizmu, a które wyliczała Maria Czanerle: „arystokrata i polityk najbardziej wstecznego obozu, aktywny szermierz chrześcijańsko-narodowej ideologii”. Pozostaje mieć nadzieję, że niniejsze wydanie obszernego wyboru dramatów, przełamie tę złą passę i przywróci dzieło „brata Huberta” współczesnej polskiej kulturze.”


(Prof. Jacek Bartyzel „Największy po Wyspiańskim” – z przedmowy do niniejszego tomu pism wybranych)

Trudno mi mówiąc do syna wielkiego polskiego dramaturga Karola Huberta Rostworowskiego, nie zaświadczyć, ile ja sam zawdzięczam jego postaci, jego twórczości. Niech ten hołd pośmiertny wobec wielkiego polskiego pisarza, wielkiego człowieka teatru, wielkiego chrześcijanina, będzie jakimś spłaceniem długu, który przez powojenne pokolenie w Polsce nie był spłacony, raczej ojciec pański – Karol Hubert Rostworowski był, powiedziałbym, tendencyjnie zapomniany.”

=======================
Jan Paweł II
 Przemówienie do przedstawicieli świata kultury  w Teatrze Narodowym (8 czerwca 1991 r.)

SPIS TREŚCI
1. PRZEDMOWA –JACEK BARTYZEL -strona 7
2. JUDASZ Z KARIOTHU. DRAMAT W PIĘCIU AKTACH I SZEŚCIU ODSŁONACH – strona 77
3. KAJUS CEZAR KALIGULA. DRAMAT W CZTERECH AKTACH – strona 245
4. MIŁOSIERDZIE. MISTERIUM W TRZECH OBRAZACH Z PROLOGIEM I EPILOGIEM -strona 393
5. NIESPODZIANKA. PRAWDZIWE ZDARZENIE W CZTERECH AKTACH – strona 479

6. DON KISZOT ZA KULISAMI. FRASZKA W TRZECH AKTACH – strona 559
7. CZERWONY MARSZ. DRAMAT W CZTERECH CZĘŚCIACH – strona 629

Otwórz w sklepie: https://debogora.com/product-pol-1608-Karol-Hubert-Rostworowski-Czerwony-marsz-Dziela-wybrane.html

69,90 49,90

Otwórz w sklepie