Glistnik jaskółcze ziele. Glistnik to “dar niebios”.

Glistnik jaskółcze ziele. Glistnik to “dar niebios”.

Po owocach …. i ziołach przecież ich poznacie.

Marek Dudek 4. IX. 2022.

Kiedy przeglądamy spis treści jakiejkolwiek książki o ziołach, zastanawiamy się nad tym, skąd niektóre nazwy ziół brzmią tak dziwnie a czasami wręcz komicznie? Bo jak np. zinterpretować roślinę, która nosi nazwę: Kulczyba – wronie oko, albo Pięciornik gęsi czy w końcu Czarny lulek. O ile z tym ostatnim możemy mieć skojarzenia jednoznaczne i nawet trafne – bo przecież Czarny lulek nie kojarzy się dobrze i raczej nic dobrego nam nie zaoferuje, o tyle inne budzą nadzieję. Dla przykładu Strofant wdzięczny –działa optymistycznie, już w samej nazwie jest informacja, że pomoże i to z wdzięcznością – i rzeczywiście – jest on surowcem do wytwarzania leku, który kiedyś jeździł w każdej karetce – strofantyny. Teraz już nie jeździ !

A skąd się pojawiła nazwa Glistnik i w dodatku jaskółcze ziele? Czy jest jakiś związek pomiędzy glistami i jaskółkami, skoro występują obok siebie w nazwie?

Glistnik – jaskółcze ziele jest jedną z bardziej znanych roślin w Polsce. O ile wspomniane wyżej Wronie oko i Strofant rosną w egzotycznych krajach, o tyle Jaskółcze ziele jest naszym pospolitym dobrem. Znamy je wszyscy i to z dzieciństwa. To właśnie nim, każdy, kto miał różnego rodzaju brodawki, kurzajki i kłykciny – likwidował je dosyć skutecznie smarując pomarańczowym sokiem właśnie te miejsca, gdzie pojawiały się kolonie grzybów. Po przełamaniu łodygi pomarańczowy sok dosyć obficie wydobywa się z rośliny a jego skład gwarantuje skuteczne usunięcie nieproszonych gości. Stąd też pochodzi jedna z ludowych nazw tego zioła, czyli „brodawczak”.

Sam Glistnik jest rośliną wieloletnią – byliną, która pod ziemią wytwarza duże kłącza o znacznie większej zawartości substancji czynnych niż w nadziemnej części. Rośnie w lekko zacienionych miejscach, wszędzie tam, gdzie jest trochę wilgoci a słońce nie pali tak, jak na otwartej przestrzeni. Potrzebuje ziemi żyznej bogatej w substancje organiczne. Jego liście przypominają w obrysie liście dębu z zewnątrz ciemno zielone a od spodu jasno- sine. Łodygi delikatnie skąpo owłosione wznoszą się do ok 70-80 cm. Kwitnie na żółto kwiatami o czterech płatkach a po przekwitnięciu wydaje nasiona „ zapakowane” w torebce przypominające strąki fasoli- oczywiście w mniejszej skali. Dystrybucją nasion zajmują się … mrówki. To one zbierają je i zjadają i w ten sposób roznoszą nasiona, które w następnych latach kiełkują w dogodnym środowisku. Niech nas nie zaskoczą dziuple w drzewach, rozgałęzienia w konarach starych drzew gdzie glistnik kiełkuje i spokojnie latami rośnie.

Dosyć dobrze się przesadza ze stanu naturalnego, pod warunkiem, że będziemy pamiętać o cieniu i wilgoci. Gorzej się suszy – głównie ze względu na dużą zawartość substancji płynnych i grube łodygi. Aby nie stracić zbiorów warto suszyć ścięte pędy w temperaturach wyższych niż zazwyczaj, czyli nawet 40 stopni C. a korzenie jeszcze mocniej, bo w temperaturze do 60 st. C. Dobrze wysuszony surowiec nie traci zbytnio koloru, będzie bledszy, ale nie ciemny, a tym bardziej czarny. Tak wysuszone ziele pakujemy do papierowych torebek i odstawiamy do suchego i ciemnego miejsca. Jeśli chcemy je przechować dłużej można odizolować je od natrętnych moli w szczelnych słoikach – obserwując zachowanie ziół w pierwszych kilku dniach głównie ze względu na pleśnie – gdyby surowiec zwierał jeszcze jakąś wilgoć.

Skąd taka skuteczność Glistnika w walce ze wspomnianymi grzybami? Jak zawsze bierze się ona ze składu samej rośliny. A jest ona obfita w ponad dwadzieścia alkaloidów. Najważniejsze z nich to chelodonina, allokryptopina, sangwinaryna i berberyna. Poza nimi znajdziemy w tej roślinie flawonoidy i kwasy organiczne, aminy biogenne /histamina, tyramina/ saponiny i sole mineralne.

Wspomniane alkaloidy działają głównie rozkurczowo na mięśnie gładkie przewodu pokarmowego, dróg żółciowych, dróg rodnych a nawet oskrzeli. Ich działanie nie jest tak silne jak papawertyny, ale odczuwalne w dosyć krótkim czasie. Papawertyna jest uzyskiwana z Maku lekarskiego i stanowi jedną z najskuteczniejszych substancji o działaniu rozkurczowym a wyprzedzają ją w skuteczności: kodeina i morfina. Wszystkie te substancje są alkaloidami izochinolowymi i występują w roślinach z rodziny makowatych, do których Glistnik również należy!

Sam Glistnik pozytywnie wpływa również na drogi żółciowe głównie poprzez wzmożone wytwarzanie żółci i łatwiejszy jej przepływ do dwunastnicy. Glistnik hamuje wzrost bakterii Gram-dodatnich oraz Gram- ujemnych a przede wszystkim grzybów i niektórych pierwotniaków głównie za sprawą chelerytryny i sangwinaryny.

Ziele glistnika jest więc surowcem o silnym działaniu. Stąd też należy zachować szczególną ostrożność przy jego stosowaniu. Nie mogą z niego korzystać osoby z jaskrą. Przedawkowany, wywołuje również podrażnienie przewodu pokarmowego, palenie w jamie ustnej i przełyku, nudności i wymioty.

Odpowiednio stosowany nie daje złych objawów i przynosi ulgę w zaburzeniach pracy układu trawiennego i żółciowego. Zazwyczaj znajdziemy go w składzie gotowych mieszanek ziołowych o działaniu rozkurczowym i wzmagającym wydzielanie żółci. Kiedyś taką podstawową i niezwykle popularną mieszanką była wytwarzana przez Herbapol „Cholagoga”. Rozkurczowe działanie Glistnika spowodowało jego obecność w innych mieszankach ziołowych, ale też w syropach na nieżyty gardła i oskrzeli. Również w mieszankach przeciwgrzybicznych znalazł zastosowanie głównie obok Kory dębu.

Moje doświadczenia z Glistnikiem zaczęły się od czasu, kiedy zapragnąłem mieć go we własnym ogrodzie. Zaraz po kwietniowym deszczu wybrałem się z małą łopatką na glistnikowe łowy. Kilka sadzonek z dobrze zachowanym systemem korzeniowym trafiło w zacienione miejsce i od tego czasu przybywa go systematycznie. Główne korzenie są spiżarnią wyżej wspomnianych substancji czynnych i jest ich tam nawet do 3% – co jest wartością dużą jak na rośliny. Przy przenoszeniu należy jednak pamiętać o korzeniach, które nie akumulują a pracują. Mówię więc o drobnych nitkowatych korzonkach, które czerpią ze środowiska gleby wszystko to co „fabryka” potrzebuje. To te drobne korzonki wnoszą najwięcej w fizjologię rośliny.

Dlatego warto przesadzać go wykopując z fragmentami gleby w której żyje.

Pod względem nakładu pracy Glistnik – jaskółcze ziele jest rośliną „bezobsługową” tzn. sam radzi sobie dobrze z warunkami atmosferycznymi i glebowymi jeśli ma odpowiednie stanowisko. Z początkiem stanu kwitnienia zbieram go w potrzebnej ilości aby wysuszyć, zrobić „Kwas Bołotowa” i koniecznie nalewkę – a więc alkoholowy wyciąg z ziela, który stosuje się w ilościach mikroskopijnych jak na miary i zwyczaje innych płynów na bazie alkoholu.

Jeszcze inne moje wspomnienie z Glistnikiem dotyczy Węgier. Właśnie tam miałem przyjemność uzupełniania związków siarki w kąpielach gorących źródeł z wieczornymi rozmowami rodaków przy lampce dobrego wina. Podczas jednego z takich wieczorów piękna kobieta zwierzyła mi się ze swojego problemu, który polegał na tym, że kuracja w salonie kosmetycznym nie przyniosła pełnego efektu. Chodziło o kurzajki, które trawione kwasem mrówkowym cofnęły się w swoim rozwoju, ale nie we wszystkich miejscach. Kiedy wysłuchałem do końca problemu a jego kluczowym momentem była gorycz z wydanych 50 zł / to było zupełnie inne czasy i inne 50 zł niż teraz / odchyliłem się na krześle sięgając po rosnący na skarpie Glistnik.

Pani po wysłuchaniu moich kilku zdań, popatrzyła na mnie jak na kogoś, kto proponuje albo czyn lubieżny albo jest niespełna rozumu – a najlepiej jedno i drugie. W końcu wzięła ode mnie gałązkę i pomarańczowym sokiem zrosiła swój problem. Kiedy spotkałem ją kilka dni później zobaczyłem w jej oczach radość z nutką …pokory. Po kilku dniach …problem zniknął.

Bardzo ciekawie brzmi łacińska nazwa Glistnika. Zwrot: Chelidonium majus powstał od średniowiecznej nazwy korzenia tego zioła a mianowicie od: coeli donum co oznacza dosłownie dar niebios. Tak nazwali go uczeni z tamtych lat. I jest w tym zwrocie dużo prawdy i to nie tylko dlatego, że każda z roślin leczniczych jest darem do wykorzystania za darmo – oczywiście pod warunkiem wiedzy z czym mamy do czynienia, lecz dlatego, że ma w sobie siłę i potencjał do wspierania organizmów ludzkich i zwierzęcych. A wielu z nas odrzuca je jako „staroświeckie” zabobonne i nie modne. A jednak każda z tych roślin wnosi do naszego życia małą cząstkę wartości niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania. Każda z nich jest swoistym darem, który może wspomagać zubożały organizm w to, co jest efektem naszej cywilizacji: destrukcja ciała i ducha. A że w tym pędzie tracimy głowę i wiarę w świat roślin i dobro człowieka …. to już inna sprawa – efekt pędu!

Nadchodzą czasy w których taka wiedza i umiejętność jej praktycznego zastosowania może mieć kluczowe znaczenie. Tracimy bowiem niezależność od świata zewnętrznego, tą niezależność, którą posiadali nasi dziadkowie i jeszcze częściowo nasi ojcowie. Niezależność ta dawała swobodę wyboru i swobodę działania i przede wszystkim nie wiązała węzłami niewolników tak, jak zostaną związane przyszłe pokolenia, zwłaszcza te, które same zgodzą się na odejście od wartości cywilizacji łacińskiej.

Cały ten cyrk, którego codziennie jesteśmy świadkami jest niczym innym jak próbą zniewolenia człowieka i przekształcenia go w formę nie tylko minimalnie myślącą ale przede wszystkim… bezradną!!!

Wspomniany wcześniej Lulek Czarny rośnie w Polsce i może być przyczyną wielu groźnych …halucynacji, zarówno wzrokowo – czuciowych jak również zaburzenia czasu i przestrzeni. Podobnie jak Pokrzyk wilcza jagoda, która tak samo jak Lulek zawiera dosyć bogate ilości skopolaminy i atropiny. To właśnie te dwie substancje w przedawkowaniu robią mniejsze lub większe figle. Na szczęście Kulczyba wronie oko u nas nie rośnie, bo jest ona silną trucizną a była w Polsce obecna jeszcze w latach 70 ubiegłego wieku jako… trutka na szczury. Strychnina, podstawowa substancja czynna Kulczyby w dużych dawkach ma właśnie takie działanie. Z powodu wielu zatruć ludzi a w szczególności dzieci- Strychnina została wycofana z obiegu.

A Jaskółcze ziele? Skąd ta nazwa i co Glistnik ma wspólnego z jaskółkami?

Rzymski społecznik i filozof Pliniusz twierdził, że roślina ta przywraca wzrok jaskółkom, których młode tracą go na skutek infekcji – stąd prawdopodobnie pochodzi polska nazwa tej rośliny. Kiedy tak się działo, dorosłe osobniki reagują na problem dziobami, zrywają fragmenty roślin i sokiem nakrapiają zaropiałe oczy młodzieży. Coś na rzeczy musi być bo w krajach Bliskiego i Dalekiego Wschodu – szczególnie tych biednych, kiedy zaawansowani w wieku ludzie tracą wzrok smarują sobie sokiem z glistnika powieki….i lepiej widzą!

Inny związek z Glistnika z jaskółkami pochodzi bodajże od Diskuridesa, ten Grek zauważył że Glistnik zaczyna kwitnąć kiedy… przylatują jaskółki a kończy kwitnienie kiedy …odlatują. Jest więc potrzebny i jak każda forma życia służy innym po to, aby nie przerywać łańcucha daru życia!

Mając na względzie nawet różnicę klimatów pomiędzy nami a Grecją ten fakt daje do myślenia. Świat, który powoli żegnamy był światem naturalnego porządku, gdzie każde stworzenie miało swoje miejsce i było potrzebne. W całości zaś świat ten tworzył wspaniały mechanizm wzajemnych zależności, które bazowały na …łańcuchach dostaw pomiędzy roślinami, zwierzętami i ludźmi. A były to łańcuchy niewymuszone, naturalne i zbilansowane potrzebami a nie pragnieniami! Czym kończą się zerwane łańcuchy dostaw …widzimy po cenach w sklepach.

Czy warto oceniać po nazwie? Różnie z tym bywa, w przypadku ziół ważny jest skład a nie nazwa – bo nazwy zazwyczaj bywają piękne, obiecujące, kuszące i dostojne. Tymczasem życie pisze swoje rzetelne i do bólu kości codzienne scenariusze. Kiedy więc czytamy takie czy inne spisy treści, kiedy słuchamy bajkowych opowieści jak będzie pięknie a może nawet elektromobilnie – właśnie wtedy warto sięgnąć do kilku starych rzymskich sentencji. Do tych sprawdzonych przez wieki! Jedna z nich mówi jasno: nulius in verba – co oznacz nie wierz na słowo! Sprawdź czy obietnica pokrywa się ze stanem faktycznym czy rzeczywiście wartość jest wewnątrz produktu czy tylko w … opakowaniu! Czy słowa pokrywają się z praktyką czy też są tylko puszczonymi na wiatr zlepkami sylab!?

Sprawdź sam najlepiej w działaniu. Po owocach …. i ziołach przecież ich poznacie.

Wątroba – a Ostropest plamisty.

Święta tuż, tuż i nawet niebiosa podarowały nam tej zimy dar, nie tylko w formie śniegu, który bywa ostatnio deficytowy, ale również otrzymaliśmy cenny czas w postaci kolejnej w tym roku, długiej świątecznej przerwy. Tak więc, będziemy świętować dłużej, a może nawet głębiej …zatapiając się w ciszę i spokój grudniowych dni, wolnych od codziennych wyścigów.

Będzie to też czas swawoli, bo i gwiazdka z jej darami pod choinką, i piękna tradycyjna wigilia z licznymi daniami, a przede wszystkim ciepłe spotkania rodzinne, niezastąpiona moc opłatka… a później, niepowtarzalna pasterka.

A co na to wszystko nasza wątroba? Czy poradzi sobie z wytężoną pracą, z tym alertem, który sprawi, że w środku nocy, bo wtedy pracuje najintensywniej, będzie miała do rozłożenia nie tylko ponadwymiarową dawkę tłuszczów, przemieszanych ze słodyczami, błonnikiem i czym tam jeszcze stół zastawiony… ale również z natężeniem „nocnych rozmów rodaków”!

Czy da radę?

Wątroba jest jednym z najważniejszych naszych organów. To ona musi przefiltrować bogatą w składniki odżywcze krew, która z narządów trawiennych, żyłą wrotną spływa do niej. A właśnie tam następuje z pozoru prosty podział, na co to: niezbędne, potrzebne i… niechciane. A w ramach świątecznych swawoli wpadną tam niebywałe rarytasy.

Pracy z tym, co nie miara, bo dzisiejsza żywność coraz bardziej odchodzi standardami i normami od tego, co kiedyś a fizjologia człowieka takich zmian jeszcze nie dokonała. Klasycznym przykładem zmian są przetwory mięsne. Kiedyś, z jednego kilograma surowca uzyskiwało się około osiemdziesięciu dekagramów produktu, używając do tego dwóch, trzech dodatków. Taki produkt był nie tylko smaczny i zdrowy, ale przede wszystkim odporny na „ząb czasu.” Dobrze przyrządzona kiełbasa, szynka itd. potrafiły wietrzyć się na strychu kilka dni nabierając przy tym jeszcze większych walorów…

Dzisiaj, przemysł mięsny oferuje nam niestety zdecydowanie lepszy wynik wagowy. Z kilograma surowca możemy osiągnąć dwukrotnie wyższą masę! Jak to się dzieje skoro nawet król Salomon nie potrafił nalać z pustego?

Otóż obecnie panująca nam chemia, podobnie jak statystyka, potrafią dokonać jeszcze większych „cudów” niż podwójne rozmnożenie. Takie na przykład nafaszerowane paszami GMO mięso z uboju, już na pierwszym etapie zyskuje na masie do 40% wagi w procesie nastrzykiwania. To właśnie wtedy wprowadzane są igłami związki fosforu, których zadaniem jest sprawienie, aby mięsko ładniej wyglądało i z sinego koloru lekko się zaczerwieniło. Potem oczywiście łatwiej się obrabia w procesach kulinarnych, w garnkach i na patelniach. Po takiej szprycy jest przede wszystkim chrupkie, miękkie i może sobie dłużej poleżeć tu i tam… ale nie dłużej niż dwa dni – oczywiście w lodówce! Później jak u filozofów: wszystko…płynie!

To tylko pierwszy z całego procesu manewr, który sprawia, że również do naszych ciał wprowadzone są związki fosforu, które z natury są antagonistami… cennego dla nas wapnia. Aby nie były samotne, /w świąteczny czas samotność nie jest wskazana/, wtórują im kwasy ortofosforowe ze świecących, dwulitrowych napojów, koniecznie gazowanych. Jedne i drugie stały się już „świecka tradycją” na stołach.

I stąd te ogromne kłopoty, zarówno ze słabością kości, jak również falą próchnicy a czasami zanikiem zębów u najmłodszych, którzy z zapałem sięgają po te uzależniające produkty, pomimo tego, iż wątroba dzieci osiąga swoją „pełną moc działania” dopiero około 10 roku życia!!! I bardzo często zdarza się, że my dorośli zapominamy o tym i paradoksalnie w ramach pochwały maltretujemy te niedojrzałe organizmy czym popadnie!

Okazuje się, że gdyby nie kwas ortofosforowy, nikt nie przełknąłby przesłodzonego napoju z racji niebywałych ilości cukru w tych napojach. A cukier jest jak narkotyk… uzależnia! Kto zaś wątpi w moc fosforanów niech włoży na kilka godzin do szklanki takiego napoju, mleczny ząb swoich pociech…zniknie bez śladu!

I z tym, muszą poradzić sobie cztery płaty naszej wątroby. Ograniczę się dzisiaj tylko do wątroby, pomijając „patologię cukrowego zabójcy” w postaci cywilizacyjnej choroby, czyli cukrzycy.

Związki fosforu, konserwanty, to tylko część przeciwników wątroby. Kolejnym z nich jest… alkohol. Jest on rozkładany w wątrobie w pierwszej kolejności, co może być dowodem na jego toksyczność. Umowna granica spożycia alkoholu wynosi ok. 1 gram na kilogram masy ciała dla mężczyzny i nieco mniej dla kobiety. Różnica ta spowodowana jest nie tylko mniejszą wagą wątroby u kobiet, ale również innymi funkcjami – związanymi np. z macierzyństwem. Jedną z nich jest krwiotwórcza funkcja wątroby w procesie rozwojowym płodu. Wtedy też jakakolwiek ilość alkoholu nie powinna być obecna w organizmach przyszłych matek.

Nadmierne i długotrwałe spożywanie alkoholu powoduje odkładanie się w komórkach wątroby tłuszczu. Następstwem tego jest powiększenie się tego organu /stłuszczenie/ oraz zmiana konsystencji na bardziej miękką. Taki stan sprawia, że zmieniają się również jej zdolności i traci ona swoje funkcje, zatruwając organizm niewydalonymi substancjami.

Stłuszczenie wątroby nie jest tylko i wyłącznie spowodowane nadużywaniem alkoholu. Często jego powodem jest zatrucie chemikaliami, lekami, następstwem zapaleń wirusowych i złych, jednostronnych diet np. monodiety węglowodanowej.

Kolejnym wrogiem wątroby są toksyny przemysłowe. Ogromny rozwój cywilizacyjny w tym dominacja chemii, sprawiły, że i w naszych domach zagościły nowe, lekkie, materiały budowlane, wykończeniowe, opakunkowe. Na podłogach pojawiły się płytki PCV, potem panele, kasetony itd. W kuchniach naczynia z tworzyw sztucznych z obecnością bisfenoli typu A i B. Wszystko to obciąża wątrobę w jej codziennej pracy. Ta niekorzystna dla zdrowia zamiana wyparła z kuchni szklane butelki, słoje i gliniane pojemniki eliminując jednocześnie obecny w nich krzem – pierwiastek życia.

Przybył też groźny w swoim działaniu glin / aluminium/. Bo nie ma już pudełeczka, które nie jest zamykane aluminiową folią, nie ma już zbyt dużo czekolad i słodyczy, które nie są zawinięte w aluminiową folię. Nawet popularne chipsy są opakowane tym materiałem. Aluminium nie jest rozkładane przez wątrobę jest odkładane w tkankach miękkich /m innymi w mózgu/. Jest niezwykle groźną neurotoksyną, co oznacza, że w każdej ilości a więc w małej również, działa na naszą niekorzyść. W mózgu na przykład potrafi zniszczyć osłonkę imielinową neuronów.

W tej niekorzystnej zamianie dostaliśmy wspomniane bisfenole, które po dostaniu się do organizmów zmieniają się w ksenoestrogeny a te, potrafią nieźle zamieszać w gospodarce hormonalnej! Dostaliśmy również chlorek winylu i czterochlorek węgla oraz …kadm, na który wątroba jest szczególnie uczulona. No i jest jeszcze glifosat, o którym coraz więcej się mówi, tym bardziej, że świat powoli budzi się z jego „dobroczynnego działania”.

Ale nie tylko chemia nieorganiczna potrafi zniszczyć wątrobę. Spośród darów Natury śmiertelnym zagrożeniem dla wątroby są trujące grzyby. Spośród nich najgroźniejsze są muchomory: sromotnikowe, jadowite i wiosenne. Nawet, jeśli grzyby są gotowane, to wysoka temperatura nie jest w stanie ich zneutralizować, ponieważ są to substancje, które ani nie rozpuszczają się w wodzie, ani też nie zmieniają swojej struktury pod wpływem wysokiej temperatury, co mogłoby sprawiać nadzieje na zmniejszenie ich toksyczności!

Amanityna – trucizna zawarta w sromotnikach i innych grzybach zabija lub kaleczy, co roku setki grzybiarzy i nieświadomych zagrożenia ludzi. Odtrutką na nią jest inny dar Natury, czyli sylibinina – jedna z substancji czynnych ostropestu plamistego.

Sam ostropest przeżywa obecnie renesans, podobnie, jak przytulia, dziurawiec i wiele innych ziół, ponieważ potrafią pomóc tam, gdzie wspomniana chemia zaszkodziła a potem nie znalazła jeszcze rozwiązania lub nie chce go zdradzić!

Ostropest plamisty jest ciekawą i piękną rośliną. Zewnętrznie, przypomina nam popularne osty, gdyby nie jego grube, mięsiste liście, dodatkowo nakropione „marmurkowatymi” plamami. Jest rośliną jednoroczną, lubiącą słoneczne stanowisko i zasobną w próchnicę, przepuszczalną glebę. W takich warunkach potrafi wystrzelić wysoko do pasa człowieka. Kiedy jednak trafi na gleby ubogie, skróci łodygę do kilku centymetrów, aby tylko wydać nasiona i zapewnić przedłużenie gatunku.

Z kilku nasion, które kiedyś dostałem od kolegi, wyhodowałem całkiem pokaźny zagonek w moim ziołowym ogródku. Bardzo podoba mi się strategia ostropestu, najpierw, zajmuje terytorium dolnymi rozłożonymi liśćmi, aby nie dopuścić konkurencji a sobie zagwarantować zasilanie. Te grube liście chronią też glebę przed wysychaniem a same są wspaniałym ekranem, który w zależności od pory dnia i potrzeb rośliny, albo ją rozgrzewa albo też chłodzi oraz gwarantuje podstawowe procesy wymiany gazowej. Swój największy cel i skarb, czyli nasiona, chroni ostrymi kolcami, którymi odpiera wrogów. Kto chce je dostać, musi założyć grube, budowlane rękawice. Kto chciałby dobrać się do nasion gołymi rękoma lub też rękawiczkami ogrodowymi niech się wstrzyma …zaboli.

Szkoda, że nasi „umiłowani przywódcy” nie dbają o nas, swoich poddanych w ten sposób, A przecież i kolce i zasobną w kosztowności ziemię mają!!! Ech….szkoda!

O wiele prościej przyjąć taktykę naszych dziadków i pozwolić zakwitnąć, a potem przekwitnąć roślinie i dopiero wtedy, kiedy sama gotowa jest na lotniczą przygodę rozsiewania nasion – wtedy zadziałać. Działanie to jest proste, trzeba rozłożyć suchą już kolczastą otulinę kwiatu i wybrać stamtąd „latawce” podobne do tych z mniszka. Na końcu aparatów lotnych znajdują się cenne nasiona, a w nich…. same skarby!

Wspomniana sylimaryna to flawonolignan w skład, którego wchodzą trzy podstawowe substancje: sylibina, sylidiamina /sylidonina/, sylikrystyna, oraz kilka innych. Oprócz nich znajdziemy cenną kwercetynę, tyraminę, histaminę, kwasy organiczne, witaminy C i K, sole mineralne, oraz kilka innych towarzyszących związków.

Sylimarynę stosuje się w leczeniu wątroby zwłaszcza w jej wirusowym zapaleniu. Pomocniczo jest stosowana przy rekonwalescencji tego organu po przebytej żółtaczce. Również przy wspomnianych zatruciach różnych pochodzeń, ale też przy marskości i stanach zapalnych wątroby spowodowanymi np. toksycznymi środkami…ochrony roślin!

Sylimaryna ma również bardzo korzystny wpływ na inny nasz organ o charakterze miąższowym. Dobrze wpływa na nerki, które podobnie jak wątroba biorą czynny udział w usuwaniu z organizmu toksyn. Wyciągi z nasion ostropestu stosuje się również przy krwawieniach zewnętrznych i wewnętrznych. Ciekawe jest to, że polskie normy dotyczące dawkowania sylimaryny są o wiele niższe niż np. te przyjęte przez WHO! Aby skutecznie wesprzeć wątrobę trzeba zażywać specyfik ok. trzech miesięcy, zakładając, że w jednej tabletce znajduje się ok. 70 mg sylimaryny. Tymczasem WHO zaleca przyjmowanie na poziomie pomiędzy 200 a 400 mg na dobę. Nie jest to jedyny przypadek, kiedy i sugestie i często też normy są zaniżane, tak, jakby komuś zależało abyśmy utracili radość życia.

Domowe pozyskiwanie nasion ostropestu jest uciążliwe, ale możliwe i wymaga cierpliwości oraz doświadczenia. W gałęzi przemysłu farmaceutycznego wysuszone kwiaty ostropestu młóci się i oddziela od aparatów lotnych a proces ten wymaga odpowiednich maszyn. My zaś, możemy zasadzić sobie ostropest i pozwolić mu pozostać z nami, w dogodnych dla niego lokalizacjach. Nie będzie wymagał od nas żadnej pomocy, bo to roślina odporna i jeśli nie uprawiamy jej w celach produkcyjnych poradzi sobie wspaniale, przyozdabiając ogrody swoim niepowtarzalnym kształtem i kolorami. Lubią ją pszczoły i zbierają z niej nektar i jasnofioletowy pyłek.

A my, możemy dodać jej dolne liście do wiosennych sałatek a przez cały rok dodawać zmielone owoce /nasiona/ do kefirów, jogurtów, popularnych owocowych koktajli i zup. Kto chciałby profilaktycznie używać ostropestu plamistego dla ochrony swojej wątroby może dodatkowo zrobić odwar z tej cennej rośliny. Jak wszystkie twarde części roślin również i te nasiona, musimy zalać ciepłą wodą i doprowadzić do wrzenia na wolnym ogniu przez 3-4 minuty. Dopiero wtedy, nasiona oddadzą nam swoje skarby! Można też pozostawić nasiona do macerowania na co najmniej 10 godzin. Uzyskamy wtedy napój o ciekawym smaku, ale o ograniczonym składzie. Zimna woda nie jest najlepszym rozpuszczalnikiem, ale z drugiej strony chroni te substancje, które giną podczas gotowania. Pozostaje nam zatem, naprzemienne korzystanie z tych rozwiązań.

Kto nie ma czasu na domowe zabawy nad kuchnią może zakupić w aptece cały szereg wspomnianych gotowych produktów zazwyczaj w tabletkach, w których sylimaryna jest podstawową substancją czynną na schorzenia wątroby.

Musimy dbać i chronić nasze wątroby i nerki, bo to one rozkładają i wydalają to, co nie może zostać w organizmie. W dużej mierze źródłem tych zanieczyszczeń są produkty dostępne na marketowych półkach. A te, nie powinny być zjadane ani codziennie, ani też w większych ilościach. Warto zadbać o swoją wątrobę, bo pracuje dla nas pół nocy, aby posprzątać bałagan w naszym krwioobiegu, kiedy nie możemy oprzeć się ani pokusie, ani reklamie, ani też najprzyjemniejszym chwilom rodzinnych biesiad.

Wtedy, gdy za oknem pada prawdziwy śnieg a w kominku buszuje ogień, wtedy też warto sięgnąć po słownik tłumaczący łacińskie terminy. Pod hasłem: sylibum marianum odczytamy – ostropest plamisty, albo też, przekaz głębszy, głęboko opiekuńczy i matczyny, który tłumaczy w pięknej legendzie, że te białe marmurkowe, plamy na liściach ostropestu, są kroplami mleka, które spadało przy karmieniu Tego, który narodził się w tą piękną świąteczną noc!

Ktoś o nas jednak dba!

https://dakowski.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=24472&Itemid=53

Dzika róża – dzikie serce …

Kiedy przeglądamy oficjalne statystyki dotyczące odejścia z tego świata naszych rodaków, to niechlubne, pierwsze miejsce zajmują choroby związane z układem krążenia i sercem.

Smutna to informacja, bo mówiąca, że generalnie zaharowujemy się na śmierć, goniąc we wskaźnikach i słupkach cywilizowany świat.

Pomijając tych, którzy niedomagania mają albo dziedziczne, albo też lekceważą objawy, cała reszta na własne życzenie przedwcześnie opuszcza ten padół. Bywa, że w tych ostatnich przypadkach ktoś inny po prostu nie zdąży z …pomocą. Papierosy /ale nie tytoń/ , stres, dokładają się do tych statystyk głębokim cieniem.

Marzy nam się… prawdziwe dzikie serce i to nie tylko prywatnie. Marzy się też serce w narodzie, takie, co to kiedyś bywało ale

O „dzikich” mówimy z pogardą. Wyliczając im nie tylko brak edukacji chociażby w najprostszej formie pisania i czytania, ale często wytykamy im „prymitywne” formy zachowań w tym również ratowania zdrowia i życia zarazem.

A jednak nasza nowoczesna cywilizacja również nie radzi sobie z wieloma problemami, z którymi „tamci” sobie poradzili. A przytoczona na początku statystyka potwierdza to… niestety!

Jeszcze inaczej jest w świecie dzikich zwierząt. Tam zasady są proste: prawo dżungli a potem na równi zmysły i instynkt sterują nie tylko zachowaniem, ale też populacją.

Może, dlatego w świecie dzikich zwierząt nie ma chorób przewlekłych, praktycznie nie ma też zawałów ani cukrzycy. Ale zwierzęta kierują się wspomnianym instynktem i nie kupują pożywienia w sklepach. Co innego, kiedy udomowione zwierzaki, prowadzą osiadły tryb życia a karmione ręką ludzką, która z wygody sięga do worka z …”pełnowartościową karmą” zaczynają chorować.

Dzikie serce marzy się nam więc coraz częściej.

W głębokim średniowieczu, w tym, w którym nie tylko zaawansowanej technologii nie było, ale nawet podważana była krągłości ziemi, w tym świecie ówczesnych medyków obowiązywała ciekawa zasada: podobne …podobnym. Dziwnie to brzmi w dzisiejszych czasach, ale kryterium, co leczyć i czym, zależało od kształtu specyfiku, zapachu albo jego koloru. I tak np. glistnik jaskółcze ziele po złamaniu łodygi wydzielał woń, która przypominała zapach wątroby. I to wystarczyło, aby używać tego ziela do oczyszczania wątroby i „naprawiania” jej skomplikowanej struktury. Kształt owocu orzecha włoskiego przypominał pofałdowania ludzkiego mózgu i to również wystarczyło. Kolor zaś owoców dzikiej róży przypominał kolor serca….

Po kilku stuleciach, kiedy możemy nie tylko zmierzyć, ale też zajrzeć do wnętrza komórek ludzkich, odczytać DNA i skanować mózg oraz zbadać dokładnie ponad 20 alkaloidów z glistnika, okazało się, że „tamci” nie tylko mieli rację, ale strzelali w tych przypadkach w samo sedno. W wielu innych mylili się!

Ale zarówno alkaloidy z glistnika, jak też kwasy Omega -3 i 6, które wspaniale odżywiają ludzki mózg a kończąc na glikozydach nasercowych zawartych w pięknych czerwonych owocach dzikiej róży i jeszcze bardziej bordowych owocach głogu – to wszystko miało i ma ciągle sens!

Dzisiaj, kiedy wszystko można kupić, w dodatku bez ruszania się sprzed ekranu komputera, niewielu chce się pofatygować i zbierać owoce dzikiej róży. Kiedy więc robię to w obcym terenie, spotyka mnie ciekawa reakcja głównie ze strony dzieci. Zazwyczaj martwią się moją zamożnością, bo nie widziały, aby ich rodzice ani nikt inny był tak biedny, aby musiał zbierać coś, co rośnie na skarpach i ma kolce! A jednak nie znajdziemy bardziej wartościowego surowca w dzikiej jesiennej rzeczywistości jak owoc róży i głogu.

Jednym z podstawowych powodów naszych nie domagań jest chroniczny brak witaminy C. Człowiek nie jest w stanie wytworzyć jej sam w organizmie. Inaczej mają drapieżniki. Wilk, lis i pies wytwarzają ją z białek, zazwyczaj pochodzenia zwierzęcego. My, ludzie, musimy ją dostarczać w ilości zależnej nie tylko od pory roku, masy ciała, ale przede wszystkim od stanu i formy naszego organizmu! Kiedy jesteśmy przeziębieni, organizm domaga się podwójnych dawek! Kiedy jesteśmy w przyzwoitej formie wystarczy ok. 1 mg na kilogram masy ciała. U kobiet w ciąży i karmiących zapotrzebowanie na witaminę C wzrasta znacznie. Trudno więc mówić o konkretnej dawce witaminy i jest to dobra wskazówka, bo każdy z nas jest przecież indywidualnością – fizyczną i psychiczną.

Witamina C jest witaminą ogólnoustrojową potrzebną w każdym centymetrze naszego organizmu. Bez niej kolagen nie nabierze swojej struktury a bez mocnego kolagenu nie ma sprawnego oka, mózgu, stawów i skóry, bo on stanowi bazę do budowy tych organów i części naszego ciała. Lecz i na tym nie kończy się rola tej jakże ważnej witaminy. Odgrywa ona niezmiernie istotną rolę w procesach redukcji i utleniania w naszym ciele. Hamuje procesy starzenia się organizmu! Spowalnia zmiany miażdżycowe oraz zaburzenia procesów trawiennych. Ma ogromny wpływ na ogólną odporność naszego organizmu! Warto na koniec tej długiej listy wspomnieć o jeszcze jednej, niezmiernie ważnej właściwości witaminy C. Ma ona zdolność hamowania tworzących się w przewodzi pokarmowych nitrozoamin, które są związkami rakotwórczymi a dostają się do przewodu wraz z warzywami, które są przenawożone związkami azotu!

Czerwieni się w jesiennym słońcu dzika róża i głóg i oba te zioła wołają cicho: zerwij mnie!

Zerwij a dostaniesz za darmo to, co potrzebujesz: witaminę C, karetonoidy, kwasy organiczne, ważne dla serca flawonoidy, antocyjany, które działają, jako przeciwutleniacze i olejki eteryczne. Dostaniesz całą gamę witamin: A, B1, B2, E, K oraz P – z bioflawonoidów.

Od dawien dawna „Dzicy” sięgali po owoce tego krzewu. Początkowo dzika róża była częścią pożywienia. Później stała się lekarstwem. Wspominali o niej w swoich działach i praktykach Hipokrates, Dioskurides, św.Hildegarda z Bingen a po nich wielu autorów współczesnych poradników i ksiąg o ziołolecznictwie / np. prof. Aleksander Ożarowski/.

Dzika róża jest przede wszystkim znakomitym źródłem witaminy C, która jest bardzo dobrze wchłaniana. Naturalna witamina C jest skuteczniejsza w działaniu od syntetycznej. Jej aktywność wynika z obecności w dzikiej róży flawonoidów i kwasów organicznych, które chronią je przed rozkładem. Jak podaje wspomniany prof. Ożarowski syntetyczna witamina C wchłaniana jest w ok. 30-35 %. Reszta opuszcza organizm naturalnymi drogami ewakuacji.

Dzika róża działa również moczopędnie i przeciwskurczowo. Te dwie cechy uzupełniają się wzajemnie i powodują zwiększenie wydzielania moczu a wraz z nim nadmiaru toksyn chociażby z pożywienia.

W ciężkich czasach szkorbutu a więc wtedy, gdy brakowało pożywienia lub jego dostępność była monotonna to właśnie dzika róża i kiszona kapusta były dwiema drogami ratowania niedoborów. Wato więc, zastanowić się czy zamiast „błyskawicznie” zaparzających się herbat, wygodnych w obsłudze nie sięgnąć po różę. Jej piękny kolor, bogaty smak i przede wszystkim „ładunek”, który wnosi do naszego organizmu, sprawia, że poczujemy, czym obdarza nas Natura.

Świetnie smakuje dzika róża z kwiatem bzu czarnego, owocem głogu, i lipą. W takim zestawieniu rozgrzeje nasze ciało a warto to zrobić, bo słońce już niskie, chłodniejsze. Taka herbatka pita przez jesień, przygotuje nasz organizm do zimowych chłodów.

Kiedy zbieramy owoce dzikiej róży potrzeba zabrać dwie rękawice. Ostre kolce poranią nas, gdy gołą ręką sięgniemy po nie. Potem, zebrane owoce rozsypujemy cienką warstwą i w ciepłym, przewiewnym miejscu bez dostępu światła słonecznego suszymy. Kiedy są już twarde i pomarszczone, można przesypać je do słoików a przed samym spożyciem koniecznie zmielmy je, lub rozbijmy w moździerzu. Bez tego ruchu, dzika róża nie odda nam ani swojego aromatu ani też całej bogatej zawartości. Kiedy robimy herbatę wieloskładnikową, najpierw na wolnym ogniu zagotujmy twarde skorupy owocu. Przez minutę albo dwie niech żar wniknie w twardą strukturę po to, aby wydobyć z niej wszystko, co potrzeba. Dopiero po tym dodajmy inne delikatne składniki, ale już bez gotowania, lecz tylko, jako napar przez zaparzenie/ ok. 10 min./. A warto dodać kwiat głogu, kwiat bzu czarnego, kwiat lipy. A kiedy to wszystko naciągnie i ostygnie słodząc do smaku miodem pomyślmy o Dzikich…

Siadając w wygodnym fotelu warto przy takiej herbacie obejrzeć znakomity film „Samsara

Film bardzo ciekawy, bez słów. Obraz i dźwięk wprowadza nas w historię tego, co bezpowrotnie tracimy! Film ten pokazuje ogromne zdziwienie „Dzikich,” którzy z zatrwożeniem patrzą na to, co „Cywilizowani” robią z Matką Ziemią… Patrzą, bo niewiele innego zrobić mogą, patrzą, bo nie mogą zrozumieć…po co?!

Świat w swojej różnorodności był powodem nie tylko podróży i porównania różnych kultur, handlu na małą i ogromną skalę, lecz również był powodem zachwytów: pięknem, sensem, różnorodnością oraz znakomitą umiejętnością dostosowania się człowieka do lokalnych warunków. Był powodem zachwytów: prawdą, honorem, oddaniem i poświęceniem.

Dzisiaj, trudno powiedzieć, kto jest bardziej dziki… zwłaszcza po obejrzeniu tego filmu.

A z rzeczy dzikich wciąż pozostaje jeszcze …smak i zapach dzikiej róży.

Smacznego! Marek Dudek

https://dakowski.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=21260&Itemid=53

Coś przeciw robakom… Piołun, wrotycz, orzech włoski…

Przyglądając się uważnie Naturze, z czasem dochodzimy do pozornie prostego wniosku: wszystko co rośnie, wszystko co żyje, jest potrzebne i ma swoje miejsce w ekosystemie. Ma też do spełnienia bardzo konkretny cel. W świecie roślin możemy zachwycać się niesamowicie misterną siatką powiązań, nie tylko wzajemnych zależności, lecz przede wszystkim budującego oddziaływania na siebie. W rolnictwie ekologicznym wzajemności te są wykorzystywane w uprawach biodynamicznych. Na takich grządkach sadzi się różne gatunki roślin, które wspierają się a więc nie konkurują ze sobą. Wytwory ich metabolicznych przemian pozytywnie wpływają i zasilają sąsiadów – z korzyścią dla wszystkich! Spośród wielu kolejnych wniosków, które cisną nam się na usta, zasadnicze są dwa. Pierwszy z nich może dotyczyć ogromu rozmiaru inteligencji stworzenia. Oglądając pod mikroskopem zwykłe nasionko – zastanawiamy się, jak precyzyjnie zostały uwzględnione wszystkie wymagania, aby mimo niesprzyjających warunków, różnego rodzaju zakłóceń, opóźnień i innych przeciwności, znowu i skutecznie zakiełkowało życie. Pomimo niesamowitego rozwoju technologii nie jesteśmy w stanie na dzisiejszym etapie rozwoju, produkować żywności z promieni słonecznych, wody i cukrów przy współudziale minerałów. A jednak proste rośliny wykorzystując jeszcze wymianę gazową przynoszą nam obfite plony.
Kolejny wniosek jest mniej optymistyczny i sprowadza się do trudnego pytania: dlaczego łamiemy ten piękny porządek, dlaczego babrzemy się w klonowanie zwierząt, GMO, monokulturowe uprawy i przynoszące wielkie zniszczenie – ich efekty? Czy chodzi tylko o kuszącą od wieków tajemnicę, jak głęboko możemy zajrzeć, czy też o jeszcze większą pokusę pobawienia się w Stwórcę? Poczucia rozkoszy powołania życia a potem jego przerwania.
Efektem tych manipulacji jest pogarszający się stan zdrowia naszego społeczeństwa. Tempo, w jakim ta lawina się porusza jest zatrważające. Nie dotyczy ona tylko ludzi mogących rozważać myśl o zejściu z tego świata z racji wieku, lecz osoby w sile sprawności fizycznej, bezbronne dzieci i młodzież. Lawina ta nabiera również rozpędu pośród tych, którzy dopiero przychodzą na świat. Przeglądając tysiące ogłoszeń z prośbą o pomoc dla takich dzieci, zastanawiam się nad jedną kwestią. Dlaczego nikt nie próbuje wyeliminować tych zaburzeń i problemów. A są one przecież znane w świecie nauki i składają się na nie takie powody jak: wzrost poziomu zanieczyszczenia organizmów metalami ciężkimi, neurotoksynami, herbicydami i pestycydami. Przeogromny wzrost substancji, które przedostają się do organizmów z zewnątrz i gwałtownie, na dużą skalę zaburzają gospodarkę hormonalną. W mniejszym stopniu są to również promieniowania różnych częstotliwości. Wzrasta fala alergii pokarmowych, alergii powstałych jako sprzeciw organizmu przeciw elementom składowym pożywienia, które odczytywane jest jako wrogie! To wszystko możemy ująć jednym stwierdzeniem: to efekt odejścia od porządku Natury i efekt zachłanności.
Zmienił się na naszych oczach styl życia. Generalnie bardzo się spieszymy, do końca nie wiadomo po co, lecz spieszymy się tak bardzo, że gonimy błędy już nie tylko Europy Zachodniej ale również błędy społeczeństwa amerykańskiego! Tak samo jak oni pracujemy, podobnie mieszkamy, podobnie jemy i podobnie odpoczywamy. Mamy już wspólne, globalne marzenia, globalne marki i mamy sforę treserów, którzy codziennie podpowiadają, co włożyć na siebie, czym się odżywiać, jak się zachować i przede wszystkim jak myśleć. Jakie słowa są modne a jakie zwroty są wstydliwe i błędne! To, co kiedyś osiągała generacja żyjąc 80 lat każda, dzisiaj można osiągnąć w 20 lat pracy zawodowej – ale rzadko po takim sukcesie można osiągnąć już wiek 80 lat a jeszcze rzadziej w dobrym zdrowiu!
Spośród podstawowych elementów stylu życia najbardziej zmieniło się odżywianie. Obecny mieszkaniec naszego kraju zjada około 10 kilogramów cukru na rok, więcej w różnych produktach spożywczych, niż jego rodak 25 lat temu – a tamci również spożywali cukier! Do tego dochodzi kilka kilogramów rocznie chemii zjadanej z pożywieniem, ale też ze środków czystości z kosmetyków, z oddychania pyłami i „atmosferą” miast. Kto ma wątpliwości co do obecności chemii w produktach AGD, niech wejdzie i zaczerpnie atmosfery tzw. chińskich marketów. Rozkosz…bisfenoli…
Za czasów mojego dzieciństwa cukier krzepił /zapewne producentów/ dzisiaj – uzależnia i zabija! Przecież wiemy od dawna, że komórki rakowe „odżywiają się” cukrami prostymi. Spożywanie pożywienia bogatego w węglowodany, prowadzi do licznych zmian, z których jednym z efektów są miejscowe zmiany ph różnych części naszego przewodu pokarmowego. Rozpoczynamy ciekawy okres polegający na sprawdzaniu wytrzymałości naszych organizmów poprzez wystawianie ich na ciężkie próby. Głównie za sprawą „toksycznego pożywienia” i ogromnej dawki stresu! Nowy styl życia pełen jest stresu, a on prowadzi do ciągłego napięcia. Nieodreagowany stres to duży problem dla organizmu. Każde napięcie emocjonalne przekłada się na konkretne napięcie mięśniowe. Czasem odbiorcą tego napięcia jest serce, innym razem żołądek a jeszcze innym woreczek żółciowy, jelito cienkie itd. Często, napięciom tym towarzyszą wydzielania konkretnych gruczołów. Wspomniany przykład cukrów nie jest tutaj bez znaczenia, ponieważ spożycie takiego czy innego batona rzeczywiście na krótki czas sprawia nam lepszy nastrój, ale to efekt podwyższenia poziomu cukru we krwi, efekt ten jest krótkotrwały dla psychiki – dla ciała, długofalowo – destrukcyjny. Ciało chce więcej, więcej a najlepiej ciągle.
Za mało jemy produktów kiszonych, prawie w ogóle nie jemy żywności ostrej i gorzkiej. Dominacja smaku słodkiego jest bezwzględna i… niszczy nas to uzależnienie. Przykładowo – ph kwasów żołądkowych to obecnie u niektórych z nas mieści się w granicach między 3 a 4 i to już wystarczy, aby Helikobakter pylori rozpoczęła swój pochód! Kolejnym następstwem tego stanu rzeczy / spożywaniu nadmiaru cukrów/ jest ogromny wzrost pasożytów w naszych organizmach. Pomijając te z okresu dziecięcego – głównie owsiki, możemy być nosicielami wielu innych. A te, zdobywamy od domowych zwierząt gospodarskich, czworonożnych pupilków/ psy, koty/. Przywozimy z egzotycznych wyjazdów i tamtejszej żywności /pierwotniaki np. lamblie/, ale również z wymarzonych podróży do tropików /nicienie, przywry/. Na liście kolejnych są jeszcze płazińce, obleńce, itd. Kiedy nasz organizm słabnie głównie na skutek przeciążenia i braku regeneracji, to właśnie one domagają się władzy dla siebie. Najczęściej więc, kolonizują, obejmując nowe terytoria. Kiedy nie znajdą tego co chcą, ruszają w poszukiwaniu pokarmu przemierzając nasz organizm bez większego trudu. Szczególnie podróże lubi tasiemiec. Potrafi on bez większy problemów wędrować wewnątrz ciała przemieszczając się z układu pokarmowego do oddechowego i dalej w górę do jamy ustnej. Rzadko dostajemy skierowanie na badania przeciwko tym formom życia. Jedną ze skutecznych metod poznania tego co w sobie nosimy jest prosta metoda Vega Test. Bardzo często pasożyty w takiej czy innej formie są poważnym problemem i powodem chorób przewlekłych, chorób gdzie długo nie możemy odnaleźć przyczyny.
A jak z tymi problemami radzili sobie nasi przodkowie? Przede wszystkim problem ten nie miał takiej skali jak obecnie. To prawda, że dostępność słodyczy nie była tak powszednia jak dzisiaj. Słodkie, jadło się zazwyczaj raz w tygodniu i to w formie takiego czy innego placka albo jego wyższej formy… czyli tortu. I w zasadzie na tym się kończyło, w zasadzie, bo były przecież wyroby… czekolado podobne, trochę słodkich deserów i był jeszcze …Pewex! A tak na poważnie to jadło się bardzo dużo produktów kiszonych: od kapusty z niezapomnianą kwaśnicą, codziennością były ogórki kiszone na kilka sposobów, cukinie i papryki. Jadło się chrzan i to nie tylko od święta! W lecie, kwaśne śliwki, rabarbar, ale też niezastąpione jeżyny, borówki i to właśnie te dary natury i ich substancje czynne stały na straży i nie dopuszczały pasożytów. Bo dla pasożytów kwaśne środowisko nie jest przychylne! A kiedy pojawiał się problem żołądkowo-jelitowy sięgano do ogródka po piołun. Roślina ta wykorzystywana była głównie w zaburzeniach trawienia, ale również jako jeden z trzech składników mieszanki przeciw pasożytniczej. W swoim działaniu piołun pobudza wydzielanie soków żołądkowych, soków trzustki, oraz żółci. Poprawia trawienie i przyswajanie pokarmów. Działa również rozkurczowo na przewód pokarmowy, w tym również na przewody żółciowe. Ma przy tym działanie odkażające, przeciw robaczne, zarówno wewnątrz naszego organizmu jak również na pasożyty skóry – świerzbowce i wszy. Nie należy używać go długo, ponieważ podstawową substancją jest tujon, który mocno wpływa na działanie ośrodkowego układu nerwowego. Nie podaje się go dzieciom, kobietom w ciąży i matkom karmiącym. Można przyjmować go w nalewce. A skoro już mowa o alkoholu to znawcy tego tematu zwracają od razu uwagę na łacińską nazwę jednego z gatunków piołunu. Bylica piołun od razu daje skojarzenia z absyntem a więc mocnym trunkiem na bazie ziół, z dużym udziałem piołunów. I rzeczywiście, samych piołunów jest kilka, bo może to być: bylica pospolita, bylica estragon, bylica boże drzewko. Wszystkie w smaku gorzkie a ten smak pobudza właśnie wydzielanie soków przewodu pokarmowego. Piołun, niezależnie od odmiany był znany i używany od dawna. Pisali o nim Galen, Diskurides i św. Hildegarda. Jest rośliną wiatropylną, o ładnym zapachu. W lecie, w wyższych temperaturach, kiedy uwalniają się olejki eteryczne miło siedzi się z zamkniętymi oczyma i rozpoznaje różne zapachy ziół. Można też wtedy podpatrzyć jak pszczoły i inne zapylacze korzystają z jego pyłku i znoszą do ula, aby i tam walczyć z pasożytami. W uprawie jest prosty i niezwykle odporny. Kiedy rozpoczyna się czas kwitnięcia obcina się górne części roślin /nie więcej niż 40 cm/ i suszy. Trzeba uważać przy suszeniu, bo wysycha wolno i jeśli miejsce nie będzie przewiewne to może gnić, ciemnieć a wtedy jest bezużyteczny. Bylica estragon używany jest w naszych kuchniach jako przyprawa do mięs, nadając im ciekawy korzenny smak. A w ogrodzie biodynamicznym sadzi się piołun jak naturalną straż przeciwko grzybom i innym szkodnikom roślin.
Zazwyczaj z jednej strony ogrodu pilnuje on roślin zmieniając się na warcie z szałwią lekarską, omanem i niezastąpioną w tym celu konopią siewną /nie mylić z indyjską!/ ale też zwykłą miętą pieprzową czy szałwią omszoną. Podobnie jak wrotycz, również piołun jest używany do dnia dzisiejszego, jako antidotum na mole. Małe bukieciki tych ziół wiesza się w szafach i garderobach, aby odstraszały swoimi olejkami szkodniki. Do dzisiaj również obydwa te zioła są podstawowymi składnikami preparatów na pasożyty skóry a więc wspomniane świerzbowce i wszy.
Wrotycz jest jedną z ciekawszych roślin, która budzi wiele kontrowersji. Z jednej strony jest na indeksie, ostrzegają przed nią urzędy europejskie, umieszczając wrotycz na liście roślin trujących. Z drugiej strony przeglądając stare zapiski, ogólnie dostępne skany manuskryptów, dowiadujemy się o jego szerokich możliwościach. Oczywistym wnioskiem jest to, że wtedy nie było nic innego i dlatego był wykorzystywany tak szeroko. W Polsce wrotycz jest rośliną ogólnie dostępną. Pięknie rośnie w kępach, pośród innych ziół i traw. Ma intensywny zapach, przypominający egzotyczne dla nas tereny środkowej Afryki. Obecnie nie ma większego znaczenia, chociaż ciągle używany jest na wsiach np. do odkażania baniek na mleko /podobnie jak glistnik/, odymiania obór i miejsc gdzie przebywają zwierzęta mogące stać się łupem pasożytów. W przemyśle kosmetycznym i farmaceutycznym wrotycz zwyczajny skupowany jest jako składnik preparatów przeciw wszawicowych wytwarzanych na bazie alkoholu. Wewnętrznie nie stosuje się go ze względu na zawartość beta-tujonu, który jest groźny, nie tylko dla systemu nerwowego ale również potrafi mocno przekrwić błony śluzowe żołądka i negatywnie wpływa na pracę nerek.
Trzecim ziołem używanym do zwalczania pasożytów był liść orzecha włoskiego. To piękne duże drzewo jest skarbem w naszych ogrodach. Liście orzecha wykazują działanie przeciwkrwotoczne – hamują drobne krwawienia z naczyń włosowatych. Mają również działanie ściągające, grzybobójcze, przeciwzapalne i hamują rozwój bakterii oraz niektórych pasożytów. Odwary z liści orzecha stosowano przy nieżytach żołądka, oraz krwawieniach z przewodu pokarmowego. Liśćmi orzecha płukano usta w schorzeniach dziąseł i gardła. Juglon – jedna z substancji czynnych orzecha używana jest dzisiaj jako składnik preparatów do farbowania włosów i opalania się. Tyle dają nam liście, a same orzechy są niezwykle wartościowymi składnikami naszej diety. Zawierają w sobie 50-75% znakomitych tłuszczów. Są też bogate w przyswajalne białko /10 -20%/. Mają też w sobie dużo cennych witamin: A, B, C, P, E, D. Bogate są również w sole mineralne w tym potrzebne a trudne do pozyskania sole kobaltu i żelaza. Z zielonych orzechów /niedojrzałych/ robi się nalewkę przeciw robaczą. Musimy jednak tak trafić ze zbiorem orzechów tak, aby znajdowała się w nich substancja przypominająca gęste mleko. To właśnie ona ma największe wartości przeciw robacze. Samo drewno z włoskiego orzecha jest niezwykle wartościowe. Wyrabia się z niego cenne meble, ozdoby, pamiątki. Jest twarde i bardzo trwałe. Nie lubią go pasożyty drzew i lasów i trudno się temu dziwić. Warto zasadzić orzecha dla następnych pokoleń – nie dlatego, że bardzo wolno rośnie, lecz dlatego, że jest wartościowym drzewem, skuteczny w działaniu i znakomicie odżywia mózg.
W około świątecznym czasie powinniśmy zadać sobie pytanie: co kwaśnego dzisiaj zjadłem? Czy moja dieta jest zbilansowana, czy sięgam po ostrą paprykę, cebulę, czosnek, bo to one stoją również na straży kondycji mojego przewodu pokarmowego? A może ocet jabłkowy albo winny? Za ok. 70% odporności naszych ciał odpowiada stan przewodu pokarmowego. Ma on też duży wpływ na jakość naszego nastroju – to właśnie w jelitach produkowane są składniki, które później dostają się do mózgu i tworzą dwie z wielu ważnych substancji, które mają podstawowy wpływ na nasze samopoczucie /serotonina, dopomina/.
Po gorzkie zioła sięgali nasi dziadkowie i ojcowie po to, aby powrócić do zdrowia. Dzisiaj trudno jest młodym ludziom przełknąć gorzki smak, często odbierają to jako rodzaj kary. I trudno się dziwić bo sztuczne słodziki i chore nawyki nagradzania za wszystko słodyczami, tak podbiły skalę słodkości, że nic ich nie przebije. Żadna truskawka czy dojrzała czereśnia, żaden smakołyk, nawet słodka stewia, nie dorówna syntetycznemu słodzikowi. Może, więc warto ograniczyć słodycze i zmienić dietę na tą, w której występują różne smaki a pośród nich kwaśne, gorzkie i ostre produkty.
Słodkie słowa potrafią uleczyć naszą psyche, przyjmujemy je łatwo i w każdej ilości, nawet te, które bywają zbliżone do lukru. I nie ma w tym nic złego, bo jedną z form odżywiania naszej psychiki jest odżywianie dobrym słowem. Niezwykle potrzebne w tych czasach! A gorzkie słowa też są konieczne, to właśnie one mogą obudzić uśpione postrzeganie, obalić rutynowe zwyczaje i żywieniowe nawyki, które często prowadzą nas na manowce zdrowia!
Zmieniony ( 06.05.2019. )
Marek Dudek https://web.archive.org/web/20210303152044/https://dakowski.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=25332&Itemid=53 To z ARCHIWUM, przypominam, że tam OCEAN wiadomości, artykułów.. MD