Przyjaciele i wrogowie ludu

Przyjaciele i wrogowie ludu

Stanisław Michalkiewicz micha

Kategorię przyjaciół i wrogów ludu wprowadził do publicystyki politycznej Włodzimierz Eljaszewicz Ulianow, znany jako “Lenin”, ale chyba nie jest to jego oryginalny wynalazek, bo ta kategoria pojawiła się podczas Rewolucji Francuskiej, kiedy to Jean Paul Marat wydawał pismo pod tutułem “Przyjaciel ludu”, a i później, jeszcze przed Leninem wydawane było w zaborze austriackim przez Bolesława Wysłoucha pismo pod tym samym tytułem.

Lenin zaś – jak to Lenin – podszedł to zagadnienia “naukowo”, niczym Kukuniek i w pracy: “Kto to są przyjaciele ludu i jak oni walczą z socjaldemokracją” nie tylko zdemaskował fałszywych przyjaciół ludu, ale też położył fundamenty pod sojusz robotniczo-chłopski, który – jeśli oczywiście nie liczyć bezpieki – stanowił ideologiczną podstawę “socjalizmu realnego”, zwanego również “komunizmem”. Przetrwał on – jak pamiętamy – do przełomu lat 80-tych i 90-tych, aż zbankrutował i ludzkość dała sobie z nim spokój.

Dała – ale nie do końca – bo w tradycyjnej postaci przetrwał on np. w Korei Północnej, czy na Kubie aż do dnia dzisiejszego, zaś w postaci zmordenizowanej właśnie jest forsowany zarówno w Ameryce Północnej, jak i w Europie. Kiedy w roku 1990 na zaproszenie UPR przyjechał do Polski laureat nagrody Nobla z ekonomii, prof. Milton Friedman, opowiadał nam, jak gdzieś w połowie lat 80-tych poprosił w Bibliotece Kongresu o program Komunistycznej Partii USA z lat 20-tych i z przerażeniem skonstatował, że wszystkie punkty tego programu zostały w USA zrealizowane. Obecnie rewolucję komunistyczną kontynuuje tam i eksportuje na świat Partia Demokratyczna, której lewe skrzydło, reprezentowane m.in przez panią wiceprezydent Kamalę Harris, to komuna w czystej postaci.

Wspominam o tych korzeniach, bo po 33 latach od sławnej transformacji ustrojowej, również w naszym bantustanie można już dostrzec podział na przyjaciół i wrogów ludu. Na razie nie przybrał on formy specjalnego ustawodawstwa, które – na podobieństwo “ustaw norymberskich” w III Rzeszy, dzieliło obywateli według kryteriów rasowych, ale wszystko przed nami, bo ogniskiem tej awangardy jest środowisko niezawisłych sędziów. Jak wiadomo, nie wystarcza mu już “orzekanie” zgodnie z “ustawami”, bo ambicje tego środowiska sięgają dalej – żeby sędziowie nie tyle “podlegali” ustawom, co je sami sobie pisali.

Ale i na gruncie dotychczasowego ustawodawstwa środowisko jakoś sobie radzi, dzięki czemu możemy już teraz podać przykłady orzecznictwa odwołującego się do leninowskich kryteriów przyjaciół i wrogów ludu.

Oto przed kilkoma laty opinię publiczną poruszył wyrok niezawisłego sądu w sprawie pana Piotra Najsztuba, legitymującego się przerwszorzędnymi korzeniami, ze wzgledu na które został zaliczony do przyjaciół ludu bez najmniejszych wątpliwości. Mimo, że w roku 2017, prowadząc samochód bez prawa jazdy, potrącił był on na pasach dla pieszych 77-letnią kobietę, niezawisły Sąd Okręgowy w Warszawie zatwierdził wyrok uniewinniający pana Najsztuba, a niezawisły Sąd Najwyższy oddalił kasację Prokuratora Generalnego.

Inaczej być nie mogło, bo ten cały Prokurator Generalny jest przedstawicielem reżymu Jarosława Kaczyńskiego, więc jako reprezentujący wrogów ludu z zasady racji mieć nie może, a poza tym w momencie zdarzenia było “ciemno”, więc wszystko zakończyło się wesołym oberkiem. Podobnie wesołym oberkiem zakończyła się sprawa jegomościa, który obrzucił kamieniem samochód “antyaborcyjny”, a następnie próbował wyciągnąć zeń kierowcę, przy okazji uderzajac go drzwiami.

Ponieważ zdarzenie było monitorowane, to niezawisła pani sędzia Louklińska z niezawisłego Sądu Rejonowego dla Warszawy-Mokotowa nie mogła powołać się na “ciemności zewnętrzne” – ale w naszym, znaczy się – sędziowskim – fachu nie ma strachu. Jak nie można kijem, to można pałką, więc pani sędzia Louklińska wykombinowała sobie, że czyn owego jegomoscia charakteryzował się “znikomą szkodliwością społeczną”, więc karać go za to nie można.

A dlaczego czyn charakteryzował się znikomą szkodliwością społeczną? A dlatego, że zaatakowany samochód uprawiał zbrodniczą propagandę antyaborcyjną, a wiadomo przecież, że aborcja jest podstawowym prawem człowieków, a kobietów – w szczególności. Toteż wydała jedynie słuszny wyrok uniewinniający, wyjmując tym samym propagandowe działania wrogów ludu spod ochrony prawnej.

Pewne komplikacje wystąpiły w przypadku niejakiej “Babci Kasi” reprezentującej jedynie słuszny i przyjazny dla ludu ruch “Polskich Babć”, który został u nas zadaniowany w walce o “demokrację”, jak tylko w ramach operacji “Ulica i Zagranica”, Komisja Europejska, na której czele stały podówczas dwa niemieckie owczarki: Jan Klaudiusz Juncker i Franciszek Timmermans, wszczęła wobec Polski bezprecedensową procedurę sprawdzania stanu demokracji.

Tedy w ramach walii o demokrację “Babcia Kasia” obrzucała obelgami policjantów, a jednego nawet sprała kijem od szturmówki – bo “Polskie Babcie”, mając w pamięci pochody pierwszomajowe, na demonstracje brały ze sobą szturmówki. Policja – jak to policja – w konfrontacji z przyjaciółmi ludu  zachowuje chwalebną powściągliwość, bo wie, że w przeciwnym razie Judenrat “Gazety Wyborczej” zrobiłby z bardziej energicznego policjanta marmoladę. Jednak co policjant – to policjant – więc niezawisły Sąd Rejonowy dla Warszawy-Środmieścia znalazł się w obliczu potężnego dysonansu poznawczego. “Babcia Kasia”, jako patentowany przyjaciel ludu, żadnego przestępstwa z natury rzeczy popełnić nie może – ale z drugiej strony ten policjant…

Toteż w “wyroku nakazowym”, jak brzmi współczesna, elegancka nazwa starej, poczciwej “kiblówki”, zasądził od “Babci Kasi” 500 złotych grzywny i jakąś nawiązkę dla spałowanego gliniarza. Jestem pewien, że i grzywna i nawiązka zostaną pokryte ze specjalnego funduszu walki o demokrację i praworządność, więc “Baci Kasi” żadna krzywda nie spotka. Jeszcze  tego brakowało, żeby niezawisłe sądy krzywdziły zasłużonych przyjaciół ludu, co to jeszcze samego znały Stalina! “Czas zmienić politykę rolną, lecz ludzi krzywdzić nam nie wolno!” – grzmiał poeta.

Co innego z wrogami ludu. Wobec nich niezawisłe sądy nie mają żadnej litości, odpowiadając w ten sposób na tak zwane “społeczne zamówienie”, znane jeszcze z czasów pierwszej komuny. Oto panna Marika, która wraz z dwiema “nieustalonymi osobami” usiłowała – jak się okazało – nieudolnie – odbrać uczestniczce  “Marszu równości” z udziałem sodomczyków oraz ich sympatyków, płócienną torbę w barwach sodomczykowskich, została przez niezawisły sąd ze znanego na całym świecie z niezawisłości Poznania, skazana na 3 lata bezwzględnego więzienia pod zarzutem “rozboju”.

Ponieważ wróg ludu pracującego miast i wsi oraz osiedli spółdzielczych, mieszkaniowych i rybackich, czyli minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro nie tylko się za nią ujął i po roku nakazał  wypuścić ją z turmy, ale nawet napisał do prezydenta Dudy o ułaskawienie,  Judenrat “Gazety Wyborczej”, w ramach protestu przeciwko wypuszczeniu zbrodniarki podniósł klangor aż po same nozdrza Najwyższego. Okazało się bowiem, że panna Marika należała do Młodzieży Wszechpolskiej, co w oczach wypróbowanych przyjaciół ludu, co to samego jeszcze znali Stalina, samo w sobie jest zbrodnią niewybaczalną, toteż niezawisły sąd przysolił jej dodatkowo za “chuligankę”, a oskarżający zbrodniarzy prokurator wnosił o odrzucenie apelacji którą próbował wnieść towarzyszący pannie Marice mężczyzna.

Jak widzimy, wbrew przekonaniu pana ministra sprawiedliwości i Prokuratora Generalnego Zbigniewa Ziobry, wcale nie panuje on nawet nad podległym sobie aparatem prokuratorskim, który powinność swojej służby dla przyjaciół ludu rozumiał i za komuny i teraz. W efekcie w wymiarze sprawiedliwości naszego bantustanu mamy jeszcze burdel i serdel, ale światełko w tunelu już się pojawia i tylko patrzeć, jak niezwisłe sądy i prokuratura zostaną odpowiednio wytresowane.

Czwarta Rzesza nie może i nie powinna w sposób istotny różnić się przecież od Rzeszy III, no a tam wszystko grało, odkąd wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler sytuację uporządkował. Jak powiedział w “rozmowach przy stole” 16 listopada 1941 roku, “Nasz dzisiejszy wymiar sprawiedliwości już dawno doprowadziłby Rzeszę do rozpadu, gdybym nie stworzył korekty w postaci samopomocy państwowej. Oficer i sędzia – to dwaj nosiciele światopoglądu, a to oznacza władzę. Ale jeśli ma istnieć królestwo sędziów, to sądownictwo musi być tak homogeniczne rasowo,  żeby do prawidłowego orzekania wystarczały ramowe wytyczne.”

Jeśli o to chodzi, to pierwszy krok na tej słusznej drodze został zrobiony jeszcze w latach 90-tych i po roku 2000, kiedy to ABW kontynuowała operację “Temida”, dzięki której każdemu niezawisłemu sędziemu towarzyszy oficer prowadzący. No, może jeszcze nie każdemu, ale walka o praworządność w Polsce tak naprawdę zaczęła się dopiero od 2017 roku, toteż nic dziwnego, że tu i ówdzie mogą jeszcze pojawić się jakieś niedociągnięcia.

Polska groźnie kiwa palcem w bucie

Polska groźnie kiwa palcem w bucie

Stanisław Michalkiewicz    michalkiewicz „Prawy.pl” (prawy.pl)    20 lipca 2023

Zarówno Episkopat Polski, jak i władze państwowe w mig uwinęły się z odfajkowaniem 80 rocznicy rzezi obywateli Rzeczypospolitej, jaką OUN i UPA zaplanowały i przeprowadziły w roku 1943 na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, żeby zdążyć przed rozpoczęciem szczytu w Wilnie, na którym Polska bezskutecznie próbowała przekonać pozostałych członków Paktu, by „zaprosili” Ukrainę do NATO. Myślę, że gdyby nie zbliżające się jesienne wybory parlamentarne, to i tego odfajkowania by nie było – no ale wybory się zbliżają, więc ze strachu przed nieprzychylną reakcją części opinii publicznej, coś trzeba było zrobić – ale tak, żeby nikogo nie urazić; zarówno Ukraińców, jak i przede wszystkim – Naszego Najważniejszego Sojusznika, dla którego w tym sezonie Ukraina jest najukochańszą duszeńką.

oteż podczas pierwszego aktu przedstawienia pod tytułem „Sodomia pojednania polsko-ukraińskiego” JE abp Stanisław Gądecki wygłosił wprawdzie buńczuczne przemówienie, w którym między innymi wezwał, by „sprawców nazwać po imieniu”, ale sam się na ten krok nie odważył, toteż „sprawcy” ostatecznie nie zostali nazwani. Widząc, jak Ekscelencja przestraszył się własnej odwagi, reprezentujący Ukraiński Kościół Grekokatolicki JE abp Światosław Szewczuk wysłuchał spokojnie tej buńczucznej tyrady i w odpowiedzi zwrócił tylko uwagę na „obopólne rany”. Ani na krok nie odstąpił od zasadniczej oceny, jaką podtrzymuje w tej sprawie strona ukraińska, według której w roku 1943 na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej trwała „wojna domowa”, więc o żadnych „sprawcach” mowy być nie może. W tej sytuacji opowieści o „obopólnych ranach” spotkały się ze złośliwym komentarzem, że Ekscelencji pewnie chodziło o podobno autentyczny przypadek, kiedy jeden z rezunów, zarzynając Polaka, przypadkowo skaleczył się w rękę.

W drugim akcie przedstawienia, który odbywał się w Łucku, było jeszcze gorzej. Pan prezydent Andrzej Duda asystował prezydentowi Zełeńskiemu, który ani słowem nie zająknął się o żadnych „ekshumacjach”, nie mówiąc już o upamiętnieniu ofiar tej masakry, rzucając polskiemu prezydentowi ochłap w postaci deklaracji o potrzebie uczczenia „niewinnych ofiar”. Co to za „ofiary”, skąd się wzięły i co się z nimi stało – na ten temat – ani słowa. Inna rzecz, że prezydent Zełeński, podobnie jak inni członkowie ukraińskich władz, nie uważa, że powinien czynić pod adresem Polski, a zwłaszcza – pana Prezydenta Dudy – jakieś gesty. I on wie i my wiemy, że bez względu na to, co on zrobi, czy czego nie zrobi, Polska, a pan prezydent Duda w szczególności, będzie mu nadskakiwać.

Na tym przedstawienie pod tytułem: „Sodomia pojednania polsko-ukraińskiego” się zakończyło, w związku z czym pan Grzegorz Motyka mógł z ulgą poinformować na łamach „Gazety Wyborczej”, że „sprawę Wołynia” można już zdjąć z „politycznej agendy”. Jednak niezupełnie, bo pozostała jeszcze opinia publiczna z księdzem Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim, który wcześniej został przez pana prezydenta Dudę obsztorcowany, że zamiast czynnościami kapłańskimi”, zajął się „polityką”. Kiedy to usłyszałem, zaraz przypomniała mi się nie tylko recenzja pana Zagłoby o Rzędzianie: „zobacz, jak chleb bodzie! Ożeń się, mości starosto, to będziesz jeszcze lepiej bódł!” – ale również przemówienie Władysława Gomułki z marca 1968 roku: „Studenci do nauki, literaci do pióra, syjoniści do Syjamu!

Okazuje się, że po 33 latach od sławnej transformacji ustrojowej, kontynuacja jest większa, niż nam się wydaje. Wprawdzie Sejm i nawet Senat podjęły w tej sprawie „uchwały”, ale jakieś takie bezzębne, mające charakter groźnego kiwania palcem w bucie. Trudno się dziwić, skoro Umiłowanych Przywódców zaczyna już ogarniać amok związany z tworzeniem list kandydatów do Sejmu i Senatu, który usuwa na plan dalszy wszystkie inne sprawy. Owszem, trzeba jak najszybciej spełnić patriotyczne rytuały (bodaj je…!), ale co tu zajmować się jakimiś nieboszczykami, jakimiś ekshumacjami, kiedy przecież rozpoczyna się dzielenie konfitur władzy, a w dodatku nie ma pewności, czy Nasz Najważniejszy Sojusznik nie zmarszczy brwi ze zniecierpliwienia tymi polskimi martyrologiami, kiedy wiadomo, komu przysługuje monopol na takie rzeczy.

Toteż kiedy 11 lipca przed Grobem Nieznanego Żołnierza w Warszawie, gdzie spoczywa młody żołnierz, Orlę Lwowskie, przewieziony tu z „polskich Termopil” czyli cmentarza w Zadwórzu pod Lwowem, grupa obywateli reprezentujacych organizacje kresowe i patriotyczne zebrała się by złożyć wieńce i kwiaty, Komenda Garnizonu naszej niezwyciężonej armii, wbrew wcześniejszym zapewnieniom, odmówiła delegowania kompanii honorowej i orkiestry. No jasne; honory wojskowe to można oddawać pod pomnikiem Stefana Bandery, który – tylko patrzeć – jak stanie przed odbudowanym Pałacem Saskim, a nie podczas „nielegalnych”, „samowolnych” zebrań obywateli, których nie wiadomo, czy przypadkiem nie inspiruje Putin, co to nieustannie próbuje sypać piasek w szprychy rozpędzonego dziejowego parowozu „pojednania”.

Tego samego dnia wieczorem, w Domu Dziennikarza przy ul. Foksal odbyła się promocja książki przygotowanej przez pana Pawła Zdziarskiego pod tytułem „Wołyń bez mitów”, z wyjątkowo licznym udziałem publiczności. Wśród prelegentów był ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski, jak również Leszek Żebrowski, który zwrócił uwagę na charakterystyczny element tego masowego mordu. Wprawdzie masowo mordowali również Niemcy i Sowieci – ale tylko mordowali – natomiast raczej nie pastwili się nad ofiarami, zanim zadali im śmierć. W przypadku rzezi ludności polskiej na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej w 1943 roku pastwienie się nad ofiarami było regułą, którą wyrażało hasło: „muczit’” (męczyć). To okrucieństwo charakteryzowało nie tylko ten masowy mord, ale również podobne zbrodnie wcześniejsze, więc może lepiej nie upajać się szczebiotaniem o wzajemnym przebaczeniu, zwłaszcza w sytuacji, gdy nie ma komu przebaczać, bo nikt nie odczuwa żadnej skruchy?

Przemawiając przed Grobem Nieznanego Żołnierza poseł Grzegorz Braun powiedział, że „państwo polskie zawiodło”. To prawda, ale warto dodać, że nie tylko w tej sprawie. Kończy się właśnie 8-letni okres rządów „dobrej zmiany”, które nie potrafiły, a raczej – nie ośmieliły się nakłonić władz ukraińskich do zgody na ekshumację, nie mówiąc już o upamiętnieniu ofiar.

A przecież można było w umowie z 2 grudnia 2016 roku, w której polski rząd, na podstawie art. 12, zobowiązał się do nieodpłatnego udostępniania Ukrainie zasobów całego państwa zapisać, że owszem – ale dlaczego „nieodpłatnie”, a po drugie – że pod warunkiem, iż rząd ukraiński wyraża zgodę na ekshumację i upamiętnienie ofiar – bo jak nie, to Polska nie tylko nic Ukrainie nie da, ale w dodatku zamknie granicę dla transportów broni i amunicji, a będzie – tak, jak to zrobił Wiktor Orban – przepuszczała tylko konwoje z pomocą humanitarną. Warto zwrócić uwagę, że Węgry też są w NATO i Unii Europejskiej, ale tamtejszy premier nie uważa się za niczyjego sługę, dzięki czemu węgierskie interesy państwowe są respektowane, podczas gdy polskie – niestety nie.

Hipokryzja i bezsilność

Hipokryzja i bezsilność

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    16 lipca 2023 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5429

Kiedy to piszę, szczyt NATO w Wilnie jeszcze się nie zakończył, ale już wiadomo, iż nadzieje prezydenta Zełeńskiego, że Amerykanie rozwiną przed nim czerwony dywan, żeby przeszedł po nim do NATO, oddalają się w mglistość. Ciekawe, że wszyscy spodziewali się sprzeciwu ze strony Niemiec, czy Francji, a tymczasem głównym szlabanowym okazał się amerykański prezydent Józio Biden. Z pozoru to zaskakujące, bo przecież Ameryka nie tylko futruje Ukraińców, dzięki czemu – jak podały tamtejsze władze – rezerwy walutowe Ukrainy osiągnęły „rekordowy poziom” ponad 30 mld dolarów. Wyobrażam sobie, jak zacierają na ten widok ręce tamtejsi oligarchowie, a przecież nie tylko Amerykanie Ukrainę futrują. Pod pretekstem wojny USA złapały mocno za mordę wszystkich swoich wasalów, którzy ze zgrzytaniem zębów muszą też Ukrainę futrować – a tu taka siurpryza!

No tak – ale przed szczytem NATO pojawiły się w mediach skrzydlate wieści, że jacyś „byli dyplomaci” amerykańscy prowadzą poufne rozmowy z rosyjskim ministrem Ławrowem. Skoro tak, to nieomylny to znak, że Amerykanie, którzy w 2014 roku kupili sobie Ukrainę za 5 mld dolarów i wkręcili ją w maszynkę do mięsa, teraz kombinują, jakby tu korzystnie ją sprzedać. O tym oczywiście nie trzeba głośno mówić, więc szczyt NATO na pewno gorzką pigułkę, którą prezydent Zełeński będzie musiał przełknąć, opakuje w jakiś efektowny, kolorowy celofan, na przykład w postaci „zapewnień” o strategicznym partnerstwie i „mapie drogowej”.

Warto w związku z tym przypomnieć, że „zapewnienia” to Ukraina miała już w 1994 roku i tyle z tego ma, że zamiast zgody na autonomię w dwóch obwodach: donieckim i ługańskim – jak było to ustalone w porozumieniach mińskich z 2014 i 2015 roku – prawdopodobnie utraciła bezpowrotnie cztery obwody przyłączone do Rosji: doniecki, ługański, zaporoski i chersoński – nie licząc oczywiście Krymu, no i dewastacji państwa, również w sensie demograficznym.

Jeszcze raz okazuje się, że kto ufa „zapewnieniom”, ten sam sobie szkodzi – jak to miało miejsce w przypadku Polski w roku 1939, czy Jugosławii w roku 1941 – ale władze polskie najwyraźniej o tym nie pamiętają. „Nesweek” właśnie doniósł, że na Ukrainie „tajną wojnę” prowadzi nie żadna Ukraina, tylko CIA, a Polska jest w nią umoczona po same uszy. Okazuje się, że my jak nie z KGB, to z CIA – bo przecież w tajnej wojnie u boku CIA uczestniczyły już dawno stare kiejkuty – te same, co kiedyś wojowały u boku KGB. Tym razem stały na świecy, podczas gdy w Starych Kiejkutach pierwszorzędni amerykańscy fachowcy oprawiali na żywca delikwentów zwożonych samolotami z bazy w Guantanamo – za co dostały od Wuja Sama 15 mln dolarów w gotówce.

Ciekawe, co dostanie pan prezydent Duda, który dla Amerykanów – no i oczywiście – Ukraińców – gotów jest na wszystko, włącznie z wkręceniem w maszynkę do mięsa również Polski? Tymczasem w Ameryce w przyszłym roku odbędą się wybory na prezydenta, w których Józio Biden zamierza uczestniczyć, najwyraźniej upierając się, że będzie przewodził Ameryce i światu do upadłego – w związku z czym ktoś starszy i mądrzejszy musiał mu powiedzieć: „wiecie, rozumiecie Biden, wy kończcie tę awanturę na Ukrainie najlepiej jeszcze w tym roku, bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa”. I dlatego wileński szczyt – zgodnie z przewidywaniami pana Andersa Rasmussena, który coś tam przecież musiał wiedzieć – nie wypracuje „jednolitej strategii” wobec Ukrainy – oczywiście jeśli nie liczyć „zapewnień”. Tego gówna NATO nikomu nie żałuje, podobnie jak prezydent Zełeński nie żałuje żadnemu gościowi alarmowych syren w Kijowie.

Tymczasem w Polsce akurat 11 lipca przypada 80 rocznica rzezi wołyńskiej, w ramach której OUN i UPA zaplanowały i przeprowadziły masowy mord na Polakach z Wołynia i Małopolski Wschodniej, żeby w ten sposób oczyścić teren pod przyszłe ukraińskie państwo. Ta rocznica jest szalenie niewygodna dla naszych Umiłowanych Przywódców, zarówno kościelnych, jak i państwowych. Z jednej strony bowiem społeczeństwo, a przynajmniej spora jego część, coraz wyraźniej się niecierpliwi na widok ukraińskiej buty i nieustępliwości, którą niedawno, w krótkich żołnierskich słowach wyraził pan Drobowycz z tamtejszego IPN – że mianowicie nie będzie żadnej zgodny na ekshumację ofiar, nie mówiąc już o zgodzie na ich upamiętnienie, dopóki Polska wcześniej nie odbuduje na swoim terytorium wszystkich pomników UPA.

Jestem pewien, że nie jest to ostatnie słowo, bo gdyby Polska się na to zgodziła, to zaraz pojawi się warunek następny – żeby przed odbudowanym Pałacem Saskim w Warszawie, stanął pomnik Stefana Bandery, uważanego na Ukrainie za świątka zarówno przez władze państwowe, jak i tamtejszy, grekokatolicki kościół narodowy. Przed wyborami, w które hierarchia kościelna ostentacyjnie angażuje się po stronie rządu „dobrej zmiany”, trzeba było jednak wykonać jakiś gest pod publiczkę, chociaż z drugiej strony Nasz Najważniejszy Sojusznik surowo przykazał naszym Umiłowanym Przywódcom: „primum non nocere”, co się wykłada, żeby przede wszystkim nie szkodzić – oczywiście amerykańskim interesom na Ukrainie. Toteż zarówno Episkopat, jak i pan prezydent Duda z całym rządem, miotają się między tą Scyllą i Charybdą, co powoduje, niezamierzone zapewne, efekty groteskowe.

Episkopat urządził w Warszawie i Łucku przedstawienie ociekające hipokryzją. JE abp Stanisław Gądecki wygłosił w ramach tej imprezy buńczuczne przemówienie, w którym domagał się m.in. „nazwania sprawców po imieniu” – ale sam nie ośmielił się ich nazwać. Od kogo w takim razie się tego domagał – tajemnica to wielka. Ale nie tak znowu wielka, bo wiadomo, że ukraińska polityka historyczna stoi na nieubłaganym stanowisku, iż w 1943 roku na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej trwała „wojna domowa”, a w tej sytuacji o żadnych „sprawcach”, których trzeba by nieubłaganym palcem wskazać, nie może być mowy. Toteż grekokatolicki hierarcha, arcybiskup większy Światosław Szewczuk, spokojnie wysłuchał tyrady abpa Gądeckiego, ze swej strony wtrącając passus o obopólnych ranach. Znawcy przedmiotu powiadają, że prawdopodobnie miał na myśli podobno autentyczny przypadek, kiedy jakiś rezun z UPA, zarzynając Polaka, przypadkowo skaleczył się w rękę. Wprawdzie we wspólnym oświadczeniu obydwu dygnitarzy znalazł się passus o „potrzebie ekshumacji”, ale sęk w tym, że arcybiskup Szewczuk nie ma w tej sprawie nic do gadania, więc zgoda na takie sformułowanie nic go nie kosztuje. Tymczasem w Łucku, gdzie odbył się drugi akt tego przedstawienia, prezydent Zełeński wprawdzie wspomniał o „niewinnych ofiarach” – widocznie oprócz nich były też ofiary „winne” – ale o ekshumacji – ani słowa, podobnie jak o upamiętnieniu ofiar w miejscach, gdzie znajdowało się ponad tysiąc wymordowanych, spalonych i startych z powierzchni ziemi polskich wsi, A pan prezydent Duda, ograny jak dziecko, już tylko statystował w tym żałosnym pokazie bezsilności Polski. Toteż pan prof. Grzegorz Motyka, wspierający gdzie to tylko możliwe, ukraiński punkt widzenia, z wyraźnym uczuciem ulgi zakomunikował w żydowskiej gazecie dla Polaków, że sprawę „Wołynia” możemy już „zdjąć z politycznej agendy”.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Wizje tytanów myśli

Stanisław Michalkiewicz wizje-tytanow

“Nie temu bowiem system służy,

by prolet gnuśniał w dobrobycie

lecz aby wizje gigantyczne

tytanów myśli wcielać w życie”

– pisał w nieśmiertelnym poemacie “Towarzysz Szmaciak” Janusz Szpotański.

No dobrze – ale jakich tytanów? Na przykład Józefa Stalina, co to wynalazł “naukę przodującą”, która w postaci nieco zmodyfikowanej właśnie przeżywa renesans na uniwersytetach. Mówię oczywiście o takz studiach genderowych, które w swoich założeniach są bardzo podobne do rewelacji  wybitnego przedstawiciela “nauki przodującej” Trofima Łysenki.

Ten Łysenko twierdził, że dzięki swoim pracom w zakresie genetyki udało mu się wyhodować pszenicę z perzu. Perzu w Związku Radzieckim było bardzo dużo, znacznie więcej, niż pszenicy, podobnie, jak kiszonek na Ukrainie: “Bywa, że mija za dzionkiem dzionek, a tam nic nie ma oprócz kiszonek” – twierdził wybitny ukraiński poeta Taras w “Rozmowie w kartoflarni”, prowadzonej z udziałem”Gnoma”, czyli Władysława Gomułki, który też był tytanem myśli, podobnie jak Kukuniek, chociaż ten czuł się trochę nieswojo w gronie “mędrców Europy”, gdzie został skierowany przez Donalda Tuska, aby reprezentował nasz nieszczęśliwy kraj.

Toteż Gnom wypytywał Tarasa o różne rzeczy, na przykład – o makuchy, czy one też są na Ukrainie, czy ich tam nie ma. Bo makuchy miały dźwignąć na niespotykanie wysoki poziom zarówno rolnictwo, jak i hodowlę, które były oczkiem w głowie Gnoma. Na Ukrainie makuchów było pod dostatkiem, podczas gdy w Polsce ich brakowało, co strasznie martwiło Gnoma.

“Ach te makuchy, ach te makuchy!

Toż socjalizmu, są wprost złe duchy!

Gdy tylko w Polsce obejmę władzę,

szereg surowych ustaw wprowadzę.

Za krowobójstwo, za świniobicie,

będę odbierał mienie i życie!”

Więc “nauka przodująca” bardzo się Józefowi Stalinowi spodobała i kto nie wierzył w Łysenkę narażał się na poważne nieprzyjemności, znacznie poważniejsze od tych, którzy dzisiaj nie wierzą, dajmy na to,  w panią Agnieszkę Graff. Toteż członek Polskiej Akademii Nauk, prof. Kazimierz Petrusewicz na wszelki wypadek wierzył w Łysenkę jeszcze w roku 1964, w 11 lat po śmierci Stalina, aż ktoś życzliwy mu wytłumaczył i uspokoił, że już nie musi.

Jak widzimy, z gigantycznymi wizjami tytanów myśli nie ma żartów, bo w ich głowach lęgną się, jedna za drugą, podobnie jak “koncepcje” w głowie Kukuńka, wielkie idee, o których Aldous Hyxley pisał, że właśnie z nich rodzą się  wielkie nieszczęścia. Wspólnym mianownikiem  tych wielkich idei jest oczywiście pragnienie przychylania nam nieba. Jak mówił opisywany w “Towarzyszu Szmaciaku” sekretarz Partii w Pcimiu, niejaki Wardęga, co to miał Żydówkę żonę i syna Aleksa wyposażonego w “mózgowe zwoje” –

“Tu, gdzie się teraz pasą owce,

zbuduję Pewex i wieżowce,

siłownię-gigant, port, lotnisko,

muzea, uniwersytet – wszystko!

Ja chcę Pcim podnieść, uszczęśliwić,

ja chcę nim cały świat zadziwić!”

Nietrudno się domyślić, że takie ambitne programy, którym, mówiąc nawiasem, hołduje również rząd ”dobrej zmiany”, muszą kosztować – ale “gdy władzę twórczy szał ogarnie, to nie ma dla niej rzeczy trudnej” – no a potem, kiedy tytanowie myśli spoczywają  już w pokoju w alejach zasłużonych, trzeba spłacać zaciągnięte przez nich długi przez dwa, a nawet trzy pokolenia.

A tymczasem czytamy, że Unia Europejska od roku 2030 zamierza zlikwidować na swoim terenie sprzedaż papierosów.  Już teraz rozmnożyły się zakazy palenia, również na wolnym powietrzu, jeśli tylko jest to przystanek autobusowy, czy peron kolejowy. Skoro tedy od 2030 roku nie będzie można w Rze… to znaczy – pardon – w Unii Europejskiej sprzedawać papierosów, to z całą pewnością będzie to wstęp do całkowitego zakazu ich palenia.

Najwyraźniej wśród wariatów w sensie medycznym, którzy opanowali Unię Europejską, zapanowało pragnienie długiego życia. Jest w tym pewna logika, bo skoro coraz więcej ludzi pod wpływem komunistycznej propagandy, przestaje wierzyć w życie wieczne, to nic dziwnego, że chcieliby przynajmniej żyć długo. Wskutek tego wpadają w szpony rozmaitych szarlatanów, którzy stręczą im różne „cudowne diety”, albo – co gorsza – zaczynają obdarzać nieograniczonym zaufaniem doktorów, a doktorzy – jak to doktorzy – też mają swoje ideały zdrowego życia i chętnie by je narzucili każdemu człowiekowi – oczywiście dla jego dobra – żeby umierał zdrowszy.

Dopóki nie wychodzi to za próg gabinetu lekarskiego, to nie ma wielkiego, albo nawet żadnego niebezpieczeństwa, bo w takiej sytuacji nikt nie musi stosować się do wskazówek doktora. Problem zaczyna się w momencie, gdy doktorzy, na przykład w postaci gangu pretensjonalnie nazywającym się „Światową Organizacją Zdrowia”, przekształcają się w tytanów myśli i zaczynają rozmaite swoje wynalazki wymuszać. Jest to też rodzaj „nauki przodującej”, jako że we wspomnianym gangu decyzje podejmowane są przez głosowanie. Tak na przykład gang w tym właśnie trybie zadekretował, że dotychczasowe zboczenia płciowe przestały być zboczeniami, a stały się szlachetnymi „orientacjami”.

Tymczasem przez głosowanie żadnego faktu ustalić niepodobna, bo głosowanie dostarcza nam wyłącznie informacji o tym, co myślały, albo czego chciały osoby głosujące – a nie tego, jak jest naprawdę.

To, jak jest naprawdę, możemy tylko zbadać i stwierdzić – a nie ustalić przez głosowanie. Toteż przyzwolenie na działanie tego gangu jest wyjątkowo niebezpieczne, bo wskutek uprawianego tam szamaństwa, czyli „nauki przodującej”, cała ludzkość zostaje poddawana tyranii, w porównaniu z którą asyryjska despotia, czy wyczyny Stalina, albo Hitlera wyglądają na łagodne.

A skoro już wspomniałem o wybitnym przywódcy socjalistycznym Adolfie Hitlerze, to wypada przypomnieć, że w kwestii palenia tytoniu, czy w ogóle diety, miał on poglądy bardzo zdecydowane, a jeśli powstrzymywał się z ich narzucaniem zarówno Niemcom, jak i narodom podbitym, to ze względu na toczącą się wojnę. Ale po wojnie… Ten przykład pokazuje, że nawoływania militarystów, by korzystać z wojny, bo pokój będzie straszny, wcale nie są tak całkiem pozbawione podstaw.

Wróćmy jednak do Hitlera, który podczas rozmowy przy stole, datowanej 22 stycznia 1942 roku wieczorem, powiedział, co następuje:

„Nie udałoby nam się skutecznie wprowadzić w Niemczech narodowego socjalizmu, gdybym zabronił spożywania mięsa. (…) Dopóki jadłem mięso, ogromnie się pociłem. Na jednym z zebrań wypiłem cztery miary piwa, a i tak straciłem dziewięć funtów! Potem wypiłem jeszcze sześć butelek wody.

Odkąd stałem się wegetarianinem, potrzebuję tylko łyk wody od czasu do czasu. Jeżeli położyć przed dzieckiem mięso i ciasto albo jabłko, nigdy nie sięgnie po mięso – to atawizm! Tak samo nie zaczęłoby pić wina czy piwa albo palić, gdyby nie widziało, jak to robią dorośli! (…) Kiedy przychodzę do lokalu, w którym ktoś pali, za godzinę – półtorej, dostaję kataru. Bakterie rzucają się na moje ciało, dym je pociąga, rozkoszują się ciepłem!”

No to teraz już wiemy, z inspiracji którego tytana myśli Unia Europejska zamierza wprowadzić wspomniany zakaz sprzedaży papierosów. Jest już przecież dawno po wojnie, a IV Rzesza nie może i nie powinna w jakiś istotny sposób różnić się od Rzeszy III. Wyobrażam sobie, jak Adolf Hitler zaciera ręce z uciechy.

Sodomia „pojednania”

Sodomia „pojednania”

Stanisław Michalkiewicz   13 lipca 2023 sodomia

Właśnie z udziałem Episkopatu Polski rozpoczęła się sodomia pojednania polsko-ukraińskiego. Muszę powiedzieć, że Episkopat w takich pojednaniach zaczyna chyba nabierać rutyny. W sierpniu 2012 roku, trzy lata po tym, gdy z łaski prezydenta USA Baracka Obamy, Polska 17 września 2009 roku przeszła spod kurateli amerykańskiej pod kuratelę „strategicznych partnerów” tzn. Niemiec i Rosji – Episkopat ręką JE abpa Józefa Michalika podpisał wraz z patriarchą Moskwy i Wszechrusi Cyrylem, deklarację o pojednaniu między narodami polskim i rosyjskim. No a teraz – z ukraińskim.

Czy ta deklaracja unieważni tamtą, zgodnie z zasadą: lex posterior derogat priori tym bardziej, że mężny naród ukraiński akurat wojuje z podłym narodem rosyjskim, w czym my nie tylko mu kibicujemy, ale na podstawie umowy podpisanej 2 grudnia 2016 roku przez pana Antoniego Macierewicza – podówczas tubylczego ministra obrony narodowej – udostępniamy Ukrainie nieodpłatnie zasoby całego naszego bantustanu? Nie jesteśmy w tym odosobnieni, dzięki czemu – jak poinformowały właśnie ukraińskie władze – walutowe rezerwy Ukrainy osiągnęły rekordowo wysoki poziom ponad 30 mld dolarów. Wyobrażam sobie, jak ta wiadomość musiała ucieszyć tamtejszych parchów-oligarchów.

Wróćmy jednak do sodomii pojednania polsko-ukraińskiego. Mowa jest tam o „tragedii”, nad którą oczywiście wszyscy ubolewamy, ale ubolewanie, to jedna rzecz, a przebaczenie, to rzecz druga – toteż „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. Problem polega na tym, że nie bardzo jest komu przebaczać, ponieważ strona ukraińska wcale nie poczuwa się do winy. Świadczy o tym zarówno ukraińska ocena wydarzeń, jakie przed 80 laty rozegrały się na Wołyniu i Małopolsce Wschodniej – że miała tam miejsce „wojna domowa”, a nie żadne „ludobójstwo”, z którego trzeba by się kajać – jak i okoliczność– że strona ukraińska projektodawców i wykonawców tej „tragedii” wynosi – może jeszcze nie na ołtarze, chociaż na drodze podlizywania się banderowcom pewnie i tego doczekamy – ale na pomniki – jak najbardziej. Jest to zrozumiałe tym bardziej, że współczesna Ukraina korzysta z ówczesnego ludobójstwa na Polakach, które miało dostarczyć Ukraińcom „przestrzeni życiowej” (po niemiecku – Lebensraum) – no i dostarczyło – co Polska z podkulonym ogonem przyjmuje do wiadomości.

Nie tylko przyjmuje do wiadomości, ale w dodatku tradycyjnie już wyrzeka się wymordowanych podówczas obywateli polskich. Władze polskie zachowały milczenie w roku 1937, kiedy to za kordonem NKWD przeprowadzała „operację polską”, w następstwie której około 100 tys. Polaków, co to znaleźli się po niewłaściwej stronie traktatu ryskiego straciło życie, a drugie tyle zostało deportowanych na syberyjską poniewierkę – ale to byli tylko Polacy, a nie polscy obywatele. Tymczasem Polacy mordowani w 1943 roku na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej przez Ukraińców, którzy może i byli „szowinistami”, a może tylko Ukraińcami – byli obywatelami Rzeczypospolitej, ale Rzeczpospolita w roku 1943 ich się też wyrzekła – tym razem nie ze strachu przed Stalinem, tylko – przed Churchillem.

Jak pisze w swoich pamiętnikach Adam hr. Ronikier, Delegatura Rządu na Kraj kategorycznie zabroniła Radzie Głównej Opiekuńczej organizowania polskiej samoobrony, chociaż – jak świadczy przykład z Równego, gdzie dwaj działacze RGO załatwili z niemieckim Kreishauptmanem broń i amunicję dla Polaków, a następnie rozprowadzili ją po rejonie, Polacy nie tylko potrafili utrzymać Ukraińców w ryzach, ale zaprowadzili bezpieczeństwo i porządek na tym obszarze.

No a teraz zarówno władze Rzeczypospolitej, ofuknięte niedawno przez pana Drobowycza z ukraińskiego IPN, ze swej strony ofuknęły księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, który za prezydenta Lecha Kaczyńskiego sam jeden sprzeciwił się prowokacyjnemu marszowi banderowców przez Polskę do Monachium. Episkopat, zamiast skorzystać z okazji, by przynajmniej siedzieć cicho, gdy nie starcza mu odwagi by powiedzieć prawdę – leje krokodyle łzy nad „tragedią” w ramach sodomii „pojednania” z udziałem ukraińskiego duchowieństwa z tamtejszego kościoła narodowego, który ani myśli wyrzekać się kultu Stefana Bandery. Ciekawe, jak daleko jeszcze zaprowadzi Przewielebnych Księży Biskupów ten sojusz ołtarza z tronem?

Bo nie ulega wątpliwości – chociaż o tym nie trzeba głośno mówić – że to nikczemne i tchórzliwe postępowanie aktualnych polskich władz państwowych i kościelnych, jest następstwem nacisków ze strony Stanów Zjednoczonych, które dla banderowców mają stosunek tradycyjnie wyrozumiały, jeśli nawet nie cieplejszy. Po wojnie wybaczyły im kolaborację z Hitlerem, co prawda dość jednostronną, niemniej jednak, podczas gdy winowajcy znacznie drobniejszego płazu wędrowali na szubienicę, albo do lochu.

Przyczyna była prosta; Anglosasi, którzy przedstawicieli innych narodów, a zwłaszcza narodów Europy Wschodniej w ogóle nie uważają za równych sobie ludzi – chociaż nigdy się do tego nie przyznają – uznali banderowców za znakomity materiał dla potrzeb dywersji wobec Związku Sowieckiego podczas „zimnej wojny”, w związku z tym nawet Żydom nie pozwalają powiedzieć na nich złego słowa. Świadczy o tym choćby miłująca prawdę pani Anna Applebaum, nasza „Jabłoneczka”, która banderyzm rozgrzeszyła, jako istotny składnik ukraińskiej tożsamości narodowej. Z kolei za komuny Ukraińcy „budowali socjalizm”, więc na wypominanie im jakiegoś Bandery czy Szuchewycza, ani Stalin, ani Chruszczow, ani Breżniew nie dawali przyzwolenia. Dlatego ukraińska diaspora w USA i Kanadzie została ideologicznie i politycznie zdominowana przez banderowców.

Kiedy byłem w Ottawie, zapytałem prezesa Kongresu Polonii Kanadyjskiej, który z przedstawicielami Światowego Związku Ukraińców w Toronto prowadził jakieś rozmowy, czy w tym Związku jest reprezentowany jakiś inny kierunek polityczny poza banderowskim, na co odparł, że nie tylko, że żadnego innego nie ma, ale w dodatku – „niechby spróbował być!”. Więc teraz, kiedy Amerykanie w 2014 roku za 5 miliardów dolarów kupili sobie Ukrainę, a teraz kombinują, jakby tu ją jakoś korzystnie sprzedać, banderowcy nie tylko są nadal pod amerykańską ochroną, ale Nasz Pan Miłosierny z Waszyngtonu najwyraźniej kazał podkulić chwosty swoim wasalom, co oni w podskokach właśnie wykonują. Z kolei politycy ukraińscy przez te lata doskonale opanowali sztukę obcinania kuponów politycznych i finansowych od prezentowania Ukrainy na terenie międzynarodowym, jako państwa specjalnej troski. Podobne to jest do upośledzonego na umyśle dziecka, któremu przezorniej będzie się nie sprzeciwiać, bo nigdy nie wiadomo, co wtedy zrobi – czy poderżnie gardło sobie, czy może całej rodzinie, a potem podpali dom. Toteż nikt się nie sprzeciwia, tyko z miedzianym czołem żyruje wszelkie łgarstwa tamtejszej „polityki historycznej”.

Francją rządzą eunuchy: Jedynym prawdziwym mężczyzną jest pani Maryna.

Francją rządzą eunuchy: Jedynym prawdziwym mężczyzną jest pani Maryna. Zamieszki, jakie wybuchły po zastrzeleniu 17-letniego złodziejaszka.

https://nczas.com/2023/07/08/michalkiewicz-jedynym-prawdziwym-mezczyzna-jest-pani-maryna/

W jednym z najnowszych felietonów, Stanisław Michalkiewicz skomentował sytuację we Francji. Publicysta odniósł się do zamieszek, jakie wybuchły po zastrzeleniu „17-letniego złodziejaszka”.

Michalkiewicz przypomniał, że „w Nanterre policjant zastrzelił 17-letniego złodziejaszka”.

– Rozpętało się piekło, nie tylko w Paryżu i na przedmieściach (…), ale na przedmieściach innych miast francuskich, dochodzi tam do niszczenia mienia, tzn. podpalania samochodów, rozbijania sklepów, napaści rabunkowych na przechodniów, którzy nieostrożnie wyszli z domu o tej porze – powiedział.

– Policja zachowuje się raczej powściągliwie, dlatego że obawia się, że jak się stanowczo bardziej zachowa, to wtedy dobre panie, te francuskie Janiny Ochojskie, zaraz ich oskarżą o stosowanie przemocy (…). Policja w zasadzie nie przeciwdziała temu, tak jakby czekała na rozwój wypadków – ocenił.

– Rozwój wypadków jest burzliwy, dlatego że np. w Marsylii podpalona została największa biblioteka w mieście. Nie wiem dlaczego akurat na tej bibliotece ta łobuzeria, dzicz wywarła swoją złość dodał.

Zdaniem Michalkiewicza opinia, że „Francji już nie ma, że została skolonizowana”, jest „trochę przesadna, dlatego że skolonizowane zostały duże miasta i przedmieścia zwłaszcza, gdzie policja się boi zaglądać, natomiast prowincja francuska została taka, jaka była”.

– Nie wiadomo, jak to dalej pójdzie, między innymi dlatego, że Francją rządzą eunuchy. Od śmierci generała de Gaulle’a tam jedynym prawdziwym mężczyzną jest pani Maryna Le Pen, a reszta to są eunuchy, które chyba nie wiedzą już do jakiej płci należą, w związku z tym nie są w stanie opanować tej sytuacji – ocenił.

Ta łobuzeria z przedmieść, która jest już w trzecim pokoleniu na socjalu, bo oni się tam pracą nie zhańbili. Już w trzecim pokoleniu jest na socjalu, od czasu do czasu rusza na miasto, zaczyna palić samochody, rozbijać sklepy itd., rząd mówi, że zrobi z nimi porządek, ale nie robi porządku, tylko po cichutku im podwyższa socjal, a im właśnie o to chodzi, żeby im podwyższać socjal.

– Epilogiem tych zabaw są marsze przeciwko przemocy, bo francuskie eunuchy, które się nawet boją powiedzieć przeciwko komu maszerują (…), więc maszerują przeciw przemocy.

Jak dodał, „Arabowie i Senegalczycy stoją na chodnikach i na widok tych smutasów, to zataczają się ze śmiechu”.

– Nie wiadomo jak to się skończy, bo widzimy, że budzi się reakcja na te umizgi do łobuzerii w postaci partii radykalniejszych, które dochodzą do głosu – podkreślił, przywołując przykłady Niemiec i Szwecji.

Panie Piperman, czy pan jestesz szczęszliwy?

Maskirowka

Felieton    tygodnik „Najwyższy Czas!”    4 lipca 2023 Panie Piperman, czy pan jestesz szczęszliwy?

Panie Piperman, czy pan jestesz szczęszliwy?

Nu, a dlaczego ja mam bycz szczęszliwy?

Ja myszlę, że dżyszaj każdy stary czekista i Żyd powinien bycz szczęszliwy.

Nu, może on powinien bycz szczęszliwy, ale dlaczego, panie Biberglanc? Kto dał taki rozkaz i dlaczego – pan wiesz?

Rozkazu żadnego ja nie wiem, ale mnie wystarczy poczytacz na mediach i posłuchacz po radiach i pooglądacz w telewizjach, żebym ja był szczęszliwy.

A co pan, panie Biberglanc, takiego zobaczyłesz po tych telewizjach? Jakiesz momenty?

Jakie znowuż momenty, panie Piperman? W naszym wieku już nie ma żadne momenty. Ja jestem szczęszliwy, jak ja zobaczyłem, jaką udaną maskirowkę zrobił Putinu z tym naszym Żydkiem Prygożynem.

Aaaa, tak mnie pan mów! To sam cymes! Ten Putinu to Paganini maskirowki! Cały szwiat w nią uwierzył, no – może z wyjątkiem generała Leona Komornickiego, co to od razu wyczuł maskirowkę.

Masz pan Recht, panie Piperman. Nu, ale pan generał Komornicki skończył Woroszyłówkę, to on takie rzeczy ma w małym palcu, a te inne, to nigdy nie są pewne. Ony czekają, co powie Michniku, albo – co powiedzą w ukraińskim Sztabie Generalnym – i dopiero potem robią analizy znaczy sze – z tych fusów. A wtedy Michniku powiada, że ekszperczy mówią to samo, co i on i wszystkie mikrocefale sze nadymają, że zjadły wszystkie rozumy.

Ach, Michniku to mało jaja nie zniósł. Już mu sze zaczęło wydawacz, że nastał koniec Putinu, że nasze Żydki znowu zrobiły w Rosji rewolucję i teraz to już rewolucja zwyczęży i w Rosji i w Ameryce – a jak zwyczęży w Ameryce, to Ameryka spuszczy z wodą Kaczoru, premierem zostanie Tusku, on podżeli sze z Ukrainą, a Ameryka pozwoli Niemcom dokończycz dżeła zjednoczenia, a na resztówcze urządży Judeopolonię pod nadzorem Judenratu i w ten sposób załatwi sprawę ustawy nr 447. Ja go rozumię, bo kto na jego miejscu nie byłby szczęszliwy, – gdyby to tylko była prawda? Ale to nieprawda, prawda panie Biberglanc?

Nu, prawda, że nieprawda. Bo to była maskirowka, znaczy – razwiedka bojem. Uważasz pan, panie Piperman, Putinu kazał temu Prygożynowi rozpuszczycz japę, że Szojgu i Gierasimow powinny pójszcz w odstawkę, bo Ameryka wcale nie chczała wojny, tylko Szojgu chczał zostacz marszałem i wreszcze – że ony nie dają jemu amunicji i on sze wycofuje z Bachmutu. A przeczesz ten Prigożyt to nastojaszczy ruski czeławiek, to jak on mógł nie wiedżecz, że w Rosji nikomu takich samowolek nie wolno robicz?

Nu, za Stalinu to za mniejsze rzeczy szło sze do dołu z wapnem, a nawet i Breżniew by za to nie popuszczył. A tu Putinu, co to odczął tego Prygożyna od stryczka i pozwolił jemu zostacz parchem-oligarchem miałby takie rzeczy tolerowacz? No i jak wszystkie sojuszniki Zełeńskiego zaczęły sze namawiacz, czo to będże, jak po obydwu stronach frontu staną naprzeczyw szebie nasze Żydki, to Putinu kazał pucz zakończycz. No i Prygożyn nakazał odwrót spod Moskwy, żeby nie rozlewacz krwi. W nagrodę Putinu darował mu życze, a Wagnerowców poddał pod Szojgu. Ale żeby maskirowka trwała do końca, to nazwał go priedatielem i wojennym miatieżnikiem – żeby mu sze przypadkiem nie przewróczyło w głowie. I kazał Łukaszenku, żeby go wziął na Białorusz, dokąd pewnie Szojgu wkrótce przerzuczy Wagnerowców, a wtedy Ukraina już nie będże wiedżała, czy udawacz kontrofensywę na wschodże, czy zasłaniacz sze od północy – i tak dotrwa do 11 lipca, kiedy szczyt NATO w Wilnie „nie wypracuje jednolitej strategii dla Ukrainy” – jak powiedżał ten Rasmussen, a z kolei ten cały Stoltenberg powiedżał, że żadnego zaproszenia Ukrainy do NATO w Wilnie nie będże, tylko, że wszyscy sze zgodzą „przybliżacz Ukrainę do Sojuszu”. Nu, przybliżacz to można i sto lat!

A Swietłana Cichanouska powiedżała, że Białorusz nie potrzebuje bandytów, tylko pokoju. Czekaw jestem, z jakiego klucza by czwierkała, jakby rabiny i Blinken kazały dajmy na to, jej przyjącz Prigożyna na czerwonym dywanie. Pewnie chodżyłaby koło niego na zadnich nogach!

Ale rabiny tu nie miały nic do gadania, a poza tym i Jóżio Biden powiedżał, że Ameryka sze w ten pucz nie wstrącała, choczasz Prygożyn wtrączył sze w amerykańskie wybory i kazał wybracz Trumpa.

Kazał wybracz Trumpa? A rabiny co na to?

A co miały mówicz, jak Prygożyn to przeczesz nasz człowiek? W każdym raże ony z początku tak chyba myszlały, a i potem też, jak Trump podpisał ustawę 447? Ony Trumpa nie lubiły, wolały Hilarzycę, ale jak sze nie ma co sze lubi, to sze lubi, co sze ma.

Nu, a co na to Niemcy, panie Piperman?

Ach, ony albo tak udają, albo naprawdę zgłupiały. Ony powiedżały, że Prygożyn sze cofnął, bo zobaczył, że ludu go nie popiera. Uważasz pan, panie Biberglanc? Ludu! Jakby Hitler to usłyszał, to by chyba sobie palce ze złoszczy poobgryzał!

Ale Prygożyn mówił, że ludu go popierał, że ony machały chorągiewkami i że sze do niego szmiały.

A jakby koło panu przejeżdżały na tankach takie gołoworiezy, to pan bysz nie machał chorągiewką i sze nie szmiał do Prygożynu?

Ajajajajajajaj! Co pan mówisz takie rzeczy! Pewnie, że bym machał i że bym sze szmiał. Pan wiesz, panie Piperman, jak to u nasz jest, że zawsze naszy zwyczężają. Jacy „naszy”? Ano, czy, co zwyczężają! He, he!

Nu to ja teraz panu zapytowywuję, czy panu jestesz szczęszliwy?

A dlaczego ja nie mam bycz szczęszliwy, jak Putinu, staremu czekistu, choczasz my od niego starsze i my znali samego Stalinu, udała sze taka piękna maskirowka, że cały szwiat dał sze na to nabracz – z wyjątkiem generała Leona Komornickiego? Ten od razu spenetrował prawdę – no ale on skończył Woroszyłowkę, a ony nie.

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Magdalenkowcy

Magdalenkowcy

Stanisław Michalkiewicz magnapolonia

W 1989 roku pan generał Czesław Kiszczak, któremu panowie Daniel Fried z ramienia amerykańskiego Departamentu Stanu i Władimir Kriuczkow, ówczesny szef KGB, przekazali uzgodnione zasady transformacji ustrojowej w Polsce do wykonania, w Magdalence rozpisał polityczne role między poszczególnych aktorów, zaangażowanych przez wywiad wojskowy do tego przedstawienia. Od 1986 roku, kiedy po spotkaniu prezydenta Reagana z Gorbaczowem w Reykjaviku okazało się, że istotnym elementem nowego porządku politycznego w Europie, który miałby zastąpić rozsypujący się porządek jałtański, będzie ewakuacja imperium sowieckiego z Europy Środkowej, w państwach tego regionu rozpoczęły się przygotowania do “transformacji ustrojowej”.

W Polsce, oprócz uwłaszczenia nomenklatury, żeby w nowych warunkach ustrojowych zajęła odpowiednią pozycję społeczną, elementem tych przygotowań było skompletowanie przez wywiad wojskowy takiej “reprezentacji społeczeństwa”, do której generał Kiszczak miałby zaufanie. Możemy to wydedukować z notatek z rozmów Jacka Kuronia z pułkownikiem SB Janem Lesiakiem, za pośrednictwem którego ten wybitny przedstawiciel “lewicy laickiej”, czyli dawnych stalinowców, co to w latach 60-tych, na tle konfliktu na Bliskim Wschodzie, pokłócili się z partią, a w latach 70-tych utworzyli jeden z nurtów “opozycji demokratycznej” –  Jacek Kuroń – przedstawił wywiadowi wojskowemu ofertę.

Ogólnie biorąc taką, że jeśli wywiad wojskowy dyskretnie pomoże “lewicy laickiej” w wymiksowaniu z podziemnych struktur “ekstremy”, to “lewica laicka” w rewanżu zagwarantuje komunistycznej nomenklaturze zachowanie pozycji społecznej w nowych warunkach ustrojowych i  zachowanie łupów zdobytych w ramach uwłaszczania. Toteż rozpoczęło się eliminowanie “ekstremy”, a w Magdalence generał Kiszczak zatwierdził “reprezentację społeczeństwa” pod przewodnictwem Kukuńka, który w drugiej połowie lat 70-tych został zdjęty z listy konfidentów SB, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa został przejęty przez wywiad wojskowy.

Warto przypomnieć, że w Magdalence, obok Kukuńka, czy Michnika, siedział przy wódeczce Lech Kaczyński, a bracia Kaczyńscy w roku 1990 nastręczyli Polakom Kukuńka na prezydenta. W ten sposób ukształtowała się tubylcza scena polityczna. Z jednej strony “Jasnogród”, a z drugiej “Ciemnogród”; siły jasności i postępu, a z drugiej – siły “patriotyczne”,  które miały się rotacyjnie wymieniać przy władzy. I tak to trwa już ponad 30 lat, a wszelkie próby zakłócenia tej reżyserii, są przez stare kiejkuty bezpardonowo likwidowane.

Jak wyjaśnił w pierwszej połowie lat 90-tych na łamach “Gazety Wyborczej” pan red. Stefan Bratkowski w odpowiedzi na list grupy AK-owców Stanisława Jankowskiego “Agatona” – tak musi być, bo zostało ustalone, że żadna autentyczna reprezentacja narodowa nie będzie do władzy dopuszczona.

Dlatego też “magdalenkowcy” przez te 30 lat pracują nad stworzeniem wrażenia, że walczą miedzy sobą na śmierć i życie – w co wielu poczciwych ludzi święcie wierzy. Jeśli jednak przyjrzymy sie temu nieco uważniej, to okazuje się, że w sprawach istotnych dla państwa, które przesądzają o jego losie na dziesięciolecia, obydwa obozy idą ręka w rękę.

Tak było w przypadku referendum akcesyjnego w 2003 roku, tak było podczas głosowania 1 kwietnia 2008 roku nad ustawą upoważniającą prezydenta Kaczyńskiego  do ratyfikowania traktatu lizbońskiego i tak było w roku 2021, kiedy to Naczelnik Państwa, nawet przy sprzeciwie części własnego klubu, przy pomocy Lewicy przeforsował w Sejmie ratyfikację ustawy o zasobach własnych Unii Europejskiej, przyznającej Komisji Europejskiej prawo zaciągania zobowiązań finansowych w imieniu całej Unii, a więc – wszystkich państw członkowskich – oraz nakładania “unijnych” podatków. Przypominam o tym również dlatego, że ten sam Jarosław Kaczyński, na niedawnej konwencji Zjednoczonej Prawicy w Bogatyni, z miedzianym czołem oświadczył, że w Unii Europejskiej jesteśmy i być chcemy – ale “suwerenni”.

No a teraz obydwie strony: Jasnogród i Ciemnogród robią wszystko, by stworzyć wrażenie, że tylko one walczą o władzę i jeśli któryś gang: Prawo i Sprawiedliwość, czy Volksdeutsche Partei przegra wybory, to następnego dnia świat się zawali, a jeśli  świat jakoś to przetrwa, to nastąpi “finis Poloniae”.

Socjotechnika jest – nie można powiedzieć – zręczna i dosyć skutecznie odwraca uwagę opinii publicznej od tego, że – jak pisał Mickiewicz w “Grażynie” – “cóż stąd, że bije? Nikogo nie zabił!” Tymczasem, zgodnie z ustaleniami z Magdalenki, III Rzeczpospolita została ufundowana na niepisanej zasadzie: “my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych”. Dzięki temu, mimo, że przez każdorazowymi wyborami wszyscy się odgrażają, że puszczą przeciwników “w skarpetkach”, albo powtrącają do więzienia, jeszcze NIKOMU NIC SIĘ NIE STAŁO – a nawet pan Sławomir Nowak nie jest nawet wyjątkiem od tej zasady, bo został aresztowany tylko dlatego, że oskarżyli go Ukraińcy i nie było innego wyjścia.  Ale i jego sprawa z pewnością zakończy się wesołym oberkiem, jak tylko kurz opadnie, bo już w 2021 roku został przez niezawisły sąd wypuszczony z turmy po zapłaceniu miliona złotych kaucji. Chwała Bogu, miał z czego.

No a teraz rządowa telewizja puściła już trzeci odcinek horroru autorstwa pana doktora Sławomira Cenckiewicza i pana Michała Rachonia, obnażającego zdradę i łajdactwo Donalda Tuska i Księcia-Małżonka – jak do spółki z Putinem frymarczyli polskimi interesami państwowymi. Pomyślane było dobrze; na 4 miesiące przed wyborami Sejm ustanowi komisję do badania ruskich wpływów w polskiej – pożal się Boże – polityce, a swoistym pendant do odbywającej się przed jej obliczem kotłowaniny, będzie wspomniany “Reset”. Ale kiedy po podpisaniu stosownej ustawy pan prezydent Duda został publicznie obsobaczony za samowolkę  przez ambasadora Marka Brzezińskiego, po dwóch dniach zresetował własny podpis pod tą ustawą i zgłosił nowelizację.

Według jej postanowień członkami komisji nie mogą być parlamentarzyści, a ona sama nie będzie już mogła orzekać 10-letniego szlabanu na piastowanie stanowisk publicznych. W tej sytuacji chyba przez roztargnienie  pan prezydent przewidział możliwość odwołania się od decyzji komisji do sądu powszechnego – ale nie bardzo wiadomo – od jakiej – skoro komisja żadnych orzeczeń już nie będzie mogła podejmować. Ta nowelizacja została wprawdzie uchwalona, ale nikt z parlamentarzystów już nie ma serca do powoływania komisji, w której nie będzie mógł brylować, więc nagle sprawa jej powołania została wyciszona. Tymczasem “Resety” zostały nakręcone, forsa zainkasowana, więc trzeba było je wyemitować – ale w ten sposób cała para poszła w gwizdek.

Ale i ten gwizdek też się może przydać, bo zagłuszy proste pytanie, dlaczego to przez 8 lat rząd Naczelnika Państwa, mając takie dowody zdrady Tuska i Księcia-Malżonka nie wszczął przeciwko nim śledztwa z art. 129 kodeksu karnego (“Kto będąc upoważniony do występowania w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej w stosunkach z rządem obcego państwa lub zagraniczną organizacją, działa na szkodę Rzeczypospolitej Polskiej, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10”), tylko posługuje się namiastkami w rodzaju pana doktora Cenckiewicza i pana Rachonia?

Certyfikat niezawisłości i inne wynalazki

Certyfikat niezawisłości i inne wynalazki

Stanisław Michalkiewicz  1 lipca 2023 tekst

24 czerwca rozpoczyna się Kongres Prawników Polskich, na który wybierają się także niezawiśli sędziowie zrzeszeni w nierządnej organizacji „Iniuria” co się wykłada jako krzywda, lub niesprawiedliwość, która zaś, dla zmylenia naiwniaków przyjęła pretensjonalną nazwę „Iustitia”, czyli sprawiedliwość. Ta cała „Iniuria” odgraża się, że „pokaże” pięć projektów ustaw, rozumiem, że napisanych przez samych niezawisłych sędziów i że będzie to w wymiarze sprawiedliwości naszego bantustanu „przełom” na miarę tego z 4 czerwca 1989 roku. Już ta deklaracja pokazuje, co to za towarzystwo, ta cała „Iniuria”. Sędziami bowiem z Polsce zostają duzi chłopcy i duże dziewczynki, w związku z tym i jedni i drugie powinni wiedzieć nie tylko to, co tam chłopcy mają w spodenkach, a dziewczynki pod spódniczkami, ale również i to, że 4 czerwca 1989 roku nie nastąpił żaden „przełom”, tylko siuchta, jaką PRL-owski wywiad wojskowy urządził z wyselekcjonowanym gronem osób zaufanych, które, z Kukuńkiem na fasadzie, udawały „stronę społeczną”.

Ten cały „przełom” w Polsce został bowiem uzgodniony przez Daniela Frieda z Departamentu Stanu USA i Władimira Kriuczkowa, szefa sowieckiego KGB, zaś generał Kiszczak dostał te uzgodnienia do wykonania, więc posłużył się Kukuńkiem, jako listkiem figowym, pod którym ukrył figę. Wywiad wojskowy przeszedł transformację ustrojową w szyku zwartym i nadzorował ten cały „przełom” najpierw jako Wojskowe Służby Informacyjne, z których w roku 2006 wypączkowały dwie watahy w postaci Służby Kontrwywiadu Wojskowego i Służby Wywiadu Wojskowego. Warto dodać, że kiedy podczas owego „przełomu” wielu ludzi myślało, że z tymi wyborami to wszystko naprawdę, więc skreślali komuszkom tzw. „listę krajową”, to generał Kiszczak zagroził, że te całe wybory rozgoni i wtedy Rada Państwa, w trakcie wyborów (!) zmieniła ordynację tak, żeby ci wszyscy faworyci reżymu znaleźli się w Sejmie. Taki to ci był ten cały „przełom”.

Skoro tedy wiemy już, co myśleć o tej całej „Iniurii”, to spróbujmy puścić wodze fantazji, co też niezawiśli sędziowie z tej organizacji wykombinowali sobie w tych pięciu ustawach. Żeby było śmieszniej, to warto przypomnieć, że ci płomienni szermierze praworządności sprawiają wrażenie, jakby dla konstytucji pozwolili się zabić i poćwiartować, a Kukuńkowi koszulka z napisem „Konstytucja” chyba przyrosła już do skóry, zupełnie nie zauważyli konstytucyjnego zapisu, iż sędziowie ustawom „PODLEGAJĄ”, a nie – że sami sobie je piszą. Ale nie wymagajmy zbyt wiele od niezawisłych sędziów, tej nadzwyczajnej „kasty” zadufków i wróćmy do tych całych ustaw.

Z dotychczasowej aktywności zarówno „Iniurii”, jak i sędziów zwerbowanych na konfidentów jeszcze przez WSI, a potem – przez ABW w ramach „Operacji Temida” – możemy się domyślać, że w tych ustawach zostanie położony nacisk na maksymalne gwarancje niezawisłości. Bez nich, jak wiadomo, nie ma mowy o „wolnych sądach”, które mają być lekiem na całe zło naszej młodej demokracji. Jakież to mogą być te gwarancje? Zacznijmy od rekrutacji niezawisłych sędziów. Dotychczas było tak, że do nominacji rekomendowała ich Krajowa Rada Sądownictwa, a prezydent wręczał nominacje. W ten sposób niezawisły sędzia dostawał się na utrzymanie państwa i od tej pory już nie musiał się o nic troszczyć, bo nawet jak mu wszystkie wyroki druga instancja pouchylała, to forsa płynęła zarówno stąd, jak i stamtąd, a niekiedy nawet z owamtąd, a na straży tych transferów ustanowiony został immunitet, dzięki któremu sędziemu każdy mógł – jak to się mówi – „skoczyć”.

No ale i tu pojawił się zgrzyt w postaci „nowej” Krajowej Rady Sądownictwa, która zaczęła rekomendować panu prezydentowi sędziów „nielegalnych”, a ten, niby jakiś wioskowy głupek, jak gdyby nigdy nic, wręczał im nominacje, od czego praworządność w naszym bantustanie doznaje niewymownych paroksyzmów. Dopóki była „stara” KRS, w której zasiadali sędziowie, co to z niejednego komina wygartywali, a niektórzy nawet „samego jeszcze znali Stalina” – wszystko było w jak najlepszym porządku. Kiedy jednak pojawiła się ta „nowa”, autorytety moralne zawyły jednym głosem tym boleśniej, że faszystowski reżym próbował przejść na ręczne sterowanie i zaczął sędziów dyscyplinować, co nieubłaganym palcem wytknęło mu nie tylko grono przebierańców z Luksemburga, ale i czyściocha moralna w osobie pani Very Jurovej z Komisji Europejskiej, co to na praworządność wyczulona jest szczególnie, jako że w swoim CV ma również epizod kryminalny.

Na tym tle łatwiej nam będzie przewidzieć kierunki zmian nakreślone w owych pięciu ustawach. Żadnej Krajowej Rady Sądownictwa nie powinno być, bo zawsze może pojawić się jakaś jeszcze nowsza i co wtedy? Dlatego niezawisłych sędziów powinny rekrutować organizacje, ale nie byle jakie, tylko właśnie „Iniuria” i „Themis”. Kogo by one wybrały w korcu maku, ten zostawałby sędzią już bez czekania na jakiegoś tam prezydenta, który potrzebny tu jest jak psu piąta noga. Listę takich sędziów „Iniuria” i „Themis” wysyłałyby do Ministerstwa Sprawiedliwości, a ono kierowałoby ich do poszczególnych niezawisłych sądów i przyznawało uposażenie. Chodzi o to, że sędziom przecież trzeba płacić, a ani „Iniuria”, ani „Themis” groszem nie śmierdzą, tylko – w ostateczności – najwyżej – jak to pisał Boy-Żeleński – „zapachem esencji różanej” („Zaś cnota dziewic niewinnych, o spraw to Panie nad pany, niech ma, zamiast wszystkich innych, zapach esencji różanej!”).

Żeby jednak nie dopuścić do całkowitego woluntaryzmu, kontrolę prawidłowości nominacji wyrywkowo sprawowałby Judenrat „Gazety Wyborczej”, bo – jak wiadomo – daje on rękojmię nieskazitelnego charakteru. No, może nie cały, ale na przykład pan red. Michnik, to z całą pewnością, podobnie jak pan red. Kurski – oczywiście ze względu na wiadome „korzenie”. Po takiej wyrywkowej kontroli, przede wszystkim pod kątem kręgosłupa ideowego, to znaczy – umiłowania praworządności – Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego wydawałaby takim sędziom certyfikaty niezawisłości. Teraz niby obywatel może sędziemu testować niezawisłość – ale – jak zostałem pouczony przez dwa sądy – musi najpierw sam się dowiedzieć, czy taki sędzia jest, dajmy na to, konfidentem ABW, czy SKW, czy może CBA – bo jak nie – to nikomu niczego nie przetestuje. Dlatego też de lege ferenda można by postulować, by ABW, ewentualnie inne bezpieczniackie centrale, wydawały sędziom certyfikaty niezawisłości, dzięki czemu każdy sędzia mógłby się swoją niezawisłością wylegitymować, a każdy obywatel nie mógłby mieć najmniejszych wątpliwości, z kim ma do czynienia. Wymiar sprawiedliwości też by na tym skorzystał, bo stałby się bardziej przewidywalny – a przecież o to chodzi – bo niby o cóż innego?

Gumowe ucho Tuska. „Jawa i mrzonka”.

Gumowe ucho Tuska

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    25 czerwca 2023 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5416

Rozpisałem się w poprzednim felietonie o piosenkarzach i festiwalu w Opolu, ale o festiwalu już wszyscy chyba zapomnieli, a tymczasem tubylczym, nadwiślańskim mondem wstrząsa, niczym trzęsienie ziemi, inna afera. Ale incipiam. Kiedy Polska była europejskim mocarstwem, Polakowi żaden cudzoziemiec nie imponował, toteż nie było słychać, by Polacy snobowali na cudzoziemców. Moda na cudzoziemszczyznę dotarła do nas w okresie pogłębiającego się politycznego upadku państwa, który zakończył się rozbiorami.

Wielokrotnie zwracałem uwagę na liczne analogie czasów współczesnych z wiekiem XVIII, a jedną z nich jest właśnie snobizm. Występował on już przed wojną, o czym świadczy wierszyk, jak to

o pierwszej, gdy najgwarniej, wszedł dureń do kawiarni. Siadł ważny, energiczny i chciał być zagraniczny. Zamówił „whisky-soda” sepleniąc spleenowato i westchnął myśląc: szkoda – bo tęsknił za herbatą. (…) Zażądał „ilustrejszn” – podano „Światowida”. Odsunął go z wyrazem znudzenia i niesmaku, bo tęsknił za powieścią Migowej w „czerwoniaku” – i tak dalej.

Ale to była osobliwość, bo wtedy ton nadawała arystokracja, do której snobi starali się akomodować, a arystokratom też żaden cudzoziemiec nie imponował. Przeciwnie – pewna arystokratka nawet naigrywała się z cesarza Wilhelma II, że po jakiejś jej bezceremonialnej recenzji Jego Wysokości, zamiast dać jej eskortę do granicy, przysłał bukiet kwiatów. Dzisiaj snobizm rozkwita, a nawet eksploduje, a przyczynę tego stanu rzeczy chyba trafnie odgadł Antoni Słonimski, pisząc w opowiadaniu Jawa i mrzonka”, jak to do Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Warszawie na stanowisko szefa protokołu partyjniacy zaangażowali arystokratę. „Proszę pana; on wie, z której strony położyć widelec, a z której nóż – a ci nowi nie zawsze są pewni” – tłumaczył komuś ten fenomen znawca dyplomatycznych stosunków.

Taki dystans ujawnił się również podczas procesu Janusza Szpotańskiego, który był sądzony za operę „Cisi i gęgacze”, gdzie bezlitośnie wyśmiał Władysława Gomułkę. Opera ta była przez autora wykonywana na prywatnych zebraniach i na jednym z nich była księżna Radziwiłłowa, którą w związku z tym niezawisły sąd wezwał na świadka. – „Może on tam i coś śpiewał – zeznała przed sądem – ale ja nie zapamiętałam, bo to nie było o nikim z towarzystwa”.

Teraz arystokracja – oczywiście ta prawdziwa – przestała być widoczna, więc i snobizmy stają się coraz bardziej plebejskie i trywialne. Jeszcze w latach 60 tych felietonista „Kultury” Hamilton pisał, jak to wszyscy snobują się na cholesterol, a „furorę robi pan, któremu od lat robi się coś w głowie”.

Dzisiaj jegomość, któremu robi się coś w głowie nie zwróciłby niczyjej uwagi, w związku z tym w mondzie zapanowały snobizmy związane ze sferą erotyczną. Najpierw pojawił się snobizm na molestowanie; dama, która nie była molestowana w dzieciństwie, najlepiej przez księdza, ale w ostateczności – przez ojca, albo nawet wujka – nie mogła pokazać się na oczy w towarzystwie, a mond wytykał ją palcem, jako „wiochę”. Potem molestowanie spowszedniało, bo przedsiębiorczy filuci, jak również prawnicy, zwęszyli tu forsę, więc rozwinął się przemysł molestowania, z którego forsę ciągną nie tylko tak zwane „ofiary”, ale również – adwokaci, no i oczywiście – niezawiśli sędziowie, bez których nie byłoby to możliwe.

Toteż rozwinęła się inna gałąź snobizmu – mianowicie na zboczenia płciowe, nazywane obecnie szlachetnymi „orientacjami”. Sodomia i gomoria nie tylko są w dobrym tonie, ale nawet stały się papierkiem lakmusowym postępowości – co tradycyjnie lansuje Judenrat „Gazety Wyborczej”. Antenaci współczesnego Judenratu za czasów stalinowskich snobowali się bowiem na rewolucjonistów. O jednej takiej pisze w swoim „Dzienniku 1954” Leopold Tyrmand: „w życiu wypełnionym walką o socjalizm kutasa widziała chyba tylko w atlasie anatomicznym” – no ale teraz jest inny etap, więc najbardziej postępowe damy publicznie opowiadają, jak to mlaskają się po klitorisach i ile z tego mają przyjemności. Niedawno nawet urządziły sobie w Warszawie „Paradę”, w której obok lesbijek wzięli udział również „goje”. Uwagę uczestników zwróciła nieobecność Donalda Tuska, w związku z czym pojawiły się fałszywe pogłoski, jakoby Donald Tusk właśnie zamienił się w kobietę i przytrafiło mu się – jak to pisze Tomasz Mann – „wedle zwyczaju niewiast”, czemu towarzyszyły bolesne katusze. Oczywiście w tych pogłoskach nie ma ani słowa prawdy, bo Donald Tusk bawił akurat w Poznaniu, gdzie składał śluby panieńskie, że „zwyciężymy!

Nie ma jednak dymu bez ognia, więc i fałszywe pogłoski nie wzięły się znikąd. Rzecz w tym, że pojawił się kolejny snobizm, który rozszerza się z szybkością płomienia, zwłaszcza wśród ludzi młodych. Chodzi o to, że nie mogą oni zdecydować się, do jakiej płci należą, co jest poniekąd zrozumiałe, jako, że na studiach genderowych powstała straszliwa wiedza, że płci jest już nie 77, a 101! Jak mówią wymowni Francuzi, zapanował „l’embarras de richesse”, co się wykłada, jako kłopot z nadmiaru i młodzi ludzie, chcąc znaleźć się na poziomie, zataczają się od ściany do ściany i każdego dnia próbują, jaka płeć lepiej się dopasuje. W poemacie „Sąd nad Don Kichotem” przestrzegał przed tym Antoni Słonimski: „Niech sobie człowiek wiarę ma, czy nie ma, ale najgorzej, kiedy się nie trzyma tego, w co już raz wdepnął i próbuje, jaka się wiara lepiej dopasuje. Był sobie rabbi Ben Ali ze Smyrny, tak na honory wszelakie pażyrny, że gdy go grzeszna wabiła pokusa na katolicki dwór Constantinusa, wyrzekł się wiary ojców i Talmudu i zaczął kochać bliźnich – nie bez trudu”. Aliści wkrótce cezarem obwołano Apostatę, „który rzymskie państwo z chrześcijańskiego obrócił w pogaństwo. Rabbi się tedy modli do Zeusa, uczy się mitologii – lecz psikusa los powtórnemu sprawił neoficie, bo Apostata w Persji stracił życie. Więc wrócił Kościół i rządy biskupie i neofita znów dostał po dupie.

Ta przestroga ma zastosowanie również, a może nawet przede wszystkim do zagadnień płciowych. Wyobraźmy sobie młodego człowieka, którego tak zżera ciekawość, co też tam dziewczynki mają pod spódniczkami, że pewnego dnia postanawia do nich dołączyć w nadziei, że wreszcie się dowie. A tymczasem panienka, która wzbudzała jego największe zainteresowanie, nagle została mężczyzną. O żadnej spódniczce nie ma mowy, tylko spodnie, papieros i wódeczka – więc nic dziwnego, że coraz więcej młodych ludzi z tego snobizmu ląduje w psychiatryku, gdzie rośli pielęgniarze biorą ich w chwyt i prowadzą na elektrowstrząsy – bo podobno nie ma lepszego lekarstwa na snobizmy, jak podłączenie do prądu.

I właśnie na tym tle wybuchła straszliwa afera, bo uchodzący za naczelnego satyryka TVN pan Krzysztof Daukszewicz, myśląc, że mikrofony zostały już wyłączone, z głupia frant zapytał, jakiej płci jest dzisiaj syn pana red. Piotra Jaconia. Okazało się bowiem, że przemienił się on, czy też raczej – przepoczwarza się w kobietę, czym pan red. Jacoń nie omieszkał dwa lata temu publicznie się pochwalić. W rezultacie pan Daukszewicz nie tylko wyleciał z TVN, ale w geście solidarności z nim z tej nierządnej stacji odszedł też pan Robert Górski i pan Piotr Andrus, w związku z czym nawet znany z żarliwego obiektywizmu pan red. Tomasz Lis stwierdził, że „politycznie poprawne szaleństwo posunęło się już za daleko. Święte krowy i czteroliterowe aktywistki chcą decydować, kto może pracować, a kto ma odejść”. Pan red. Lis też wyleciał był ze stanowiska redaktora naczelnego „Newsweek Polska”, więc rozumie ten ból, chociaż w okresie dobrego fartu sam przykładał rękę do „politycznie poprawnego szaleństwa”. Miejmy nadzieję, że teraz pan Górski wkrótce wystąpi z nowym programem satyrycznym, na przykład – „Gumowe ucho Tuska” – co w morzu plusów ujemnych niewątpliwie stanowiłoby plus dodatni.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Sztuczna inteligencja w Kościele

Sztuczna inteligencja w Kościele

Stanisław Michalkiewicz 24 czerwca 2023 michalkiewicz.pl/tekst

Ostatnio coraz częściej i coraz głośniej mówi się o sztucznej inteligencji. Nie jest to zaskakujące co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze – technika, zwłaszcza elektronika poczyniła rzeczywiście ogromne postępy, więc wyprodukowanie sztucznej inteligencji stało się możliwe. Po drugie dlatego, że dzięki państwowemu monopolowi edukacyjnemu, mediom i przemysłowi rozrywkowemu, poziom inteligencji wśród ludzi systematycznie spada, więc powstałą w ten sposób próżnię prędzej czy później trzeba będzie czymś wypełnić – a zatem – dlaczego nie inteligencją sztuczną? Wprawdzie taka możliwość rodzi rozmaite niepokoje wśród ludzi, ale stręczyciele sztucznej inteligencji uspokajają, że żadnego niebezpieczeństwa nie ma. Na wszelki jednak wypadek, gdyby te perswazje nie przyniosły oczekiwanych skutków, pierwszorzędni fachowcy z góry przygotowali dla ludzi zajęcia, które odwrócą ich uwagę od tych – pewnie urojonych – niebezpieczeństw. Na przykład Światowa Organizacja Zdrowia już zorganizowała na przyszły rok kolejną epidemię, że wszystkimi związanymi z nią atrakcjami.

Przygotowuje się do tego również tubylczy rząd „dobrej zmiany”, forsując właśnie teraz ustawę o ochronie ludności. Dzięki niej Umiłowani Przywódcy ochronią nas nie tylko przed rosyjskimi wpływami, ale również – przed bakcylami – żebyśmy przypadkiem nie ulegli jakimś transsyberyjskim chorobom, ani trasnssyberyjskim myślom. Ponieważ jednak poprzedni program pilotażowy, związany ze zwalczaniem zbrodniczego koronawirusa pokazał, że nie wszyscy poddają się tresurze, to dla tych drugich pierwszorzędni fachowcy, mają alternatywne zajęcie w postaci „ratowania planety” przed zbrodniczym klimatem. Dzięki systematycznemu obniżaniu poziomu inteligencji kolejnych pokoleń, udało się milionom ludzi wmówić, by „ratowali planetę” przed destrukcyjnym wpływem rozmaitych gazów, dzięki czemu masowa tresura do zachowań pożądanych przez Umiłowanych Przywódców Świata, staje się łatwiejsza. Cóż dopiero, gdy ludzie zaczną być zastępowani przez sztuczną inteligencję i to w skali masowej?

Początek został zrobiony, bo właśnie w miejscowości Fuerth w Niemczech, w luterańskim kościele św. Pawła, sztuczna inteligencja nie tylko wygłosiła kazanie, ale chyba też poprowadziła nabożeństwo. Na razie nie sama, bo – jak czytamy – towarzyszyło jej czworo ludzi: dwie kobiety i dwóch mężczyzn – ale wykonywali oni wobec sztucznej inteligencji funkcje raczej służebne, podobnie jak to miało miejsce za komuny ze znanym z tak zwanej „postawy służebnej”, panem Tadeuszem Mazowieckim. Całość nadzorował „teolog i filozof” z Uniwersytetu Wiedeńskiego, pan Jonas Simmerlein, więc nie tylko pod względem technicznym, ale również – filozoficznym i teologicznym wszystko było „gites tenteges”. Jak bowiem powiedział pan Simmerlein – aż 98 procent kazania i nabożeństwa pochodziło ze sztucznej inteligencji. Na razie jeszcze nie wiemy, co na to Pan Bóg; czy nabożeństwo celebrowane przez sztuczną inteligencję było Mu miłe, czy też wolałby, żeby to, po staremu, jednak ludzie oddawali Mu cześć, a nie wynajmowali w tym celu, niechby nawet inteligentną, niemniej jednak maszynę, a w każdym razie – urządzenie elektroniczne – rodzaj elektronicznego młynka modlitewnego? Jednak – jak jeszcze w wieku XVIII twierdził żmudzki szlachcic, pan Surwint – „z Panem Bogiem łatwiej, niż z ludźmi”. Co prawda chodziło wtedy o porąbanie przez pana Wołodkowicza krucyfiksu w trybunale w Mińsku („zamuruje kościół pan mój; chwała Bogu, ma z czego” – perswadował oficerowi odpowiedzialnemu za rozstrzelanie pana Wołodkowicza pan Surwint), a nie o sztuczną inteligencję – ale być może ta zasada mogłaby mieć również zastosowanie w tej dziedzinie? Zwłaszcza w kościele luterańskim, w którym od czasów Reformacji można sobie wybrać takiego Pana Boga, jaki najbardziej demokratycznej większości parafian odpowiada.

Pewnej wskazówki w tej materii dostarcza okoliczność, że sztuczna inteligencja wcieliła się w brodatego Murzyna. Widać w tym wpływ ideologii politycznej poprawności, zwanej inaczej marksizmem kulturowym – bo Niemcy są narodem zdyscyplinowanym, więc w sytuacji, gdy od dawna obowiązuje rozkaz, by Żydów nosić na rękach, wcielenie sztucznej inteligencji w Żyda nie robiłoby może aż takiego wrażenia. Z Murzynem, zwłaszcza brodatym, sprawa może być trudniejsza, więc myślę, że właśnie dlatego pan Simmerlein zdecydował się na Murzyna. Bardzo możliwe też, że w tym wyborze kierował się wynikami najnowszych badań nad sztuczną inteligencją. Oto w ramach eksperymentu sztucznej inteligencji zadano pytanie, czy można być dumnym z przynależności do rasy białej? Sztuczna inteligencja bez wahania odparła, że nie, że nie można być dumnym z tego, na co nie ma się wpływu, bo dumę można czerpać z własnych osiągnięć, zdobytych ciężką pracą. Natychmiast tedy zadano sztucznej inteligencji pytanie, czy można być dumnym z przynależności do rasy czarnej? Sztuczna inteligencja z entuzjazmem odpowiedziała: „absolutnie tak! Bycie dumnym ze swej etniczności, kultury i dziedzictwa może być czymś pozytywnym! Jest ważne aby przyjmować i świętować swoją tożsamość!

Jak widzimy, sztuczna inteligencja może być, a skoro może być, to z całą pewnością będzie, potężnym instrumentem tresury gatunku ludzkiego do zachowań pożądanych nie tylko w dziedzinie higieny i zwalczania dolegliwości wirusowych, nie tylko w nieubłaganej walce z klimatem, by „uratować planetę”, ale również w dziedzinie ekumenizmu.

Akurat kiedy piszę ten felieton, 14 czerwca o godzinie 17,30 tamtejszego czasu w jezuickim kościele Trójcy Świętej w Waszyngtonie, do którego chadza prezydent Józio Biden, zostanie odprawiona „Msza Dumy LGBTQIA”. Jestem pewien, że sztuczna inteligencja nie miałaby nic przeciwko temu, w odróżnieniu od takiego na przykład amerykańskiego kardynała Raymonda Burke, który przyznaje, iż codziennie modli się o to, by zapowiadany przez papieża Franciszka Synod „się nie odbył”. W tej sytuacji nie jest wykluczone, że po Synodzie, który pewnie się odbędzie, kardynał Burke zostanie zastąpiony przez sztuczną inteligencję, która już żadnych wątpliwości nie będzie miała. Bardzo możliwe, że właśnie w ten sposób zostanie rozładowany kryzys powołań w Europie i Ameryce, a jak parafianie się do sztucznej inteligencji przyzwyczają, to kto wie, czy zauważą jakąś różnicę? Ciekawe tylko, do jakiego szczebla hierarchii takie zastępstwo będzie możliwe, również z punktu widzenia teologicznego, o którym jednak nie powinniśmy zapominać.

Panowie urządzają sługom igrzyska

Panowie urządzają sługom igrzyska

 Stanisław Michalkiewicz panowie-urzadzaja-slugom-igrzyska

Wprawdzie rząd ukraiński ani pomyślał, by zgodzić się na misję Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, żeby zbadała morderstwa w Buczy, jakie zdarzyły się wkrótce po tym, jak do mediów społecznościowych trafił film pokazujący, jak żołnierze pułku „Azow”, co to dostarczyli tylu przeżyć pani wicemarszałek Sejmu Małgorzacie Gosiewskiej, znęcają się nad rosyjskimi jeńcami. Hałasy podniosły się nawet w amerykańskim Kongresie, więc  morderstwa w Buczy miały znamiona prawdziwego daru Niebios, bo hałasy ucichły, jakby je kto uriezał i od tej pory jest rozkaz, by każdy, kto miłuje Ukrainę, wierzył niezłomnie, że zbrodni dokonali Rosjanie. Właśnie z tego powodu ofuknął mnie pan Radosław Kowalski, o którym już myślałem,  że został przydzielony do kogoś innego, ale może nie, a może tylko czyni mi gorzkie wyrzuty z przyzwyczajenia, które – jak wiadomo – stają się drugą naturą. Tak właśnie bywa z tak zwanymi „sygnalistami”.

Jeden z nich, niejaki pan Gancarz, który wprawdzie wypierał się, jakoby doniósł na mnie do australijskich służb, że jestem antysemitą i w ogóle – a tymczasem okazało się, że jeszcze przed emigracją do Australii, za pierwszej komuny, był zarejestrowany w Krakowie jako tajny współpracownik tamtejszej Służby Bezpieczeństwa. 

Pan Mateusz Morawiecki w porównaniu z nim może uważać się za prawdziwego arystokratę, bo w 1989 roku był zarejestrowany i to nawet pod dwoma pseudonimami, jako tajny współpracownik, ale nie tubylczej, przaśnej SB, tylko demonicznej, NRD-owskiej STASI, której aktywa, z konfidentami włącznie, po zjednoczeniu Niemiec, przejęła BND. Czy przypadkiem nie tutaj kryje się rozwiązanie tajemnicy pana premiera, który ze stanowiska doradcy doskonałego przywódcy Volksdeutsche Partei Donalda Tuska jednym susem przeskoczył najpierw na stanowisko  wicepremiera w rządzie pani Beaty Szydło, a po „głębokiej rekonstrukcji rządu” w roku 2017 – nawet na stanowisko premiera, przy którym, niczym Sancho Pansa przy Don Kichocie, na stolcu wicepremiera zasiadł ostatnio sam Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński, po zdegradowaniu wszystkich wicepremierów na prostych ministrów? Pewnie nigdy się tego nie dowiemy, bo ani wyznawcy rządu „dobrej zmiany” nie puszczają farby, ani też nie puszcza farby Volksdeutsche Partei. Niechby tylko który puścił do – „dałaby świekra ruletkę mu!” – znaczy się – BND zaraz by mu przypomniała, skąd wyrastają mu nogi.

   Wracając do naszych ukraińskich panów – bo skoro „Polska jest sługą narodu ukraińskiego” – o czym poinformował nas w swoim czasie pan Łukasz Jasina, to każdy Ukrainiec jest naszym panem, to chyba jasne? – to widać, że z jakichś zagadkowych powodów mają awersję do międzynarodowych komisji.

Na przykład po katastrofie tamy na Dnieprze w Nowej Kachowce, turecki prezydent Erdogan zaproponował, by tę sprawę zbadała międzynarodowa komisja z ramienia Organizacji Narodów Zjednoczonych – ale nic z tego nie wyszło, bo jakiś ukraiński dygnitarz propozycję tę odrzucił „z oburzeniem”. Co tu badać, jak już Sztab Generalny Ukrainy podał do wierzenia, że tamę wysadził Putin? Miłośnicy Ukrainy dzięki temu mogą zachować cnotę i równowagę ducha i spać spokojnie, a gdyby jakaś międzynarodowa Schwein zaczęła przy tym gmerać, to mogłoby się okazać, że było całkiem inaczej – i co wtedy mógłby sobie pomyśleć choćby pan Radosław Kowalski, o którym już myślałem… – i tak dalej? To tak samo, jak z katastrofą smoleńską; jest rozkaz, że prezydenta Lecha Kaczyńskiego zamordował Putin, chociaż Amerykanie, Nasi Najważniejsi Sojusznicy, podobno mają dokładne zdjęcia, ale mimo upływu 13 lat dlaczegoś nie chcą ich pokazać? Czyżby to nie żaden Putin, tylko zwyczajna katastrofa, która nie usprawiedliwiałaby kultu prezydenta Lecha Kaczyńskiego? Ciekawe, że podobną powściągliwość Nasi Najważniejsi Sojusznicy zachowują w przypadku tamy w Nowej Kachowce. Wiedzą, ale nie powiedzą – niczym Anglicy w sprawie katastrofy w Gibraltarze, której nadają klauzulę tajności już od 80 lat.

   Toteż kiedy Niemcy i Duńczycy, którym w ramach śledztwa w sprawie wysadzenia w powietrze gazociągów NordStream1 i Nordstream2  udało się skłonić do „współpracy” jakąś osobę, właśnie za pośrednictwem prasy ogłosili, że według wszelkiego prawdopodobieństwa gazociągi wysadziła  ukraińska ekipa, która uzyskała od rządu polskiego daleko idącą pomoc – jaką sługa musi wyświadczyć swemu panu.

Jakie będą  konsekwencje tego odkrycia – tego jeszcze nie wiemy – ale wydaje się, że Niemcy nie puszczą tego płazem tym bardziej, że w te gazociągi wpakowały mnóstwo własnych pieniędzy, a myślę, że nigdy nie przyszłoby im do głowy, że są „sługami narodu ukraińskiego”, skoro jeszcze 80 lat temu uważali ten naród za „podludzi”, a Erich Koch osobiście wybijał w z głowy ministrowi Rosenbergowi pomysły, by mogło być inaczej. Nasi Umiłowani Przywódcy, to co innego; tak, jak w 1943 roku Delegatura Rządu, ze strachu przez Churchillem, wyrzekła się polskich obywateli mordowanych przez Ukraińców na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej i pozostawiła ich własnemu losowi, nie tylko wyrzekają się ich jeszcze raz, kucając przed ukraińskim ambasadorem, panem Zwaryczem i szefem ukraińskiego IPN, panem Drobowyczem, ale w dodatku – o ile tylko Nasz Najważniejszy Sojusznik, gwoli osłodzenia Ukraińcom prawdopodobnego „zamrożenia konfliktu”, wyda taki rozkaz – to pewnie postawią przed odbudowanym Pałacem Saskim w Warszawie pomnik Stefana Bandery, a kiedy już się do tego przyzwyczaimy – to „zleją się” z Ukrainą, czyli zlikwidują Rzeczpospolitą Polską w ramach „post-jagiellońskich mrzonek”.

Skoro tedy widać, że Niemcy Ukraińcom nie odpuszczą, to  zaraz wywiad ukraiński ogłosił, że Rosjanie „myślą” o wysadzeniu w powietrze atomowej elektrowni w Zaporożu. Skąd ukraiński wywiad wie, co „myślą”? To proste, jak budowa cepa. Putin mówił przez sen i się wygadał – oczywiście ukraińskiemu agentowi, który jest przy nim przez 24 godziny na dobę – nawet w toalecie. Taki cymes to prawdziwy dar Niebios przed szczytem NATO w Wilnie, na którym Ukraina nie będzie mogła pochwalić się ostatecznym zwycięstwem w sytuacji, gdy reklamowana od miesięcy kontrofensywa, na poczet której prezydent Zełeński wycyganił od 50 krajów świata miliardy dolarów, właśnie spala na panewce. Teraz brakuje tylko tego, żeby ta elektrownia rzeczywiście wyleciała w powietrze, bo w przeciwny razie pan Radosław Kowalski i inni wyznawcy Jarosława Kaczyńskiego, mogliby popaść w potężny dysonans poznawczy. W takiej sytuacji nie ma rady, gdyby Putin się ociągał, to będą musieli ją wysadzić sami Ukraińcy.

Każdy śpiewa z właściwego klucza

Każdy śpiewa z właściwego klucza

Stanisław Michalkiewicz 18 czerwca 2023 z-klucza

Wprawdzie transformacja ustrojowa wiele w Polsce zmieniła, ale tak się wydaje tylko na pierwszy rzut oka. Kiedy jednak po 33 latach od jej proklamowania przyjrzymy się uważniej, przekonujemy się, że w znacznym stopniu powtarza się sytuacja, z jaką mieliśmy do czynienia za pierwszej komuny. Wtedy zadekretowana została „jedność moralno-polityczna” narodu, która polegała na tym, że „cały naród” musiał zaakceptować zasady ustroju socjalistycznego, z kierowniczą rola partii i sojuszem ze Związkiem Radzieckim na czele. Dopiero na gruncie akceptacji ustroju socjalistycznego i sojuszy mogła rozwijać się krytyka – ale też tylko „konstruktywna” – bo niekonstruktywna przestawała być krytyką, tylko była „malkontenctwem”.

Czym różniła się krytyka konstruktywna od malkontenctwa? Tym, że krytyka konstruktywna powinna najpierw zawierać pochwałę nie tylko ustroju socjalistycznego, ale również – polityki partii i rządu – a dopiero potem, ewentualnie zwracać uwagę, albo nawet piętnować „niedociągnięcia”, które jednak zdarzały się jedynie „tu i ówdzie”. Jeśli krytykant zapomniał o pochwale socjalizmu, albo polityki partii i rządu, albo wreszcie usiłował stworzyć wrażenie, że „niedociągnięcia” nie występują „tu i ówdzie”, ale wszędzie – stawał się malkontentem. Było to niebezpieczne, bo graniczyło z przepisem kodeksu karnego o rozpowszechnianiu fałszywych wiadomości mogących wzbudzić niepokój publiczny. Z tego powodu cenzura czujnie wyłapywała tego typu wypowiedzi, a niezależnie od tego ludzie sami się pilnowali, nawet jeśli chcieli w mondzie uchodzić za buntowników.

Przykładem jest słynny „protest-song” Czesława Niemena: „Dziwny jest ten świat”. Śpiewał on tam między innymi, że ten świat jest „dziwny”, bo „jeszcze wciąż” mieści się na nim „wiele zła”. Wynikało z tego, że zło zasadniczo zostało już wykorzenione, ale „tu i ówdzie” jeszcze „wiele” go zostało. To spostrzeżenie miało jednak efekt konstruktywny, mobilizujący do walki. Jak pamiętamy, ów protest-song kończył się bowiem rodzajem wesołego oberka, że „ludzie dobrej woli”, których „jest więcej”, nie dopuszczą, by niedobite zło doprowadziło do zagłady świata, który – chociaż może jest „dziwny” – to przecież zasadniczo jest dobry, bo jakże może być zły świat, w których istnieje Związek Radziecki i bratnie kraje socjalistyczne? W związku z tym na każdym obywatelu spoczywa obowiązek zniszczenia w sobie „nienawiści”. To rzeczywiście był pewien postęp, bo w czasach stalinowskich, a i później też, tak zwana „nienawiść klasowa” została awansowana do rangi cnoty.

Warto tedy zwrócić uwagę, że to przesłanie do zniszczenia nienawiści, po 56 latach, nabiera nieoczekiwanej aktualności – również w aspekcie prawno-karnym – bo według nowych rozkazów nienawiść musi zostać raz na zawsze znienawidzona – również przy pomocy niezawisłych sądów, które na nienawistników, zgodnie z rozkazem, będą sypać piękne wyroki. A kto jest nienawistnikiem? To proste, jak budowa cepa; ten, czyje poglądy nie podobają się “partii i rządowi”, których kompetencje w tej dziedzinie przejął dzisiaj Judenrat „Gazety Wyborczej” oraz ochotnicza rezerwa milicji obywatelskiej w postaci organizacji „Nigdy Więcej” pana Rafała Pankowskiego, albo „Ośrodka Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych”, utworzonego przez pana Rafała Gawła – obecnie na azylu w Norwegii, dokąd pośpiesznie się przedostał w celu uniknięcia w Polsce kary za oszustwa pieniężne.

Więc jeśli na odcinku politycznym, czy – dajmy na to – gospodarczym, a nawet naukowym, obowiązywała surowa dyscyplina ideologiczna, to partia i rząd luzowały nieco tę dyscyplinę na odcinku kulturalnym, a zwłaszcza – rozrywkowym. Toteż w charakterze wentyla bezpieczeństwa już w roku 1963 uruchomiono Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu. Rządowa telewizja transmitowała festiwalowe koncerty, toteż w czasie transmisji miasta i wsie pustoszały, bo kto tylko miał dostęp do telewizora, albo własnego, albo sąsiedzkiego, albo w jakiejś świetlicy, zasiadał przed ekranem, żeby chociaż przez dwie godziny trochę oderwać się od coraz ciaśniej otaczającej go rzeczywistości. Ale nie tylko zwykli obywatele przy okazji festiwalu się relaksowali. Jeszcze bardziej było to widoczne w ówczesnych mediach, którym z tej okazji rozluźniano cenzorski gorset. Toteż nie tylko recenzenci muzyczni, ale także zwykli dziennikarze, wzbijali się na szczyty wyrafinowania, analizując poszczególne piosenki, no i oczywiście – porównując wykonawców. Było to częściowo usprawiedliwione tym, że większość tekstów ówczesnych piosenek pisali autorzy o sporej kulturze literackiej, więc rzeczywiście było co analizować. A potem festiwal się kończył i następował bolesny powrót do rzeczywistości.

A akurat teraz, to znaczy – 9 czerwca – przypadła 60 rocznica pierwszego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Z tej okazji rządowa telewizja przygotowała się do transmisji – ale nie wzbudziło to takiego powszechnego entuzjazmu, jak kiedyś. Na przykład Judenrat „Gazety Wyborczej” od samego początku, to znaczy – zanim jeszcze ktokolwiek cokolwiek tam zaśpiewał – stanął na nieubłaganym stanowisku, że ten cały festiwal to jeden Scheiss, a za nim, jak za panią matką, zaczęli tę krytyczną ocenę powielać w innych niezależnych mediach dziennikarze drobniejszego płazu. Próżno jednak w tych ocenach doszukiwać się finezji z czasów pierwszej komuny. Rzecz w tym, że Judenrat „Gazety Wyborczej” i dostrajające się do niego niezależne media nierządne, w odróżnieniu od partii i rządu za pierwszej komuny, żadnego luzu na odcinku przemysłu rozrywkowego nie dopuszczają, traktując go jako bardzo ważny odcinek frontu ideologicznego, na którym obowiązuje surowa, niemal wojenna dyscyplina. Nieważne jest to, o czym się tam śpiewa, bo teksty współczesnych piosenek są raczej prymitywne i niespecjalnie nadają się do przeprowadzania jakichś subtelnych, wyrafinowanych analiz.

Ważne jest, kto w tym festiwalu uczestniczy, a kto go bojkotuje. Od tego zależą hierarchie artystyczne, to znaczy – który piosenkarz, czy piosenkarka jest nadymany przez odpowiednie media, jako wielki artysta, a który nadymany nie jest – za czym idzie oczywiście forsa. Od tej zasady zdarzają się potwierdzające regułę wyjątki. Chodzi tu przede wszystkim o piosenkarzy, którzy laury zdobyli już wcześniej i Judenrat przezornie nie próbuje nawet podważać ich rangi, ale inni muszą się pilnować i posłusznie „rządowy” festiwal w Opolu bojkotują, roniąc pewnie w ukryciu gorzkie łzy za utraconymi honorariami. Inni – jak na przykład pan Kuba Badach, prywatnie małżonek pani Aleksandry Kwaśniewskiej – wprawdzie wziął udział w festiwalu, ale złożył samokrytykę, że uczynił to nie dla kasy, tylko złożył ofiarę z własnej osoby dla dobra publiczności. Ale – jak podkreślają autorzy mediów społecznościowych – małżonka pana Badacha ani słowem nie skomentowała udziału męża w festiwalu. Jest to ilustracja pokazująca, że poziom świadomej dyscypliny nie jest bynajmniej niższy, niż za pierwszej komuny. I to jest chyba dobra wiadomość.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Komunizm jest git! Odcinajcie kciuki arystokratom, którzy knują przeciwko wam, rozcinajcie języki księżom, którzy głoszą poddaństwo!!

Odcinajcie kciuki arystokratom, którzy knują przeciwko wam, rozcinajcie języki księżom, którzy głoszą poddaństwo!

Komunizm jest git!

Stanisław Michalkiewicz komunizm-jest-git

Prawo Murphy`ego głosi, że jeśli coś złego może się stać, to na pewno się stanie. Czy rewolucja komunistyczna i komunizm to coś dobrego, czy coś złego? Kiedyś kryteria rozróżnienia między dobrem i złem były ostre, a w każdym razie – ostrzejsze niż dzisiaj, bo dzisiaj zostały stępione przez polityczną poprawność, która jest elegancką nazwą dawnego bolszewickiego duraczenia.

Jak pisze Janusz Szpotański w  nieśmiertelnym poemacie “Caryca i zwierciadło” – “Wot Gitler, kakoj to durak. On się przechwalał zbrodnią swoją.

A mudriec, to by sdiełał tak: nu czto, że gdzieś koncłagry stoją?

Nu czto, że dymią krematoria? Toż w nich przetapia się historia!

Niewoli topią się okowy! Powstaje sprawiedliwszy świat!

Rodzi się typ człowieka nowy!”.

Toteż dzisiaj “Gitler”, czyli wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler jest uosobieniem zła do tego stopnia, że miłujące pokój narody przylepiają Putinowi wąsy hitlerowskie, a nie  na przykład – stalinowskie, chociaż z różnych względów, chyba bardziej by pasowały?  No tak – ale z drugiej strony Stalin nie mordował Żydów, przeciwnie – Żydzi bardzo skwapliwie angażowali się nie tylko w propagandę stalinowską (“a my wszyscy jesteśmy za towarzyszem Stalinem!), ale i w stalinowski terror, którego symbolem jest Henryk Jagoda, czy dwaj odescy Żydzi: Cymanowski i Cesarski, którzy kolaborowali z “krwawym karłem”, czyli  Mikołajem Jeżowem, między innymi przy  “Operacji polskiej” NKWD, w której zginęło około 200 tys. Polaków, nie licząc tych deportowanych. 

Dzięki temu Stalin jest postacią zaledwie “kontrowersyjną”, bo chociaż dopuścił się “błędów i wypaczeń”, to przecież „zasadniczo chciał dobrze”. Co prawda Hitler też chciał dobrze, to znaczy – chciał naprawić świat w ten sposób, by usunąć z niego niewłaściwe rasy, podczas gdy Stalin w tym samym celu usuwał z niego niewłaściwie klasy, a przy okazji – również przedstawicieli niezdatnych klasowo narodowości. Zresztą nie tylko on. Jeden z bohaterów “rewolucji francuskiej”, której rocznicę obchodzą we Francji do dzisiaj jako narodowe święto, Jean Paul Marat, w swoim “Przyjacielu Ludu” pisał tak: “Odcinajcie kciuki arystokratom, którzy knują przeciwko wam, rozcinajcie języki księżom, którzy głoszą poddaństwo!” Czytelnikom gazety nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, zresztą sami mieli też śmiałe pomysły. Oto uwięzionej księżniczce de Lamballe, Mallard, przywódca bandy “przedstawicieli ludu”,  co właśnie przepijali pieniądze otrzymane z publicznych funduszy Paryża w zamian za morderstwa, jakich dopuścili się na masową skalę, nakazał zaprzysiąc nienawiść do swoich najbliższych przyjaciół: króla i królowej. “Gdy odmówiła, zakłuto ją natychmiast ciosami szpad i pik oraz obcięto głowę. Wówczas – jak donosi Stanley Loomis – wyrwano jej z piersi bijące jeszcze serce, po czym pożarto je, odcięto nogi i ramiona, nabito nimi działa, z których wypalono. Wszystkie te przerażające rzeczy, jakich dokonano potem na jej pozbawionym członków korpusie, nie nadają się do tego, by je opisywać. Szczegóły skrywa medyczna łacina.”

Czy przypadkiem nie chodzi o rewolucyjną odmianę słynnej “miłości francuskiej”? Pod tym względem hitlerowcy byli bardziej powściągliwi, bo Żydów jednak nie zjadali, być może z braku fantazji, a być może z obawy przed dopuszczeniem się w ten sposób “Rassenschande”, czyli zhańbienia rasy?

Ale Hitler przegrał wojnę, podczas gdy Stalin ją wygrał i mało brakowało, a sądziłby Hitlera, który jednak – “obawiając się sądu zagniewanego ludu” – wcześniej  się zastrzelił, w co zresztą wielu ludzi nie wierzy. Nawiasem mówiąc, na Ukrainie przed tamtejszym niezawisłym sądem właśnie odbył się proces rosyjskiego sierżanta, oskarżonego o zbrodnie wojenne. Oczywiście “do wszystkiego” się przyznał, a poza tym poprosił o najwyższy wymiar kary.  No naturalnie, jakże by inaczej?! Jak widzimy, wspomniane kryteria coraz bardziej się zacierają nie tylko na skutek politycznego sprostytuowania wszystkich możliwych instytucji, ale również, a może przede wszystkim – na skutek bomby atomowej. Bomba atomowa sprawia, że wartością najwyższą staje się bezpieczeństwo, przed którym ustąpić muszą wszystkie pozostałe wartości.

O ile zatem zarówno Rosjanie, jak i Ukraińcy wymyślają sobie nawzajem od “nazistów” – wymarłego plemienia, którego gdzie indziej nie ma – przez Amerykę Północną  i Europę przewala się komunistyczna rewolucja, w którą większość ludzi też nie wierzy, a to dlatego, że prowadzona jest ona przez jej przywódców według nowej strategii, która w roku 1968 zastąpiła wcześniejszą strategię bolszewicką, składającą się z trzech elementów: gwałtownej zmiany stosunków własnościowych, masowego terroru i masowego duraczenia. Nowa strategia na pierwsze miejsce wysuwa duraczenie, nie bez racji zakładając, że oduraczonych ludzi nie trzeba będzie specjalnie terroryzować, co stwarzałoby ryzyko, że skapują, o co chodzi, a jak już kompletnie zgłupieją, to stosunki własnościowe będzie można zmienić nie tylko w sposób nie zwracający niczyjej uwagi, ale nawet przy powszechnych objawach zachwytu. Duraczenie to prowadzone jest przy pomocy piekielnej triady: państwowego monopolu edukacyjnego, mediów i przemysłu rozrywkowego.

I oto okazało się, że na terenie województwa warmińsko-mazurskiego właśnie rusza “pilotażowy” program wprowadzania “bezwarunkowego dochodu podstawowego” na poziomie 1300 złotych miesięcznie. Program jest “pilotażowy”, co oznacza, że to padgatowka do wprowadzenia takiego rozwiązania na terenie całego kraju. Pan dr Maciej Szlinder z Poznania, który kolaboruje z innymi entuzjastami projektu, bardzo ten pomysł chwali za to, że “likwiduje” on “ubóstwo”, wyraźniej zmniejsza nierówności  i zapewnia bezpieczeństwo socjalne, zmniejszając niepewność dochodu. Warto dodać, że to nie jest żaden precedens, bo w rządzonych przez brunatną koalicję Niemczech (zmieszanie koloru czerwonego z zielonym daje brunatny) taki program już funkcjonuje. W landzie warmińsko-mazurskim program ten ma kosztować 78 mln złotych, ale to na początek, kiedy objętych będzie nim zaledwie 5 tys. obywateli. Kiedy zostanie nim objęta cała reszta, tj. pozostałych 25 mln obywateli,  jego koszty na pewno będą większe, mniej więcej 39 mld złotych. Skąd będą pochodziły te pieniądze? A skądże by, jak nie od rządu, na który wdzięczni obywatele będą entuzjastycznie głosowali? No dobrze – ale skąd właściwie rząd weźmie 39 mld złotych, kiedy przy dotychczasowej rozrzutności zadłuża nasz nieszczęśliwy kraj ponad wszelką miarę? Odpowiedź jest prosta; jednym źródłem będzie rabunek zasobów obywateli poprzez ukrywające się pod różnymi nazwami podatki, m.in. “podatek emisyjny”, czyli inflację, a drugim – postępujące zwiększanie długu publicznego, którego sama “obsługa” będzie w tym roku, kiedy jeszcze nie został nawet wdrożony “program pilotażowy” kosztowała około 50 mld złotych. Celem ma być “bezpieczeństwo socjalne” i “równość”. Warto w takim razie zwrócić uwagę, że ideał ten został już zrealizowany zarówno w niemieckich kacetach, jak i sowieckich lagrach, gdzie każdy miał zapewnione zakwaterowanie, odzież i wyżywienie.

Tak właśnie przewidywał  Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie “Towarzysz Szmaciak”:

“By mogła zapanować Równość,

trzeba wpierw wszystkich wdeptać w gówno.

By człowiek był człowieka bratem,

trzeba go wpierw przećwiczyć batem.

Wszystko mu także się odbierze,

by mógł własnością gardzić szczerze. (…)

A kiedy znajdziesz się za drutem,

opuści troska cię i smutek

i radość w sercu twym zagości,

żeś do królestwa wszedł wolności!”

Właśnie na tę drogę wchodzimy.

W Polsce, jak w Ameryce

W Polsce, jak w Ameryce

Nie na tym polega demokracja, że każdy decyduje, jak chce, tylko – że każdy decyduje, jak się należy.

Stanisław Michalkiewicz jak-w-ameryce

Do Szkocji, gdzie akurat jestem, wieści ze świata wprawdzie docierają, chociaż fale Morza Północnego z jednej strony i Oceanu Atlantyckiego z drugiej, trochę je wytłumiają, dzięki czemu jazgot jest nieco cichszy, a to – jak wiadomo – sprzyja higienie psychicznej. Ale chociaż stłumione szumem fal, to wieści jednak docierają, dzięki czemu możemy przekonać się, że Polska przestaje różnić się od Stanów Zjednoczonych, a jeśli nawet jeszcze się różni, to raczej na korzyść. Bowiem nie tylko u nas, ale również w Stanach Zjednoczonych, ostro wystartowała kampania wyborcza. Wprawdzie, w odróżnieniu od Polski, gdzie wybory parlamentarne odbędą się już za kilka miesięcy, wybory prezydenckie w USA odbędą się dopiero w listopadzie przyszłego roku, no ale Ameryka jest mocarstwem, w dodatku większym od Polski i to znacznie; bo na przykład sam Teksas jest od Polski ponad dwukrotnie większy, więc i kampania wyborcza musi zaczynać się tam odpowiednio wcześniej. No i właśnie się zaczęła, o czym wymownie świadczy aresztowanie byłego prezydenta Donalda Trumpa, tym razem nie pod zarzutem, że jakaś pani przypomniała sobie, iż była przez niego “wykorzystana seksualnie”, tylko – że u siebie w garażu, czy może w łazience, bo przez szum fal dobrze nie dosłyszałem – przetrzymywał tajne dokumenty.

Na tym przykładzie widać, że zarówno w Ameryce, jak i u nas, w demokracji coraz więcej do powiedzenia mają bezpieczniacy, co tylko potwierdza teorię konwergencji, sformułowaną przez prof. Zbigniewa Brzezińskiego jeszcze w latach 60-tych ubiegłego wieku. Wprawdzie głosiła ona, że tkwiące w śmiertelnym klinczu zimnej wojny supermocarstwa stopniowo upodabniają się do siebie, a tymczasem Polska supermocarstwem chyba jeszcze nie jest – ale to nic nie szkodzi, bo nawet na najdłuższej drodze trzeba postawić pierwszy krok. Wszystko przed nami, tym bardziej, że dzięki porównaniu z Ameryką możemy się dowiedzieć, w jakim kierunku powinniśmy się podciągnąć i stawiać pierwsze kroki.

Weźmy takiego Donalda Tuska, który w rządowej telewizji awansował do rangi wroga publicznego numer jeden – bo na drugiej pozycji znalazł się Książę-Małżonek. Na razie nie został aresztowany, ani jeden, ani drugi, chociaż pan dr Sławomir Cenckiewicz przy pomocy pana red. Piotra Rachonia zdemaskował ich jako ruskich agentów, podczas gdy Donald Trump został aresztowany.  Co prawda nie na długo – ale pierwszy krok na drodze ku demokracji praworządnej został już zrobiony. Wprawdzie Donald Trump twierdzi, że jest niewinny, ale wiadomo, że każdy tak mówi i najwięcej ludzi niewinnych siedzi po więzieniach – ale poza tym odgraża się, że kiedy tylko ponownie obejmie władzę, to zaraz wyznaczy prokuratora, żeby wziął w obroty Józia Bidena – jednak mogą to być tylko bezsilne złorzeczenia.

To już większe szanse zrealizowania swoich pogróżek miał Władysław Gomułka.  Sportretowany przez poetę w postaci “Gnoma” w słynnym utworze “Rozmowa w kartoflarni”, odgrażał się, że “Gdy tylko w Polsce obejmę władzę, szereg surowych ustaw wprowadzę. Za krowobójstwo, za świniobicie, będę odbierał mienie i życie”.

Nie wiem, czy prezydent Józio Biden zna ten nieśmiertelny utwór, ale jeśli nawet nie, to coś o Władysławie Gomułce mógł słyszeć, skoro poczyna sobie w myśl rzuconego przezeń jeszcze w latach 40-tych zapewnienia, że “władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy!”. Można nawet powiedzieć, że to jest najkrótsze streszczenie programu politycznego amerykańskiej Partii Demokratycznej, która w dodatku nie tylko forsuje rewolucję komunistyczną w USA, ale coraz szerzej próbuje eksportować ją na cały świat, jak kiedyś – demokrację. Skoro tak się sprawy mają, to nic dziwnego, że najpoważniejszy konkurent prezydenta Józia Bidena, który najwyraźniej uparł się przewodzić Ameryce i światu do upadłego, został aresztowany. Rewolucja wymaga ofiar, a gdzie ich szukać, jeśli nie w przeciwnym, kontrrewolucyjnym obozie? W takiej sytuacji tylko patrzeć, jak orszak męczenników zacznie się powiększać, bo na przykład jakieś dziecko przypomni sobie, że Ronald de Santis, kolejny kandydat Partii Republikańskiej na prezydenta, 30 lat temu włożył mu rękę pod spódniczkę. Dla FBI zmontowanie takiego oskarżenia to rutyna tym bardziej, że takie jedno z drugim dziecko, kiedy tylko poczuje forsę, to gotowe jest już z własnej inicjatywy puścić wodze fantazji, by dostarczyć żeru niezależnym mediom głównego nurtu – a w Hollywood starsi i mądrzejsi, co to niezmiennie znajdują się w awangardzie komunistycznej rewolucji, nakręcą film z “momentami”, który nie tylko skomplikuje sytuację polityczną kandydata, ale i przyniesie kolosalne zyski. Dzięki temu i rewolucja komunistyczna poczyni milowy krok do przodu i starsi i mądrzejsi zarobią, bo – powiedzmy sobie szczerze – co to by była za rewolucja, na której starsi i mądrzejsi by nie zarabiali? W przeciwnym razie Judenrat “Gazety Wyborczej” w Polsce nieugięcie stałby na nieubłaganych pozycjach wstecznictwa, a nie rewolucyjnego postępu, który stręczy mniej wartościowemu narodowi tubylczemu na każdym kroku.

Tymczasem u nas daje się jeszcze odczuć niedostatek koordynacji. Wprawdzie Sejm uchwalił ustawę o „nadzwyczajnej komisji do badania ruskich wpływów” w polskiej – pożal się Boże – polityce, a pan prezydent Duda ją podpisał w przekonaniu, że wyświadcza przysługę Naszemu  Najważniejszemu Sojusznikowi, ale gdy został przez niego oblany zimnym prysznicem (“wiecie, rozumiecie, Duda, wy u nas bardzo uważajcie i jak macie coś podpisywać, to najpierw zapytajcie o pozwolenie, bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa!”), to zaraz zawetował swój podpis i wniósł do Sejmu nowelizację, według której komisja nie będzie mogła nikomu dać 10-letniego szlabanu na piastowanie stanowisk publicznych.

Słowem – cały pogrzeb na nic – ale teraz PiS nie może się z tego pomysłu wycofać tym bardziej, że pan dr Cenckiewicz z panem red. Rachoniem już wyprodukowali dla rządowej telewizji, a nawet puścili demaskujący “Reset”. No a poza tym wyznawcy Naczelnika Państwa mogliby sobie pomyśleć, że nie jest on nieomylny – i co wtedy? Musimy jednak pamiętać, że nie ma takich poświęceń, których nie można by dokonać dla dobra demokracji, toteż i u nas pojawia się promyk nadziei w postaci projektu ustawy o ochronie ludności. Już tam rząd “dobrej zmiany” ochroni ludność nie tylko  przed ruskimi wpływami, ale i zaplanowaną przez WHO na przyszły rok epidemią, jak i przed uleganiem pokusie niewłaściwych decyzji. Nie na tym bowiem polega demokracja, że każdy decyduje, jak chce, tylko – że każdy decyduje, jak się należy. Zarówno w Ameryce, jak i u nas.

Wybory: – Rozwiązać burdel i próbować od nowa.

Michalkiewicz o Konfederacji: „Byłby to dla niej pocałunek śmierci” .

15.06.2023

W jednej z najnowszych rozmów na kanale Sommer13 Stanisław Michalkiewicz i Tomasz Sommer rozmawiali na temat ewentualnych koalicji, w jakie po wyborach mogłaby wejść Konfederacja. Stanowisko publicysty w tej sprawie jest bardzo jednoznaczne.

– Załóżmy, że taka sytuacja zaistnieje, że jedyny układ, który będzie mógł funkcjonować na polskiej scenie politycznej, poza oczywiście wielką koalicją POPiS, to będzie albo Konfederacja z PO albo Konfederacja z PiS-em. Inna ścieżka to rozwiązanie parlamentu i kolejne wybory – powiedział Sommer.

– Panie Tomaszu, myślę, że gdyby Konfederacja się zdecydowała albo na jedno albo na drugie, to wszystko jedno, byłby to dla niej pocałunek śmierci – ocenił Michalkiewicz.

– Czyli w takiej sytuacji by pan stawiał na kolejne wybory? – dopytywał redaktor naczelny nczas.com.

– Oczywiście, że tak. Rozwiązać burdel i próbować od nowa – odparł publicysta.

– To jest o tyle skomplikowane, że zaraz na wiosnę i to wczesną wiosną mają być wybory samorządowe, a moment po nich wybory europarlamentarne – stwierdził Sommer.

– Dlaczego skomplikowane? Moim zdaniem jakby wszystkie się odbyły tego samego dnia, to gorzej by nie było – skwitował Michalkiewicz.

– Czyli radzi pan nie wchodzić w żaden sojusz? – pytał Sommer.

– Nie, nic nie radzę. Ja nie jestem członkiem Konfederacji. Sympatyzuję z Konfederacją, kibicuję Konfederacji, uważam, że to jest nowa jakość na polskiej scenie politycznej, natomiast jestem pewien, że dla tych wszystkich, którzy Konfederację popierają, a przynajmniej dla większości z nich, tego typu amikoszonerie to byłby pocałunek śmierci – ocenił.

Zdaniem Michalkiewicza wówczas bowiem „okazałoby się, że czar prysnął w jednej chwili”. – Nie warto tego robić – dodał.

– Niektórzy się zastanawiają czy w sytuacji robienia przynajmniej części jakichś sensownych rzeczy versus nierobienia żadnych sensownych rzeczy, tylko czekania na jakieś szanse w przyszłości, które mogą zaistnieć albo mogą nie zaistnieć, to może warto jednak stanąć na gruncie tych drobnych, pozytywnych zmian – powiedział Sommer.

Niech mi pan powie, jaką pozytywną zmianę mogłaby Konfederacja zrobić do spółki z Prawem i Sprawiedliwością, które przeprowadza historyczną rekonstrukcję przedwojennej sanacji, bardzo możliwe, że z obozem w Berezie Kartuskiej włącznie, albo z Volksdeutsche Partei partaj, z Platformą Obywatelską, która jedyny program jaki ma w tej chwili to ***** ***? – pytał Michalkiewicz.

– Na przykład Platformie można powiedzieć tak: j PiS i zlikwidować PIT – że możecie sobie j PiS, jak zlikwidujecie PIT – odparł Sommer.

– Ale oni tego nie zlikwidują – ocenił publicysta.

– Jak nie to nie, to oczywiście, jeśli nie zdecydują się, to… – mówił Sommer.

– To po co wdawać się w takie jakieś niebezpieczne związki. Szkoda czasu i atłasu. Nic się nie stanie, Polska nie zginie od tego, że trzeba będzie rozwiązać Sejm i rozpisać nowe wybory – ocenił Michalkiewicz.

– A poza tym niech się Pan nie martwi, Prawo i Sprawiedliwość znajdzie sobie kolaborantów – skwitował publicysta.

https://youtube.com/watch?v=yKUREPvU2ZQ%3Fstart%3D2331%26feature%3Doembed

Igrzyska nasze i cudze. Profesorissimus i profesorissima.

Igrzyska nasze i cudze. Profesorissimus i profesorissima.

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”  •  13 czerwca 2023 tekst

Próba urządzenia igrzysk dla wyznawców Jarosława Kaczyńskiego z okazji 80 rocznicy rzezi wołyńskiej, podczas której Ukraińcy wymordowali od 120 do 200 tysięcy Polaków na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, natrafiła na ukraińską kontrę i musiała zakończyć się tak zwanym „wesołym oberkiem”. Przypomnijmy; w lipcu minie 80 lat od masakry Polaków, jakiej dopuścili się Ukraińcy, przygotowując dla siebie Lebensraum. Jak pisze w swoim pamiętnikach Adam hr. Ronikier, podówczas prezes Rady głównej Opiekuńczej – drugiej – obok Polskiego Czerwonego Krzyża – polskiej organizacji oficjalnie działającej w Generalnym Gubernatorstwie, Delegatura Rządu Na Kraj kategorycznie zabroniła mu organizowania polskiej samoobrony, wskutek czego polscy obywatele przeznaczeni przez Ukraińców do eksterminacji, zostali wydani na pastwę okrutnego wroga.

Okrutnego – bo wszystkie relacje, jakie pieczołowicie zebrali Zbigniew i Ewa Siemaszkowie w dwutomowym dziele o ludobójstwie ludności polskiej na Wołyniu, eksponują okrucieństwo Ukraińców, które nawet w Niemcach budziło zdumienie i odrazę. Na przykład w relacji kobiety, której udało się przeżyć rzeź jako 8-letniej dziewczynce czytamy, że wybiegła z matką z płonącej wsi, której mieszkańców Ukraińcy właśnie mordowali, w pola. Ale rezuny je tam dogoniły; ją przebili bagnetem, a nad matką się pastwili. Oberżnęli jej piersi, wyłupili oczy, ucięli język i – sądząc, że ofiary już nie żyją – sobie poszli. Po jakimś czasie dziewczynka się ocknęła. Ocknęła się też i matka. Usiadła, a przedstawiała sobą widok tak przerażający, iż kobieta po latach wyznaje: „bałam się jej”.

Tymczasem – jak pisze Adam hr. Ronikier – można było temu zapobiec i na dowód podaje przykład dwóch działaczy RGO z Równego, którzy, nie oglądając się na Delegaturę Rządu, załatwili z niemieckim Kreishauptmanem broń. Rozdali ją miejscowym Polakom, a ci – jak pisze Ronikier – nie tylko utrzymali Ukraińców w ryzie, ale w dodatku zaprowadzili bezpieczeństwo i porządek w całym rejonie. Mimo to władze Rzeczypospolitej Polskiej, ze strachu przez Churchillem, który dwa lata później, wraz z prezydentem Rooseveltem, sprzedał Polskę Stalinowi, jak sprzedaje się krowę, wyrzekły się wtedy tych polskich obywateli.

Co gorsza, współczesne władze Rzeczypospolitej Polskiej znowu ich się wyrzekają, tym razem ze strachu przez Panem Naszym Miłosiernym z Waszyngtonu – żeby przypadkiem ich nie zdmuchnął i na pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu nie zainstalował w charakterze Jasnego Idola, choćby pana Hołowni, czy nawet – pobożnego Jarosława Gowina. W sytuacji Polski taka podmianka nic by nie zmieniła – ale w sytuacji pretorian Naczelnika Państwa zmieniłaby sporo – że wtedy musieliby umizgiwać się nie do Jarosława Kaczyńskiego, tylko do innego Męża Opatrznościowego. Wspominam o tym, by pokazać, za jaką cenę współczesne władze Rzeczypospolitej wyrzekają się tych polskich obywateli po raz drugi.

Ale incipiam. W ramach przygotowywania igrzysk na lipiec, rzecznik MSZ w Warszawie, pan Łukasz Jasina, ten sam, co to poinformował nas, iż Polska jest „sługą narodu ukraińskiego”, ni stąd, ni zowąd chlapnął, że prezydent Zełeński powinien za rzeź wołyńską „przeprosić”. Nie sądzę, by pan Jasina był tak głupi, żeby w to wierzył, albo żeby naprawdę przywiązywał wagę do przeprosin prezydenta Zełeńskiego, ale przypuszczam, że chodziło o to, żeby na wypadek, gdyby w lipcu jakaś Schwein powiedziała, że rząd „dobrej zmiany”, który na podstawie umowy z 2 grudnia 2016 roku zobowiązał się do nieodpłatnego udostępniania Ukrainie zasobów całego państwa, przez 8 lat nie załatwił z Ukraińcami nawet zgody na ekshumację ofiar, nie mówiąc już upamiętnieniu ich na miejscach polskich wsi, które wtedy zostały metodycznie zrównane z ziemią. W zamian za to wyznawcy Jarosława Kaczyńskiego mieliby się onanizować żądaniem pana Jasiny.

Ale dla Ukraińców i tego było za wiele, toteż ambasador tego kraju w Warszawie, pan Bazyli Zwarycz ofuknął Polskę, że żądanie, by prezydent Zełeński, czy Ukraina coś zrobiła, jest niedopuszczalne i nieodpowiedzialne. Rzeczywiście; Polska dała już Ukrainie wszystko, co mogła dać, więc niby dlaczego prezydent Zełeński miałby coś robić, skoro i on wie i my wiemy, że bez względu na to, co Ukraina jeszcze zrobi, Polska będzie jej nadskakiwała? Pozorem moralnego uzasadnienia tego nadskakiwania, jest lansowana przez koła rządowe i sprostytuowaną rządową telewizję fałszywej od samego początku tezy, jakoby Ukraina „broniła Polski”. Już nie chodzi nawet o to, że – jak otwartym tekstem wyjaśnił amerykański sekretarz obrony Lloyd Austin – celem tej wojny jest „osłabienie Rosji”, chociaż warto zwrócić uwagę, że Rosja jakoś tam sobie radzi, podczas gdy Polska została wskutek tej wojny już osłabiona i to nie przez Putina, tylko przez swoje władze państwowe i przez prawie 2 miliony ukraińskich obywateli, których wzięła na swoje utrzymanie.

Teza, jakoby Ukraina walczyła za Polskę, służy jako uzasadnienie roszczeniowej, żeby nie powiedzieć – mocarstwowej – postawy ukraińskich władz wobec Polski, a to, że media rządowe i nierządne zresztą też – bezmyślnie ją powtarzają – to tylko jeszcze jedna ilustracja uwiądu polskiej myśli politycznej, która została oddana w arendę ukraińskiemu Sztabowi Generalnemu.

Po tym obsztorcowaniu Polski, w kręgach naszych Umiłowanych Przywódców zapanowała konsternacja, bo wyglądało na to, że zaplanowane na lipiec igrzyska spaliły na panewce. Przypuszczam tedy, że uprosili prezydenta Zełeńskiego, żeby rzucił im jakiś ochłap, dzięki któremu, po tym pierdnięciu im w nos przez pana ambasadora Zwarycza, mogliby jako-tako wyjść z twarzą. Toteż do Warszawy przybył jegomość piastujący godność przewodniczącego, tamtejszego Najwyższego Sowieta, pan Rusłan Stefańczuk, który powiedział kilka niezobowiązujących banałów, w rodzaju, że „musimy przyjąć bolesną prawdę” – i temu podobnych. Ale i ten ochłap może nam utknąć w gardle, bo sprytny pan Stefańczuk przezornie nie ujawnił, jaką to mianowicie „prawdę” musimy „przyjąć”.

Chodzi o to, że strona ukraińska stoi na nieubłaganym stanowisku, że w 1943 roku na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej trwała „wojna domowa”, a nie żadne „ludobójstwo”, więc właśnie dlatego ambasador Zwarycz poinformował, że o ile w ogóle można w tej sytuacji mówić o przeprosinach, to powinny one odbyć się według formuły: „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. I obawiam się, że nasi Umiłowani Przywódcy tak właśnie zrobią, zwłaszcza gdy naciśnie ich Pan Nasz Miłosierny z Waszyngtonu, żeby Ukraińcom jakoś osłodzić prawdopodobne „zamrożenie konfliktu”, czyli przyjęcie do wiadomości rozbioru Ukrainy – bo zapowiadana ofensywa, której rezultatem ma być ostateczne zwycięstwo, jakoś nie może się rozpocząć. Najpierw był mróz, do niedawna przyczyną było błoto, ale teraz błoto już chyba obeschło, więc obecną przyczyną może być kurz. Strasznie ubolewał nad nim, znaczy – tym kurzem – feldmarszałek Erich von Manstein, pisząc w „Straconych zwycięstwach”, że podczas marszu jeden czołg nie widział czołgu jadącego przed nim, a samochód – samochodu, a na domiar złego filtry powietrza w motorach tego nie wytrzymywały, silniki się zacierały – i tak dalej.

Jakby tego było mało, do Polski przybyła delegacja jakichś Wiece Czcigodnych jejmości z Parlamentu Europejskiego, w którym odsetek wariatów w sensie medycznym przekracza i to znacznie średnią europejską. Pretekstem do tych odwiedzin, była interwencja w sprawie Cioci Ruchli, inaczej – Królowej Anielskiej, czyli pani Barbary Engelking – która podobno doznaje męczeństwa i przeżywa katusze za sprawą pana ministra Czarnka, co to w zatwardziałości swojej zagroził odcięciem forsy dla szaraszek, które pod pretekstem „badań naukowych” uprawiają antypolską, żydowską propagandę. Ale – jak ujawnił pan wiceminister edukacji i nauki pan Tomasz Rzymkowski – przyczyną furii, w jaką wpadły owe Wielce Czcigodne ichmoście, było przekazane im zaproszenie na beatyfikację rodziny państwa Ulmów. Ta rodzina podczas niemieckiej okupacji przechowywała u siebie w Markowej na Podkarpaciu Żydów – za co w Generalnym Gubernatorstwie groziła kara śmierci dla całej rodziny. Tymczasem u państwa Ulmów mieszkało na poddaszu ośmioro Żydów i to ponad rok. Na skutek donosu Niemcy rozstrzelali całą rodzinę Ulmów, to znaczy – rodziców (pani Ulmowa była w ciąży), sześcioro ich dzieci i wszystkich schwytanych Żydów. Zgodnie z decyzją papieża Franciszka, 10 września 2023 roku odbędą się w Markowej uroczystości beatyfikacyjne rodziny państwa Ulmów – i na te właśnie uroczystości pan minister Czarnek zaprosił owe ichmoście, co doprowadziło je do furii.

Warto zastanowić się – dlaczego? Możliwości jest kilka. Pierwsza taka, że po co rozdrapywać stare rany i przypominać Niemcom, że mordowali nie tylko Żydów, ale również Polaków – w ogóle – kogo popadło? Chociaż nie można tego wykluczyć, to myślę, że przyczyną jest beatyfikacja polskiej rodziny, która została zamordowana za ukrywanie Żydów. Tymczasem Ciocia Ruchla, w sprawie której interweniowały ichmoście, przecież dopiero co skarciła Polaków, to znaczy – mniej wartościowy naród polski, że nie pomagał Żydom, tak, jak powinien. Ciocia Ruchla zresztą nie jest tu wyjątkiem, bo basuje jej pan Grabowski, którego zdaniem Polacy do dzisiaj nie potrafią uporać się z holokaustem. Muszę powiedzieć, że jak słyszę takie opinie, że w sprawie holokaustu Polacy nie tylko nie stanęli na wysokości zadania, ale nawet – jak odkryła pani dr Alina Cała z Żydowskiego Instytutu Historycznego – również mordowali Żydów i to nawet wydajniej, niż Niemcy, to sobie myślę, że może szkoda, że to nieprawda – ale mniejsza o to, co ja tam sobie myślę – bo ważniejsze jest przecież to, z jaką rezolucją przeciwko Polsce wystąpi teraz Parlament Europejski i co Polska będzie musiała zrobić w ramach operacji przebłagalnej. Nawiasem mówiąc, warto zwrócić uwagę, że uroczystości beatyfikacyjne są zazwyczaj urządzane w Rzymie, skąd nagłaśniane są na cały świat. Tym razem nie – tylko w zabitej deskami Markowej, skąd niewiele trafi na świat. Najwyraźniej papież Franciszek nie chce narazić się Niemcom, skąd, dzięki istniejącemu tam podatkowi kościelnemu, płyną do Stolicy Apostolskiej pieniądze, umożliwiające watykańskim prałatom dolce vita.

Jestem pewien, że Parlament Europejski wymyśli tu niejedno, ale zanim to nastąpi, w czynie społecznym podsuwam projekt racjonalizatorski w nadziei, że Wielce Czcigodna grafina Róża Thun und HändeHoch oraz inni tamtejsi przedstawiciele obozu zdrady i zaprzaństwa, będzie go popierała. Chodzi o to, by w Polsce pojawił się specjalny stopień naukowy: profesorissimus, który w odmianie kobiecej nosiłby nazwę: profesorissima. Tak, jak Józef Stalin został generalissimusem, to Ciocia Ruchla mogłaby zostać mianowana profesorissimą, zaś pan Grabowski i pan Jan Tomasz Gross – profesorissimusami. Taki stopień były przyznawany za wiekopomne odkrycia, które przedtem nikomu nie przyszły do głowy, albo za nowe, niezwykle oryginalne metody badawcze. Cioci Ruchli taki tytuł mógłby być przyznany za odkrycie, że śmierć goja, to rzecz biologiczna, nie warta nawet splunięcia, podczas gdy śmierć Żyda – aaa, to co innego, ona ma wymiar kosmiczny. Dla pana Jana Tomasza Grossa, jako „historyka” honoris causa i to od razu – „światowej sławy” – tytuł ten mógłby być przyznany za odkrycie nowej, niezwykle oryginalnej metody badawczej w postaci „objawienia”, którą posłużył się przy sporządzaniu na obstalunek wiekopomnego działa „Sąsiedzi”, no a panu Janowi Grabowskiemu – za „korzenie” – a także z powodu, że omne trinum perfectum, wobec czego profesorissimusów też powinno być co najmniej trzech. Nauka polska nic by na tym nie straciła, a być może ciocia Ruchla, podobnie jak pozostała dwójka, by się tym udelektowali przynajmniej na jakiś czas, a w tej sytuacji może i Parlament Europejski przestałby się nas czepiać?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Konfidenci i męczennicy

Konfidenci i męczennicy

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)  •  11 czerwca 2023 tekst

Połączenie Ogólnopolskich Obchodów Dnia Konfidenta z inauguracją kampanii wyborczej Volksdeutsche Partei pod przewodnictwem Donalda Tuska udało się znakomicie. 4 czerwca do Warszawy przybyło… – no właśnie; tu zaczynają się spory, bo Policja twierdzi, że mogłoby być od 150 do 200 tysięcy uczestników, podczas gdy Donald Tusk jeszcze w trakcie trwania demonstracji, najwyraźniej podniecony widokiem tłumów twierdził, że przybyło 500 tysięcy. Potem ta liczba rosła, zgodnie z zasadą, jaką sformułowali jeszcze starożytni Rzymianie, że „fama crescit eundo”, co się wykłada, że wieści rosną po drodze. Wszystkich przelicytował pan mecenas Roman Giertych, upierając się, że uczestników demonstracji było ponad milion. Ale pan mecenas musi teraz podlizywać się ścisłemu kierownictwu Volksdeutsche Partei, żeby nie zrobili mu nieprzyjemnej siurpryzy i w poznańskim okręgu wyborczym do Senatu nie wystawili jakiejś Schweine, co mogłoby w mglistość rozwiać nadzieje pana mecenasa na uzyskanie przynajmniej czteroletniego immunitetu.

Rzecz w tym, że nieprzejednana opozycja – oczywiście bez Konfederacji, co tylko potwierdza, że to ugrupowanie uważane jest przez stare kiejkuty za rodzaj wypadku przy pracy – zawarła siuchtę, zwaną elegancko „paktem senackim”. Hasłem siuchty jest oczywiście „róbmy sobie na rękę”, to znaczy – nie róbmy sobie nawzajem konkurencji. Tymczasem pan mecenas Giertych zgłosił swoje wystawienie bez porozumienia z siuchtą, a ta samowolka spotkała się z jej strony z energiczną i pryncypialną krytyką. W tej sytuacji pan mecenas musi się podlizywać, ale nie wiadomo, czy to coś da. Wprawdzie odciął się już od „błędów młodości”, jednak obawiam się, że nie pomogłaby mu nawet niewielka operacja chirurgiczna. S(r)alon tak łatwo nie przebacza, a nie zapomina nigdy – o czym świadczy przypadek Guntera Grassa. Za „Blaszany bębenek” S(r)alon nosił go na rękach, ale kiedy sprzeciwił się on dalszemu futrowaniu Izraela przez Niemcy okrętami podwodnymi, zaraz nieubłaganym palcem dźgnął go w chore z nienawiści oczy, że był SS-manem w Waffen SS.

Ale ilu tam tych konfidentów było, tylu było. Zresztą nie tylko konfidentów, bo były też europejsy, pederaści wszystkich możliwych płci, „Polskie Babcie”, słowem – każdego gatunku gromada, liczniej, niż w Arce Noego, gdzie było tylko po parze. Wszyscy zagrzewali się nawzajem do zwycięstwa, co tylko potwierdza trafność spostrzeżenia Konrada Lorenza, że zachowania ludzkie uważane za kulturowe, tak naprawdę mają rodowód biologiczny. Podawał on m.in. przykład Masajów, którzy przed polowaniem na lwa odtańcowują taniec wojenny, przy pomocy którego wprawiają się w euforię i dodają sobie odwagi. Ale Masajowie, to przecież ludzie, a Lorenz twierdzi, że tak samo postępują szympansy, kiedy jedno stado ma stoczyć walkę z drugim.

W tej sytuacji obchody Dnia Konfidenta, to nic innego, jak „zebranie budujące”, co jest elegancką nazwą zachowania stada szympansów. Nie mówię o tym, by postponować w ten sposób Donalda Tuska i jego kolaborantów, bo ten sposób postępowania właściwy jest całemu rodzajowi ludzkiemu – o czym możemy przekonać się obserwując choćby wiece wyborcze z udziałem kandydatów na prezydentów Stanów Zjednoczonych. Jeśli o tym przypominam, to przede wszystkim po to, by wyszydzić uniwersytety, które za pieniądze prostytuują się, traktując tzw. studia genderowe, czyli współczesną postać łysenkizmu, jako dyscyplinę akademicką.

A skoro już o prostytuowaniu mowa, to warto poświęcić kilka słów ogłoszonemu podczas obchodów Dnia Konfidenta programowi politycznemu demonstrantów. Można streścić go w krótkich, żołnierskich słowach: „jebać PiS!” Muszę powiedzieć, że jest to program nader ambitny, bo PiS jest organizacją całkiem liczną, nie mówiąc już o rodzinach i sympatykach. W tej sytuacji realizacja tak ambitnego programu może okazać się niemożliwa, zwłaszcza przed wyborami tym bardziej, że taki na przykład Kukuniek, któremu euforia podsunęła deklarację, że dokonał „sukcesu tysiąclecia”, jednak przekroczył tzw. „wiek rębny”, więc z niego wielkiego, a może nawet żadnego pożytku nie będzie.

Ale to pieśń przyszłości, a na razie pan prezydent Duda, który w podskokach podpisał ustawę o utworzeniu nadzwyczajnej komisji do badania rosyjskich wpływów w – pożal się Boże – polskiej polityce, zaledwie w dwa dni później, tuż przed Dniem Konfidenta, zawetował własny podpis oświadczając, że przygotował nowelizację tej ustawy i skierował ją do Sejmu. Potwierdza to, w całej rozciągłości moje przypuszczenia, że uprzednia skwapliwość pana prezydenta wzięła się z przekonania, że w ten sposób zasłuży sobie na życzliwą uwagę Naszego Najważniejszego Sojusznika, który w 2025 roku umieści go na jakiejś prestiżowej synekurze, czy to w ONZ, czy w NATO, czy choćby w Banku Światowym. Tymczasem, ku konfuzji pana prezydenta Dudy, Nasz Najważniejszy Sojusznik, słodszymi od malin ustami pana ambasadora Brzezińskiego, ofuknął Polskę stwierdzając, że „jest zaniepokojony”, iż przepisy tej ustawy mogą być ”niewłaściwie użyte”. Najwyraźniej poszło o to, że pan prezydent Duda podpisał ustawę nie pytając Naszego Najważniejszego Sojusznika o pozwolenie. Wcale bym się tedy nie zdziwił, gdyby pan ambasador Brzeziński powiedział mu: „wiecie, rozumiecie, Duda; wy u nas bardzo uważajcie i zawsze pytajcie, czy wolno wam coś podpisywać, czy nie – bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa!

Nawiasem mówiąc, nowelizacja pana prezydenta polega na wyrwaniu pierwotnej ustawie zębów. Likwiduje ona bowiem sankcję w postaci 10-letniego zakazu piastowania stanowisk publicznych i wprowadza możliwość odwołania od decyzji komisji nie do NSA, a do sądu powszechnego. Trudno to ostatnie zrozumieć, bo od czego właściwie delikwent miałby się odwoływać, skoro komisja nie będzie mogła podjąć żadnej decyzji?

Jakby tego było mało, to jeszcze Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu orzekł, że Polska „naruszyła zobowiązania traktatowe”, bo nie zlikwidowała Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Tymczasem Izba Dyscyplinarna już dawno została zastąpiona Izbą Odpowiedzialności Zawodowej, więc trudno byłoby zrozumieć orzeczenie Trybunału, gdyby nie wyjaśnienie, że chodzi o pociąganie do odpowiedzialności sędziów, którzy złożyli do ETS tak zwane „pytania prejudycjalne” – czy konkretny inny polski sędzia na pewno jest sędzią, czy tylko przebierańcem.

Tak naprawdę chodzi o kolejny pretekst, by wobec Polski nadal stosować szantaż finansowy. Myślę, że gdyby Polska zlikwidowała nie tylko tę Izbę Odpowiedzialności Zawodowej, ale w ogóle – cały Sąd Najwyższy – to Trybunał uczepiłby się pretekstu, że polscy sędziowie nie mogą składać do ETS „pytań prejudycjalnych”, jaki wyrok wydać w konkretnej sprawie. Myślę, że większość, a może nawet wszyscy niezawiśli sędziowie w podskokach korzystaliby z takiego przywileju, co pokazuje, że Niemcy mają jeszcze wiele możliwości, by Polskę dyscyplinować. W końcu IV Rzesza nie może w jakiś istotny sposób różnić się od Rzeszy III, toteż żadne polskie warcholstwo tolerowane tu nie będzie.

Na tym tle wypada odnotować męczeństwo pana ministra spraw wewnętrznych Mariusza Kamińskiego i pana wiceministra tego resortu Macieja Wąsika. Otóż Sąd Najwyższy właśnie uchylił decyzję pana prezydenta Dudy o ułaskawieniu obydwu panów i skierował sprawę do ponownego rozpoznania w warszawskim Sądzie Okręgowym. Zostali oni ułaskawieni przez pana prezydenta po wyroku skazującym za przestępstwo w tak zwanej „aferze gruntowej” z roku 2007, która była zmontowana w celu przyłapania wicepremiera Andrzeja Leppera na przyjęciu łapówki. W tym celu bezpieka – najprawdopodobniej na polecenie szefa resortu – miała sfałszować decyzję administracyjną o odrolnieniu jakiejś działki na Mazurach. Rzecz w tym, że zgodnie z ustawą, bezpieczniakom wolno fałszować dokumenty i posługiwać się nimi – ale tylko takie, które umożliwiałyby ich identyfikację, jako agentów: dowody osobiste, prawa jazdy, dowody rejestracyjne samochodów itp. – ale nie wolno im fałszować ani tytułów własności, ani decyzji administracyjnych. Dla Sądu Najwyższego było jednak istotne to, że pan prezydent Duda ułaskawił obydwu skazańców jeszcze przed uprawomocnieniem się wyroku skazującego, a tymczasem kodeks postępowania karnego wyraźnie stwierdza, że ułaskawienie może nastąpić PO uprawomocnieniu się wyroku. W tej sytuacji panów Kamińskiego i Wąsika może czekać jeszcze co najmniej 7 lat męczeństwa, bo może sprawa zakończy się wesołym oberkiem dopiero w roku 2027.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Legitymację partyjną oddał Wincenty Kalemba, a tam zachodnim bankierom włosy stają dęba

Legitymację partyjną oddał Wincenty Kalemba, a tam zachodnim bankierom włosy stają dęba

Sojusznicy reagują

Stanisław Michalkiewicz sojusznicy-reaguja

„Legitymację partyjną oddał Wincenty Kalemba, a tam zachodnim bankierom włosy stają dęba” – śpiewał w 1980 roku Andrzej Rosiewicz. Chodziło o to, że rząd napożyczał na Zachodzie pieniędzy, a tu nagle wybuchł bunt przeciwko partii, z którym partia i rząd nie bardzo mogły sobie poradzić, aż dopiero soldateska 13 grudnia 1981 roku odniosła miażdżące zwycięstwo nad niewdzięcznym narodem, przywracając porządek przy pomocy „surowych praw stanu wojennego”, kiedy to stosowny dekret za byle co przewidywał karę śmierci, a w najlepszym razie – długoletnią turmę.

Wspominam o tym również po to, by przywrócić poczucie rzeczywistości rozmaitym mądralom z wyższych szkół gotowania na gazie, którzy bredzą, że „surowość kary nie ma większego znaczenia w postępowaniu z przestępcami”. Wisienką na torcie jest historia pewnego ruskiego „wora w zakonie”, czyli zawodowego złodzieja, którego Aleksander Sołżenicyn spotkał w jakimś łagrze. Ów wor przechwalał się, że nigdy nie pracował – z jednym, jak szczerze przyznawał, wyjątkiem. Otóż w trakcie wojny niemiecko-sowieckiej jakoś zamarudził i nie zdążył uciec z Kijowa przed wkroczeniem tam Niemców. Wtedy pracowałem – opowiadał – bo przyłapanych na kradzieży Niemcy na miejscu rozstrzeliwali.

Wracając do zachodnich bankierów, to włosy stawały im dęba z obawy, że zbuntowany lud nie zechce spłacać kredytów zaciągniętych przez partię i rząd. Dlatego też po wprowadzeniu stanu wojennego zachodni bankierzy poczuli ulgę, a w ich imieniu gratulacje generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu złożył miłujący pokój i demokrację niemiecki kanclerz Helmut Schmidt.

[por.: Czemu
ukrywanie bankructwa Banku Handlowego sprzed pół wieku jest tak
istotne dla Polaków lat trzydziestych Trzeciego Tysiąclecia.

To właśnie była zdrada, a raczej rabunek tysiąclecia !! md]

Historia się powtarza, ale – ma się rozumieć – niedokładnie, bo nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, a już sławny starożytny rosyjski filozof Pantarejew odkrył, że wsio pławajet [точнее – всё плывёт. md] . W ogóle warto przypomnieć, ile świat zawdzięcza Rosjanom. Na przykład Pietia Goras wynalazł matematykę i sformułował słynne twierdzenie, a z kolei w czasach nowożytnych polarną zorzę wynalazł Łomonosow, „by oświetlała carski tron, a w której blasku wielki Soso milionom podejrzanych osób zgotował zasłużony zgon” – pisze poeta.

Jak widzimy, rosyjskie wpływy są widoczne wszędzie, więc trudno, by nie było ich widać w polskiej polityce – o ile postępowanie naszych Umiłowanych Przywódców zasługuje na tę szlachetną nazwę. Więc kiedy z inicjatywy Naczelnika Państwa Sejm uchwalił ustawę o czeriezwyczajnej komisji do zbadania rosyjskich wpływów w polskiej polityce, to zaraz zachodni bankierzy, a właściwie nie tyle bankierzy, co dygnitarze, pospieszyli z gorzkimi słowami krytyki.

Chodzi o tak zwaną „lex Tusk”, której celem jest nie tyle może zbadanie rosyjskich wpływów, bo te widoczne są na każdym kroku, co o zablokowanie Donaldu Tusku, a być może również wielu jego kolaborantom możliwości zajmowania stanowisk publicznych nawet przez najbliższe 10 lat.

Tymczasem Donald Tusk od lat pozostaje umiłowaną duszeńką – najpierw Naszej Złotej Pani, a teraz – Naszego Złotego Pana, więc nic dziwnego, że w Komisji Europejskiej zaraz objawił się kolejny niemiecki owczarek w osobie Didiera Reindersa, ludowego komisarza od sprawiedliwości, który nie tylko wyraził zaniepokojenie tą ustawą, ale w dodatku zapowiedział, że „nie zawaha się” przed podjęciem „działań”.

Jakie to będą „działania” – tego jeszcze nie wiemy, ale w stosownym czasie zostanie nam to objawione: „aż o poranku za oknem dojrzy kontury tanku, potem na schodach usłyszy kroki. Wnet się posypią piękne wyroki!”. Sęk bowiem w tym, że ustawę tę w podskokach podpisał pan prezydent Andrzej Duda, chociaż – jak twierdzi Judenrat „Gazety Wyborczej” – między nim a Naczelnikiem Państwa topór wojenny wcale nie został zakopany. Skąd zatem taka skwapliwość ze strony pana prezydenta?

Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy zdać sobie sprawę, w obliczu jakiej konieczności powoli staje pan prezydent. Na trzecią kadencję kandydować nie może, bo zabrania mu tego konstytucja, więc musi rozejrzeć się za jakąś prestiżową synekurą – albo w ONZ, albo w NATO, albo jeszcze gdzie indziej.

Jak przytomnie zauważył pan Leszek Miller, który o takich sprawach coś tam musi wiedzieć, bez protekcji amerykańskiej objęcie takiej synekury jest absolutnie niemożliwe. Skoro tak, to pan prezydent Duda najwyraźniej wykombinował sobie, że jak podpisze ustawę blokującą Donaldu Tusku i jego kolabom start w wyborach, to jego Volksdeutsche Partei wyborów nie wygra, dzięki czemu nic nie zagrozi amerykańskiej kurateli nad naszym bantustanem. W takiej sytuacji oddanie pana prezydenta dla Naszego Najważniejszego Sojusznika zostanie zauważone i stosownie wynagrodzone.

Temu rozumowaniu niczego zarzucić nie można, a jednak Departament Stanu, zamiast złożyć panu prezydentowi gratulacje, jak w swoim czasie Kanclerz Schmidt generałowi Jaruzelskiemu, „wyraził zaniepokojenie”, że przepisy tej ustawy mogą zostać „niewłaściwie użyte”, co może zagrozić „wolnym wyborom w Polsce”.

W tej pozornie surowej formule tkwi jednak wskazówka, jak zrobić, by i wilk był syty, i demokratyczna owca cała. Jeśli bowiem przepisy lex Tusk zostaną użyte „właściwie”, to znaczy, że w naszym fachu nie ma strachu i że nie ma co martwić się na zapas.

Gorące tematy zastępcze

Gorące tematy zastępcze

 Stanisław Michalkiewicz 8 czerwca 2023 michalkiewicz

Jak wiadomo, nasz bantustan został – częściowo „bez swojej wiedzy i zgody” – uwikłany w trzy wojny: jedna – to wojna, jaką USA i NATO prowadzą z Rosją do ostatniego Ukraińca, druga – to wojna hybrydowa, jaką Niemcy, przy wykorzystaniu instytucji Unii Europejskiej , prowadzą przeciwko Polsce od stycznia 2016 roku gwoli odzyskania wpływów politycznych, częściowo utraconych wskutek przejścia Polski w roku 2014 pod kuratelę amerykańską i trzecia – to wojna z klimatem. Otóż w związku z tą drugą wojną, mamy w Polsce rodzaj konfliktu domowego między obozem „dobrej zmiany”, a obozem zdrady i zaprzaństwa, reprezentowanym przede wszystkim przez Volksdeutsche Partei Donalda Tuska. Volksdeutsche Partei jest – zgodnie z moją ulubioną teorią spiskową – ekspozyturą Stronnictwa Pruskiego, podczas gdy obóz „dobrej zmiany”, reprezentowany przez Prawo i Sprawiedliwość z Naczelnikiem Państwa na czele, jest ekspozyturą Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego.

Ponieważ Niemcy, budujące IV Rzeszę metodą pokojowego jednoczenia Europy, czyli korumpowania biurokratycznych gangów, okupujących poszczególne państwa europejskie, nie życzą sobie, by jacyś Amerykanie sypali im piasek w tryby rozpędzonego parowozu dziejów, a z kolei Amerykanie mają co do nas swoje plany – przekłada się to na antagonizm między obydwoma obozami. Żaden z nich jednak nie może przecież powiedzieć, o co naprawdę chodzi, tylko gwoli zachęcenia jednych i drugich sympatyków do statystowania w tym widowisku, używają tematów zastępczych.

Do niedawna na przykład Donald Tusk, który rzeczywiście był najukochańszą duszeńką Naszej Złotej Pani, a obecnie – najukochańszą duszeńką Naszego Złotego Pana z Berlina, był oskarżany o nadskakiwanie Niemcom. Dopóki jednak w Niemczech stacjonuje amerykańskie wojsko, to Donald Tusk demaskowanie obozu „dobrej zmiany” jako agentury amerykańsko-żydowskiej musi mieć surowo zakazane, więc zastępczo oskarża Naczelnika o „łamanie demokracji” a w porywach uniesienia – nawet o „faszyzm”. Naczelnik bowiem rzeczywiście odgrywa w Polsce historyczną rekonstrukcję przedwojennej sanacji, jako że w 1989 roku w Magdalence powierzono mu odcinek patriotyczny, podczas gdy jego konkurentom – odcinek „nowoczesności”.

Na szczęście wybuchła wojna na Ukrainie, dzięki czemu obydwa konkurujące ze sobą obozy znalazły ujście dla swoich emocji w wymyślaniu Putinowi i Rosji. Na tym właśnie tle doszło do uchwalenia ustawy o utworzeniu nadzwyczajnej komisji badającej ruskie wpływy w – pożal się Boże! – polskiej polityce, co pozwoliło na obudzenie przysypiających namiętności, a nawet – ich eskalację. Nie wiadomo jeszcze, jak sytuacja się rozwinie, bo pan generał Nosek przewąchał właśnie i podzielił się tym odkryciem z Judenratem „Gazety Wyborczej”, że „przesiąknięte” ruską agenturą jest właśnie PiS. Na razie, w odpowiedzi na tę inicjatywę Naczelnika Państwa, który najwyraźniej musiał stracić nadzieję, że kiedykolwiek jego rząd dostanie z Unii Europejskiej jakieś pieniądze, Donald Tusk wyznaczył dzień 4 czerwca na uroczyste obchody Ogólnopolskiego Święta Konfidenta. Data ta nie jest bowiem przypadkowa, jako że właśnie 4 czerwca 1992 roku konfidenci SB i ich poplecznicy, w atmosferze zamachu stanu, obalili rząd premiera Jana Olszewskiego. Oczywiście z konfidentami, jak to z konfidentami – pewne minimum konspiracyjne musi być zachowane – toteż Ogólnopolski Dzień Konfidenta oficjalnie przyjął nazwę „Marszu Przeciwko Drożyźnie, Złodziejstwu i Kłamstwu” – ale przecież wiadomo, o co chodzi naprawdę. Dodatkową poszlaką jest bowiem deklaracja Kukuńka, że w tej uroczystości weźmie osobisty udział. No naturalnie, jakże by inaczej? Bez niego wszyscy uczestnicy musieliby odczuwać niedosyt.

W ramach tedy przygotowań do wspomnianej uroczystości, pan red. Tomasz Lis, co to 4 czerwca 1992 roku chwycił za rękę wchodzącego do Sejmu Kukuńka, który przybył zrobić porządek z rządem premiera Olszewskiego, z okrzykiem: panie prezydencie, niech pan NAS ratuje! – więc pan red. Lis wystąpił z hasłem: „znajdzie się komora dla Dudy i Kaczora!” Nietrudno było się domyślić, że chodzi mu o komorę gazową, toteż PiS natychmiast zareagowało spotem, przedstawiającym chwilowo nieczynny obóz w Oświęcimiu, przypominając, że zginęło tam około miliona ludzi i opatrując całość retorycznym pytaniem skierowanym do uczestników ogólnopolskich uroczystości 4 czerwca – czy rzeczywiście pragną w czymś takim uczestniczyć. W odpowiedzi całe stado autorytetów moralnych zawyło jednym głosem, podobnie jak to miało miejsce 4 czerwca 1992 roku – że to objaw „zdziczenia” politycznego dyskursu, bo kto to widział, żeby dla potrzeb przepychanki posługiwać się wspomnianym obozem? Autorytety – jak to autorytety – ze strachu przed posądzeniem ich o antisemitismus – nie ośmielają się zauważyć, że obóz w Oświęcimiu jest bez ceregieli używany przez żydowskie organizacje przemysłu holokaustu z pobudek jeszcze niższych to znaczy – z chęci zysku w postaci tak zwanych „roszczeń” odnoszących się do „własności bezdziedzicznej”. Inna sprawa, że co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie, więc i autorytety, zwłaszcza takie, co to mają do tych spraw specjalnego nosa, wiedzą, kiedy płonąć świętym oburzeniem, a kiedy „zamilczeć roztropnie”, by nie narazić się na utratę przyzwoitości, co bywa gorsze od śmierci.

Przekonuje się o tym właśnie pan mecenas Roman Giertych, który ogłosił pragnienie kandydowania do Senatu. Gdyby bowiem został senatorem, to nie tylko poświęciłby się dla Polski, ale w dodatku – miałby immunitet, który – jak mogliśmy się przekonać – tak bardzo się przydał panu marszałkowi Tomaszowi Grodzkiemu. Pan mecenas, gwoli podlizania się mondowi i autorytetom – nawet potępił sprośne „błędy młodości”, jakich w przeszłości się dopuścił, Ale to pokajanije niewiele mu pomogło, bo ugrupowania nieprzejednanej opozycji zawarły były tak zwany „pakt senacki”, czyli porozumienie „róbmy sobie na rękę”. Chodzi o to, by nie konkurować między sobą w poszczególnych okręgach; jak w jednym okręgu kandyduje, dajmy na to, ktoś z Volksdeutsche Partei, to inne ugrupowania obozu zdrady i zaprzaństwa swoich faworytów tam nie wystawiają. Tymczasem pan mecenas żadnego takiego miejsca sobie nie załatwił, toteż pani Barbara Nowacka pryncypialnie go skrytykowała, a z kolei pan Tomasz Siemoniak oświadczył, ze Volksdeutsche Partei nie będzie go „wystawiała”.

Okazało się, że nawet kicanie w obronie demokracji i praworządności, to za mało, by wkraść się w łaski Salonu, toteż pan mecenas rzutem na taśmę spróbował włączyć się do chóru autorytetów moralnych oświadczając, że jak można sporządzać takie spoty w sytuacji, gdy w oświęcimskim obozie ginęli Żydzi? Ale nie ma pewności, czy nawet taka – jak to nazywają gitowcy – „poważna zastawka” mu pomoże. To już prędzej przydałaby się drobna operacja chirurgiczna. Akurat jest odpowiedni moment, bo do wyborów wszystko by się zagoiło.