Komuna w natarciu, ale w tej beczce miodu jest łyżka dziegciu.

Komuna w natarciu

Stanisława Michalkiewicz Goniec” (Toronto)    14 lipca 2024 michalkiewicz

Wprawdzie Judenrat warszawski w „Gazecie Wyborczej” oficjalnie się raduje z wyników wyborów we Francji, gdzie „koalicja republikańska” z komunistami na czele zrobiła „no pasaran” znienawidzonemu Zjednoczeniu Narodowemu pani Maryny Le Pen, ale w tej beczce miodu jest łyżka dziegciu. Chodzi o to, że przywódca tych wygranych komunistów Jan Łukasz Melenchon budzi niepokój wśród francuskich Żydów. Uważają go oni za antysemitnika i zaraz po wyborach wśród francuskich Żydów pojawiły się głosy, żeby na wszelki wypadek wynieść się z Francji. Jak pisał Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie „Caryca i zwierciadło” – „a Żydki zamykają domy, bo przeczuwają już pogromy.” Poza tym Melenchon nie jest przeciwny wyjściu Francji z NATO, a jeśli chodzi o Unię Europejską, to uważa, że Francja powinna ignorować unijne postanowienia, sprzeczne z francuskimi interesami państwowymi. W sumie Judenrat nie bardzo wie, czy się cieszyć, czy nie cieszyć. Wprawdzie fołksfront zrobił „no pasaran” Marynie Le Pen, ale nie zapominajmy, że inicjator fołksfrontów, Józef Stalin, już-już zabierał się do tego, by na koniec zrobić „kęsim” również Żydom, którzy w czynnościach katowskich okazali mu się bardzo pomocni i tylko litościwa natura uratowała ich przed następnym holokaustem, zabierając Ojca Narodów z tego świata.

W ogóle to rewolucja komunistyczna w Europie z pewnością dozna przyspieszenia, bo we Francji będą dokazywać komuniści, w Wielkiej Brytanii – zwycięska Partia Pracy, czyli Arbeitpartei, a w naszym bantustanie – Volksdeutsche Partei Donalda Tuska, która też musi rozmaite trybuty wypłacać tutejszej komunie w zamian za polityczne poparcie.

Inna rzecz, że tutejszej komunie nawet nie przychodzi do głowy, by wtrącać się w stosunki własnościowe, od początku transformacji ustrojowej kontrolowane przez stare kiejkuty, do których dołączyły inne bezpieczniackie gangi – więc tylko jazgocze na temat skrobanek, sodomczyków i innych takich wynalazków, sprawy poważne pozostawiając starszym i mądrzejszym. Toteż kiedy się okazało, że Narodowy Fundusz Zdrowia, który Leszek Miller, nie mogąc wysadzić w powietrze osobników osadzonych przez charyzmatycznego premiera Buzka na synekurach w Kasach Chorych, zreformował tak, że Kasy Chorych rozpędził, a na ich miejsce ustanowił NFZ z synekurami obsadzonymi już przez właściwe osoby – otóż kiedy się okazało, że ten cały NFZ przeżera coraz większą część nakładów na ochronę zdrowia i w rezultacie szpitale po osiem i więcej miesięcy czekają na zapłatę za zabiegi już wykonane, odezwała się pani Leszczyna, co to w vaginecie Donalda Tuska dostała fuchę feministry zdrowia. Zaproponowała, by pacjenci, zamiast z byle czym pakować się do szpitali, najpierw leczyli się na własną rękę, a do szpitala kierowali się w sytuacjach naprawdę poważnych.

Jednocześnie, żeby opinii publicznej dać jakąś satysfakcję, rządowa telewizja poinformowała o schwytaniu groźnego gangu byłych pracowników szpitali, którzy kradli stamtąd żywność, jak tylko nastąpiła dostawa. Od razu się wyjaśniło, co tak naprawdę jest przyczyną tych wszystkich przejściowych trudności w ochronie zdrowia, więc Donald Tusk powołał nowe oddziały ABW – bo wiadomo, że nic tak nie uspokaja nastrojów, jak bezpieczniacy, zwłaszcza w sytuacji, gdy walka klasowa będzie się zaostrzała.

A będzie – bo Nasz Złoty Pan z Berlina, podczas gospodarskiej wizyty w Warszawie , musiał podkręcić Donalda Tuska z powodu ślamazarnego tempa dintojry. Toteż zaraz pan minister Adam Bodnar, wzięty przez Donalda Tuska na chłopaka od brudnej roboty, zorganizował najście prokuratorów i policji w asyście Kuby-Rozpruwacza-Sejfów na siedzibę Krajowej Rady Sądownictwa, w której podobno zalęgli się jacyś „łże-sędziowie”. Oczywiście to tylko pretekst, bo tak naprawdę chodzi o to, by przy pomocy bodnarowców przeprowadzić czystkę etniczną w prokuraturze i sądach, by pozostali tam już tylko funkcjonariusze zaufani, którzy powinność swej służby zrozumieją i znienawidzonym PiS-iakom przejadą smykiem po gardłach, niwelując w ten sposób teren pod Generalne Gubernatorstwo. Taki jest obecnie, oczywiście w największym skrócie, Generalplan Ost.

Tymczasem do Warszawy przyjechał z gospodarską wizytą ukraiński prezydent Zełeński, któremu Donald Tusk obiecał, że może na niego liczyć i nawet podpisał z nim umowę o bezpieczeństwie. Co konkretnie miał na myśli, to znaczy – jakie nowe serwituty wobec Ukrainy – tego jeszcze nie wiemy – bo właśnie pan generał Skrzypczak, który wcześniej dla Ukrainy gotów był nawet wyrwać sobie serce z piersi, teraz skapował, że politycy najwyraźniej „nie zdają sobie sprawy”, że Polska oddała Ukrainie „prawie cały” sprzęt, że „nikt” nie produkuje u nas amunicji i „nie mamy na razie takiej zdolności”.

No ale dobre słowo pewnie też się liczy tym bardziej, że Wiktor Orban, który właśnie wrócił z podróży do Kijowa i Moskwy powiedział, że będzie „jeszcze gorzej” niż dotychczas. Czy miał na myśli tylko zwiększoną presję ze strony Putina, czy również sytuację finansową Ukrainy, której 1 sierpnia grozi bankructwo? Co na to Ameryka, co mówi Londyn? – diabli wiedzą. Ameryka pogrąża się w wątpliwościach co do stanu zdrowia prezydenta Józia Bidena, który odgraża się, że będzie przewodził Ameryce i światu do upadłego, więc trudno, żeby w tej sytuacji zajmował się jeszcze Ukrainą. Inna sprawa, że właśnie o to chodzi, by w jesiennych wyborach kandydował Józio Biden, a jak głosy zostaną przez pierwszorzędnych fachowców prawidłowo policzone, to nawet wygrał – no a potem, kiedy już się zaprzysięgnie, to zaraz się okaże, że demencja bardzo się posunęła i w rezultacie prezydentem bez żadnych wyborów zostanie pani Kamala Harris, dzięki czemu Ameryka zrobi milowy krok na drodze do komunizmu.

Na takie podejrzenia naprowadza mnie okoliczność, że tamtejsi Żydowie murem stoją za Józiem. Oto Anna Applebaum, nasza Jabłoneczka, a przy okazji – małżonka Księcia-Małżonka – napisała, że Trump też jest zużyty i ona wie, jak to Amerykanom pokazać. Pokazać coś takiego, to żadna sztuka; wystarczy zdjąć Trumpowi kalesony, żeby cała Ameryka zobaczyła – jak to pisał Boy-Żeleński – „genitalia jubilata” – ale w jaki sposób o tym zużyciu Donalda Trumpa dowiedziała się Jabłoneczka? Tajemnica to wielka, tym bardziej, że o charakterze strategicznym, więc lepiej nie zaglądajmy za zasłonę, chociaż – co tu ukrywać – pokusa jest.

Tymczasem po drugiej turze wyborów we Francji Zjednoczenie Narodowe w Parlamencie Europejskim ogłosiło przystąpienie do nowej frakcji, zorganizowanej przez Wiktora Orbana pod nazwą „Patrioci dla Europy”. W rezultacie dotychczasowa frakcja „Tożsamość i Demokracja”, może przestać istnieć. Oprócz Fideszu, Zjednoczenia Narodowego i Ligi Włoskiej znajdą się tam również Czesi, Austriacka Partia Wolności, portugalska partia Chega, hiszpański VOX, holenderska Partia Wolności, Duńska Partia Ludowa oraz Interes Flamandzki z Belgii. W ten sposób „Patrioci” mogą stać się w PE trzecią frakcją co do liczebności, po Volksdeutsche Partei i socjalistach.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Dekompozycja

Dekompozycja

Stanisław Michalkiewicz   13 lipca 2024 michalkiewicz

Historia rzeczywiście się powtarza, i w dodatku zawsze, albo prawie zawsze jako farsa. Jak wiadomo, Prawo i Sprawiedliwość ze swoimi satelitami, jest historyczną rekonstrukcją przedwojennej sanacji – do czego nawiązuje nazwa tej formacji, sugerująca prawość. Jednak już pod koniec rządów „dobrej zmiany” pojawiało się coraz więcej fałszywych pogłosek o rozmaitych malwersacjach, a przynajmniej przedsięwzięciach z punktu widzenia prawości wątpliwych, a dokonana w ubiegłym roku podmianka na pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu w związku z pozwoleniem, jakiego amerykański prezydent Józio Biden w marcu ubiegłego roku, w nagrodę za dobre sprawowanie, tzn. – za odstąpienie od strategicznego partnerstwa z Rosją na rzecz strategicznego partnerstwa z bezcennym Izraelem, udzielił Niemcom na urządzanie Europy po swojemu, zapoczątkowała dintojrę, która jest jedynym programem vaginetu Donalda Tuska, jeśli oczywiście nie liczyć skrobanek i sodomczyków. Ale zarówno skrobanki jak i sodomczykowie, to tylko obsesje durnic i wariatów tworzących sojusznicze Lewice. Niemcom to nie przeszkadza; niech się Polki skrobią, a Polacy – bzykają w popielniki, zamiast objawiać jakieś prawdziwe ambicje polityczne.

Toteż Volksdeutsche Partei, jak i osobiście Donald Tusk, uprawianie prawdziwej polityki ma od Niemców surowo zakazane, Jedyne, co mu wolno, to właśnie dintojra, przy pomocy której Niemcy będą próbowały ograniczyć w naszym bantustanie wpływy amerykańskie. Właśnie niemiecki kanclerz, najwyraźniej zniecierpliwiony ślamazarnym przebiegiem dintojry, musiał Donalda Tuska podkręcić („wiecie, rozumiecie Tusk; jak będziecie się nadal z tą dintojrą tak wałkonić, to będzie z wami brzydka sprawa”).

Na mieście zaczęły krążyć fałszywe pogłoski, jakoby Nasz Złoty Pan zagroził Donaldu Tusku wysyłką na Ost-Front, ale nie ma w nich słowa prawdy, bo to pan minister Bodnar, który został wzięty do brudnej roboty, zaraz się zmobilizował, wysyłając prokuratora w asyście policji i Kuby-Rozpruwacza-Sejfów do siedziby Krajowej Rady Sądownictwa. Wezwany na przesłuchanie do telewizji pan prof. Andrzej Zoll, jąkając się „wyjaśniał”, że to nie było najście na „siedzibę KRS”, a tylko na jakichś łże-sędziów.

Co to jest z tym panem profesorem Zollem; co stare kiejkuty na niego mają, że daje się tak wykorzystywać na oczach całej Polski? Zresztą, mniejsza już o niego, bo ważne jest co innego. Najpierw pan Bodnar, najwyraźniej przyspieszając dintojrę, przeprowadzi metodą faktów dokonanych kurację przeczyszczającą w prokuraturze i sądach, by nie było tam już żadnych osób przypadkowych, a tylko agenci, jak nie starych kiejkutów, to Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Jeszcze raz przypomnę, że jak tylko rozwiązana została w 1990 roku PZPR, która była pasem transmisyjnym bezpieki do sądownictwa, to zaraz sędziowie stworzyli następny pas transmisyjny w postaci organizacji „Iustitia”, a w roku bodajże 2010, po tym, jak ABW prowadziła „Operację Temida” mającą na celu werbunek agentury w środowisku sędziowskim powstała kolejna organizacja sędziów pod nazwą „Themis”. Nawiasem mówiąc, przy tworzeniu tej drugiej organizacji bardzo czynna była sławna pani sędzia, w swoim czasie działająca aktywnie z „Iustitii”, co wzbudza podejrzenia, że zarówno stare kiejkuty, jak i ABW mogą korzystać z usług agentów podwójnych. Więc jak już pan Bodnar przy pomocy swoich bodnarowców przeprowadzi kurację przeczyszczającą w niezawisłych sądach, to wtedy zaufani sędziowie przysolą pretorianom byłego Naczelnika Państwa piękne wyroki i w ten sposób teren pod Generalne Gubernatorstwo zostanie zniwelowany.

Tak w najogólniejszych zarysach wygląda dzisiaj Generalplan Ost.

Toteż trudno się dziwić, że w obozie „dobrej zmiany” mamy objawy „dekompozycji”. Ciekawe, że takie same objawy „dekompozycji” miały miejsce w łonie „sanacji” w drugiej połowie lat 30-tych, po śmierci Józefa Piłsudskiego. Wśród koterii, które rozmnożyły się na podobieństwo myszy, dominowały dwie: „grupa belwederska” i „zamkowa”. Jedna związana była z marszałkiem Śmigłym-Rydzem, a druga – z prezydentem Mościckim.

Jak wiadomo, „dekompozycja” skończyła się katastrofą państwa w postaci klęski wrześniowej, której praprzyczyną było zaufanie, jakim minister Józef Beck obdarzył Angielczyków. Angielczykowie udzielili Polsce „gwarancji”, licząc na to, że Hitler swoje pierwsze uderzenie skieruje właśnie na Polskę, a nie na nich – no a potem będzie musiał skonfrontować się ze Stalinem, któremu za fatygę coś trzeba będzie dać – no to Polska będzie się na taki prezent znakomicie nadawała.

Podobnie i „dobra zmiana”, która postawiła wszystko na Amerykanów, a kiedy w marcu ub. roku Amerykanie udzielili Niemcom wspomnianego przyzwolenia na urządzanie Europy po swojemu, zaczęła tracić grunt pod nogami. Dotychczas bowiem wszystko trzymał w kupie Jarosław Kaczyński. Skąd mu się ta siła brała – tajemnica to wielka – bo jedyne wyjaśnienie, jakie przychodzi mi do głowy, to to, że jest on naprawdę przekonany, że wszyscy powinni się dla niego poświęcać. Z Józefem Piłsudskim było podobnie – ale wydaje mi się, że jest to podobieństwo jedyne. To w polityce wielka siła – ale jak wszystko – również i ona ma swoje granice. Wprawdzie Jarosław Kaczyński jeszcze się nie przeziębił, ale gdy okazało się, że wobec prowadzonej na niemieckiej smyczy Volksdeutsche Partei i uprawianej przez nią polityki faktów dokonanych jest w gruncie rzeczy bezradny, obóz „dobrej zmiany” wkroczył w etap „dekompozycji”.

Jej zwiastuny pojawiły się już wcześniej, w 2017 roku, kiedy po felonii, jakiej po 45-minutowej rozmowie telefonicznej z Naszą Złotą Panią dopuścił się wobec swego wynalazcy pan prezydent Andrzej Duda, Jarosław Kaczyński musiał zawrzeć kompromis ze starymi kiejkuty, w ramach „głębokiej rekonstrukcji rządu” spławiając panią Beatę Szydło do luksusowego przytułku dla byłych ludzi w Brukseli, a stanowisko premiera powierzając Mateuszowi Morawieckiemu, byłemu doradcy Donalda Tuska, no i przede wszystkim – spuszczając z wodą znienawidzonego Antoniego Macierewicza. Jak pamiętamy, naraził się on i Sralonowi, ujawniając konfidentów, naraził się starym kiejkutom, likwidując WSI, naraził się łapownikom, anulując kontrakt na zakup śmigłowców „Caracall” no i naszej niezwyciężonej armii, urządzając jej kurację przeczyszczającą, po której nie może ona dojść do siebie aż do dnia dzisiejszego. Teraz, kiedy Amerykanie pozostawili inicjatywę Niemcom, Jarosława Kaczyńskiego nie przestraszyli się nawet radni małopolskiego sejmiku, więc „unik zrobił byk”, a marszałkiem został faworyt pani Beaty Szydło pan Łukasz Smółka. Zatem Szydło już wyszło z worka, podobnie jak były doradca Donalda Tuska Mateusz Morawiecki („iluż wielkich działaczów wyjrzało z rozporka” – dziwował się poeta).

A do wyborów prezydenckich, kiedy obóz „dobrej zmiany” utraci ostatni przyczółek, już tylko rok.

Stanisław Michalkiewicz

Straszliwa wiedza

Straszliwa wiedza

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    9 lipca 2024 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5640

Powstała wnet straszliwa wiedza, że Byt się zgęszcza i rozrzedza” – pisał Janusz Szpotański o twórczości filozofa Levy-Stossa w nieśmiertelnym poemacie „Bania w Paryżu”. Ten filozof, „łysek zezowaty” – jak go nazwała Bonja podczas swojej pierwszej wizyty w salonie księżnej de Guise, co to miała ideę-fixe, „żeby Książę także zachodzić musiał w ciążę”, był tego salonu ozdobą . Zbierały się tam również inne oryginały, m. in. Bendith-Cohn, co to „kapitalizmu wieścił zgon”, no i „Simona”, która dopomogła Bonji, zabłysnąć wytworną ecriturą, która przybrała postać filozoficznej rozprawy pod tytułem „Migrena Bytu”. Akcja utworu osnuta jest śmiałym planie attache kulturalnego sowieckiej ambasady w Paryżu Gułagowa, który zamierzał urządzić we Francji festiwal „Cichego Donu”, połączony z wkroczeniem Bonji, jako symbolu Thermosa i Hydrosa, na czele orszaku wspomnianych oryginałów do katedry Notre Dame, która zostanie przerobiona na postępową „banię”, Jednocześnie z wojskowego lotniska we wschodnim Berlinie wystartuje ogromny sowiecki transportowiec, wioząc 2 tysiące komandosów „Specnazu” poprzebieranych za artystów chóru Aleksandrowa, którzy zajmą się dalszymi technicznymi szczegółami festiwalu „Cichego Donu”.

Ten nieśmiertelny poemat, niestety nie wykończony, powstał w latach 70-tych, ale autora musiały wspierać proroctwa. Te proroctwa – jak to proroctwa – nie były zbyt dokładne, chociaż w latach ostatnich katedra Notre Dame w Paryżu nie tylko nie wiedzieć czemu spłonęła, ale w dodatku pojawiły się plany przerobienia jej na coś innego – może nie na postępową „banię”, chociaż do końca tego nie wiemy, bo diabli wiedzą, co może jeszcze strzelić do głowy panu prezydentowi Macronowi?

Od tamtej pory minęły lata, zmieniło się oblicze świata i oto mamy znakomitą ilustrację trafności intuicji Włodzimierza Lenina, który przewidział, ze kapitaliści sprzedadzą bolszewikom sznur, na którym zostaną powieszeni. Muszę powiedzieć, że za Lenina również kapitaliści byli trochę inni, niż teraz, bo wtedy duraczenie nie było jeszcze aż tak zaawansowane, jak dziś, kiedy to szwedzka niestabilna emocjonalnie panienka, wodzi za łby najmądrzejszych, a jeśli niekoniecznie najmądrzejszych, bo nie ma najmniejszego powodu, by dajmy na to, sekretarza generalnego ONZ uważać za najmądrzejszego, podobnie jak rozmaitych, utytułowanych łgarzy – więc przynajmniej najbardziej utytułowanych. Wprawdzie Boy-Żeleński pisał: „ty, co głupoty powagą najmądrzejszych wodzisz za łby”, ale to było dawno, natomiast dzisiaj – skąd wziąć, nawet niekoniecznie najmądrzejszych, tylko przynajmniej – niegłupich? Więc zamiast najmądrzejszych, a przynajmniej – niegłupich – którzy dzisiaj stanowią wielki rarytas, mamy jegomościów utytułowanych, którzy za pieniądze gotowi są zrobić dosłownie wszystko.

Przypuszczam, że jednym z nich jest pan Maciej Makselon – prezentujący się jako „polonista, redaktor literacki, wykładowca akademicki i ambasador kampanii #ZmieniamyNarracje”. Ta kampania została przygotowana przez firmę IKEA, która ma oddziały w wielu krajach świata, między innymi – również w naszym nieszczęśliwym kraju. Wszystkie spółki tworzące firmę IKEA należą do holenderskiego koncernu INGKA Holding, którego właścicielem jest Fundacja Stichting INGKA, utworzona przez Teodora Ingwara Kamprada, miliardera, założyciela i wieloletniego prezesa IKEI. Wspominam o nim, bo idzie on znacznie dalej, niż kapitaliści z czasów Lenina. Nawet Lenin bowiem nie przypuszczał, że ówcześni kapitaliści dostarczą bolszewikom sznur za darmo, tylko, że jednak go sprzedadzą.

Pan Kamprad sznur, na którym zostanie kiedyś powieszony, oferuje komunistom za darmo.

Ten sznur za sprawą pana Macieja Makselona przybrał postać „Leksykonu dobrego języka”, czyli swego rodzaju wokabularza politycznej poprawności, ze stosownymi pouczeniami, które w sumie tworzą straszliwą wiedzę, podobno do tej, stworzonej przez filozofa Lewy’ego Stossa, że „Byt się zgęszcza i rozrzedza”. Można by nad tym przejść do porządku, jako nad jeszcze jednym dziwactwem w rodzaju „Nowych Aten, albo akademii wszelkiey scyencyi pełnej”, gdyby nie okoliczność, iż wspomniany „Leksykon” jest ważnym elementem masowego duraczenia, które zgodnie z obecną strategią, przyjętą przez promotorów komunistycznej rewolucji, jest najważniejszym jej narzędziem.

Rzecz w tym, że już w latach 60-tych pojawiły się w ruchu komunistycznym wątpliwości, czy należy kontynuować przerażającą, ponurą bolszewicką strategię rewolucyjną. Te wątpliwości przybrały postać „eurokomunizmu”, zwanego „komunizmem z ludzką twarzą”, a ponieważ ani świat, ani ruch komunistyczny się od tego nie zawalił, w roku 1968 uruchomiony został pilotażowy program nowej rewolucyjnej strategii w postaci młodzieżowej rewolty, pod hasłem „zabrania się zabraniać”.

Ta nowa strategia została zaproponowana jeszcze w latach 20-tych XX wieku przez włoskiego komunistę Antoniego Gramsciego, który doszedł do wniosku, że najważniejszym czynnikiem alienującym nie są wcale niewłaściwe stosunki własnościowe – jak wydawało się Marksowi i Leninowi – tylko „kultura burżuazyjna”. Dostarcza ona bowiem człowiekowi kategorii, przy pomocy których on poznaje, porównuje, ocenia, wybiera, słowem – funkcjonuje intelektualnie. I jeśli chce się przeciwko ten kulturze zbuntować, to buntuje się przy pomocy kategorii, których ona mu dostarcza – bo innych nie ma. Wskutek tego jego bunt jest nieskuteczny, groteskowy, a rewolucyjny zapał idzie w gwizdek. W tej sytuacji Gramsci wykombinował sobie, by do „kultury burżuazyjnej” wprowadzić „ducha rozłamu”, to znaczy – tradycyjnym kategoriom kulturowym nadać zupełnie nową, komunistyczną treść. W związku z tym głównym polem bitwy rewolucyjnej nie będą wcale stosunki własnościowe, tylko sfera ludzkiej świadomości, czyli sfera kultury.

W tej sytuacji na plan pierwszy wysuwa się masowe duraczenie, prowadzone przy wykorzystaniu piekielnej triady: państwowego monopolu edukacyjnego, mediów i przemysłu rozrywkowego. Pierwszym krokiem na drodze do zwycięstwa rewolucji ma być zdobycie panowania nad językiem mówionym, to znaczy – narzucenie miliardom ludzi „poprawnego języka”. A jaki język jest poprawny? Taki, z którego wyeliminowane są całkowicie wszelkie określenia i wszelkie sądy wartościujące. I właśnie wspomniany „Leksykon” zawiera dokładnie to. Domyślam się, że jest to vademecum dla mikrocefali, podane w humanitarnym sosie – że to niby chodzi o to, by nikogo nie urażać, nie „wykluczać”, ani nie „stygmatyzować” – ale tak naprawdę, poprzez cierpliwe i metodyczne eliminowanie z języka mówionego określeń i sądów wartościujących, chodzi o uwieńczenie procesu duraczenia.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Wobec debaty Trump – Biden: Bez kompleksów

Bez kompleksów

Stanisław Michalkiewicz tygodnik „Goniec” (Toronto)    7 lipca 2024

Wśród przygnębiających wydarzeń, za rodzaj światełka w tunelu możemy uznać debatę między kandydatami na prezydenta USA: urzędującym prezydentem Józiem Bidenem i byłym prezydentem Donaldem Trumpem. Po jej obejrzeniu nie powinniśmy już mieć żadnych kompleksów na tle poziomu naszej, tubylczej sceny politycznej no i oczywiście – poziomu toczących się u nas debat. Co prawda podczas debaty amerykańskiej nikt nie próbował udowadniać obydwu kandydatom, że są głupsi od prowadzących ją dziennikarzy, podczas gdy u nas ani pani Monika Olejnik, ani pani Agnieszka Gozdyra, ani pan Robert Mazurek nie potrafiliby oprzeć się tej pokusie, ale poza tym jej poziom nie odbiegał specjalnie od poziomu naszych debat, podczas których uczestnicy przeważnie sobie wymyślają. Tak właśnie było i podczas debaty amerykańskiej, co pokazuje, że o ile dyktatury bywają rozmaite, to każda demokracja prędzej czy później się ujednolici. Skąd się to bierze – tajemnica to wielka – chociaż pewne światło rzuca na tę sprawę uwaga wybitnego francuskiego polityka Jerzego Clemenceau: je vote pour le plus bete, co się wykłada, że głosuję na najgłupszego. Jeśli inni też tak robią, to trudno się dziwić, że w końcu wszystko się wyrównuje.

Skoro tak sprawy mogą się mieć, to nic dziwnego, że w dniach ostatnich Sejm uchwalił nowelizację kodeksu karnego, dodając do dotychczasowych kryteriów gwałtu w postaci przemocy, groźby bezprawnej lub podstępu, również „inny sposób” presji na damę, a przede wszystkim – brak jej zgody. Jedynie posłowie Konfederacji oraz część posłów PiS głosowali przeciwko tej nowelizacji, co pokazuje, że przypuszczenie, iż w Sejmie zasiada polityczna reprezentacja wariatów [chyba raczej: idiotów md] wcale nie jest takie nieprawdopodobne, zwłaszcza że może ona nawet stanowić trwałą większość. Jakie będą skutki ten nowelizacji, możemy przewidzieć już dzisiaj. Mężczyźni będą omijali kobiety szerokim łukiem, oczywiście z wyjątkiem prostytutek, które będą miały przygotowane blankiety opieczętowane przez notariuszy, gdzie można będzie wypisać zgodę na coitus z konkretnym klientem, zaznaczając datę i godzinę, a po uregulowaniu przez klienta należności, wręczyć mu ten dokument. W przeciwnym razie nikt nie będzie pewny dnia ani godziny, bo przecież uczestnicy gwałtu; wszystko jedno – prawdziwego, czy urojonego, wcale nie muszą się znać. Co więcej – nie ma żadnych gwarancji, że dama nawet w trakcie może nabrać wątpliwości, czy naprawdę chce kontynuować, no i co wtedy, zwłaszcza gdy nie ma żadnych świadków? W rezultacie gwałtownie wzrośnie popyt na gumowe lalki, które dzięki zastosowaniu sztucznej inteligencji mogą niczym już nie różnić się od czytelniczek „Wysokich Obcasów” lub innych dodatków produkowanych przez Judenrat „Gazety Wyborczej”, a nawet od parlamentarzystek Lewicy.

Tymczasem dopiero w niecały miesiąc po wyborach do Parlamentu Europejskiego, zostały na poziomie unijnym załatwione sprawy personalne. Jak było do przewidzenia, stanowisko Reichsfuhrerin utrzymała na następną kadencję Urszula von der Leyen, komisarzem do spraw zagranicznych została przedstawicielka Estonii Kaja Kallas. Książę-Małżonek, który jeszcze kila miesięcy temu już był pewnym kandydatem na unijnego komisarza obrony, zostaje w Warszawie. Wygląda na to, że ostatnie wybory do Parlamentu Europejskiego rzeczywiście nie przyniosły przełomu – co widać również po pierwszej turze wyborów parlamentarnych we Francji.

Tamtejsza ordynacja wyborcza została skonstruowana tak, by blokować Zjednoczeniu Narodowemu dostęp do parlamentu, więc 7 lipca zmierzy się ono z koalicją „wszyscy przeciwko Zjednoczeniu Narodowemu”, wskutek czego mając najwięcej głosów, może tych wyborów nie wygrać.

Tymczasem 1 lipca objawiły się pierwsze osiągnięcia rządu Donalda Tuska w postaci wzrostu rachunków za energię elektryczną średnio o 30 procent. Rząd naturalnie przygotowuje dodatki osłonowe dla obywateli. Jak widzimy, mimo zmiany rządu, nic się nie zmieniło. Po staremu obywatele będą przekupywani swoimi własnymi pieniędzmi – za to na odcinku igrzysk mamy już nowości. Oto Judenrat „Gazety Wyborczej” – jak to się mówi – „dotarł” do listu Jarosława Kaczyńskiego do Zbigniewa Ziobry, w którym Naczelnik Państwa przestrzega swego ministra, by nie używał środków z Funduszu Sprawiedliwości na kampanię wyborczą. To znalezisko okazało się prawdziwym darem Niebios dla pana mecenasa Romana Giertycha, który zapowiada złożenie na Jarosława Kaczyńskiego doniesienia do Prokuratury, że „wiedział, a nie powiedział”. Ponieważ jednocześnie pan minister sprawiedliwości Adam Bodnar przeprowadza rodzaj czystek etnicznych w niezawisłych sądach, w pewnym momencie w sądach tych pozostaną już wyłącznie niezawiśli sędziowie zaufani, którym bez obaw będzie można powierzyć sprawy polityków Prawa i Sprawiedliwości, a oni już tam będą wiedzieli, jakie piękne wyroki trzeba każdemu z nich przysolić. W ten sposób nasz nieszczęśliwy kraj zostanie nie tylko pod względem prawno-traktatowym przygotowany do przerobienia na Generalne Gubernatorstwo, kiedy już zostanie znowelizowany traktat lizboński – ale również pod względem kadrowym, a już klasyk demokracji Józef Stalin zauważył, że „kadry decydują o wszystkim”. Gdzie się lepiej będziemy mogli o tym przekonać, jak nie w Generalnym Gubernatorstwie?

Ale nie ma róży bez kolców („Nie ma róży bez kolców, nie ma kraju bez golców…” – pisał poeta) – o czym właśnie przekonała się feministra do spraw kultury w vaginecie Donalda Tuska Hanna Wróblewska. W ramach przygotowań do przerobienia naszego nieszczęśliwego kraju na Generalne Gubernatorstwo, z Muzeum II Wojny Światowej w Wolnym Mieście Gdańsku usunięto z ekspozycji postać św. Maksymiliana Kolbego, rodzinę państwa Ulmów, zamordowaną za udzielanie pomocy Żydom i rotmistrza Witolda Pileckiego. Podobno trzeba było to zrobić, by udelektować prawa autorskie pana prof. Pawła Machcewicza, Doradcę Doskonałego premiera Tuska Donalda, a także – autora „koncepcji” wspomnianego Muzeum. Atoli podniosły się hałasy, a najmocniej hałasował minister obrony Władysław Kosiniak-Kamysz, który przy tej okazji postanowił wyleczyć się politycznie na odcinku patriotycznym. Poza tym przed Muzeum manifestowali też obywatele, w związku z czym rada w radę uradzono, by św. Maksymiliana Kolbe przywrócić, podobnie, jak rodzinę Ulmów – ale rotmistrz Pilecki ułaskawiony nie został. Myślę, że na tę ostatnią decyzję złożyły się następujące przyczyny. Po pierwsze rotmistrz Pilecki był polskim oficerem. Po drugie – samowolnie uciekł z Oświęcimia. Po trzecie – rządzący Polską Żydowie nakazali niezawisłym sędziom skazać Pileckiego na karę śmierci. Jak widzimy, nazbierało się tego sporo, więc nic dziwnego, że towarzystwo kontrolujące polską politykę historyczną, żeby za bardzo nie odbiegała od skoordynowanych polityk historycznych: niemieckiej i żydowskiej, zrobiło rotmistrzowi Pileckiemu „no pasaran”.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Durnie postawili na swoim. W Sejmie Rzeczypospolitej Polskiej zasiada co najmniej 335 durniów [ w tym są też durnice].

Durnie postawili na swoim

 Stanisław Michalkiewicz 6 lipca 2024 durnota/w/sejmie

Quidquid agis prudenter agas et respice finem – głosi pełna mądrości rzymska sentencja, która się wykłada, że cokolwiek czynisz, czyń rozsądnie i patrz końca. To jest sentencja pełna mądrości, bo zawiera nieomylne kryteria, pozwalające odróżnić człowieka inteligentnego od humańskiego durnia. Człowiek inteligentny bowiem, cokolwiek czyni, posługuje się rozsądkiem, podczas gdy dureń w żadnej fazie swojej aktywności rozsądku nie dopuszcza, kierując się albo „nieodpartymi impulsami”, albo urojeniami. Człowiek inteligentny ponadto potrafi przewidywać skutki swoich działań („patrzeć końca”), podczas kiedy dureń tej umiejętności nie tylko jest pozbawiony, ale w dodatku – nie zdaje sobie z tego sprawy.

29 czerwca okazało się, że w Sejmie Rzeczypospolitej Polskiej zasiada co najmniej 335 durniów, podczas gdy liczba rozsądnych wyniosła zaledwie 44, a aż 47 nie jest pewnych, czy są ludźmi inteligentnymi, czy durniami.

Mam oczywiście na myśli głosowanie nad nowelizacją kodeksu karnego, do którego durnie wprowadzili “znowelizowaną definicję gwałtu”. Dotychczasowa definicja zawarta w art. 204 kodeksu karnego z roku 1932, przyjęta w art. 197 paragraf 1 kodeksu karnego z roku 1997, zawierała trzy alternatywne przesłanki, pozwalające stwierdzić, że doszło do gwałtu. Stosowny przepis Kodeksu karnego głosił, że „kto przemocą, groźbą bezprawną lub podstępem doprowadza inną osobę do obcowania płciowego, podlega…” – i tak dalej. 29 czerwca br. 335 durniów zdecydowało o dodaniu kolejnej przesłanki w postaci braku wyraźniej zgody drugiej osoby. W rezultacie nowelizacji, która ma trafić do Senatu, gdzie proporcje durniów są podobne, o ile nie większe, niż w Sejmie, stosowny przepis oprócz przemocy, groźby bezprawnej lub podstępu, zawiera przesłankę dodatkową w postaci „lub w inny sposób, mimo braku zgody”. „Inny sposób”…

Tu możliwości są nieograniczone, bo na przykład jeden z moich znajomych w akademiku na Jelonkach nakłaniał panienki do obcowania płciowego argumentem: „no co ci zależy” – co w wielu przypadkach skutkowało. A cóż dopiero, gdy argumentem przemawiającym za poddaniem się obcowaniu płciowemu było kategoryczne polecenie: „zdejmuj majtki, bo ktoś idzie”? Niezależnie od tego na przykład pewien Murzyn warszawski przekonywał panienki do poddania się obcowaniu płciowemu groźbą, że w przeciwnym razie oskarży je o rasizm – co przynosiło skuteczność stuprocentową. Czy groźba oskarżenia panienki odmawiającej współżycia z Murzynem o „rasizm” może zostać uznana za „bezprawną”? Z pewnością taki pogląd nie utrzymałby się przed niezawisłym sądem nawet gdyby nie zasiadały w nim jakieś durnice, tylko przeciwnie – ludzie rozsądni. Któż bowiem może zaręczyć, że opór panienki nie miał jakichś rasowych uwarunkowań, zwłaszcza, gdy nie było świadków?

Jak widać na podstawie choćby tych przykładów, wprowadzenie do kodeksu karnego pojęcia: „inny sposób” otwiera przez paniami możliwości nieograniczone. No a „brak zgody”? Jak udowodnić przed niezawisłym sądem, że zgoda była? Nie ma innego sposobu, zwłaszcza gdy w niezawisłym sądzie zasiadają durnice, jak zgoda wyrażona na piśmie i to nie byle jakim świstku, tylko papierze mającym cechy dokumentu, a więc najlepiej – aktu notarialnego. Taka konieczność jawi się jako nieuchronna tym bardziej, że wspomniana nowelizacja nie precyzuje okresu, w jakim po obcowaniu płciowym dama przypomni sobie, że przecież nie wyraziła na to zgody. To może być tuż post coitum, jeśli dama nie odczuła spodziewanej satysfakcji, albo nawet po latach, kiedy zorientuje się, że tempore criminis rozłożyła nogi przed jakimś przypadkowym dobiegaczem, a nie tym jedynym, wymarzonym, który właśnie pojawił się na horyzoncie? „Jakże piękna colonela postać, que je voudrais żoną jego zostać” – mawiały damy w koszmarnych czasach „belle epoque”, więc nic nie stoi na przeszkodzie, by takie rzeczy zdarzały się i teraz.

Przestrzegał przed tymi – jakże prawdopodobnymi, na tle tej arcygłupiej nowelizacji – konsekwencjami poseł Lorek z Prawa i Sprawiedliwości oraz poseł Tumanowicz z Konfederacji. Wystąpienie posła Lorka spotkało się z ogromnym zgorszeniem starego filuta Włodzimierza Czarzastego – i prawidłowo – bo wiadomo, że nic tak nie gorszy, jak prawda. Na dobro pana Czarzastego można zapisać, że on przynajmniej zrozumiał, o co chodzi i dlatego tak ostentacyjnie się zgorszył, żeby nie narazić się durnicom, od których aż roi się w jego, partii, a które – jak to durnice – myślą, że to wszystko naprawdę. Trzeba jednak zauważyć, że posłowi Lorkowi nie udało się przekonać większości swoich klubowych kolegów z PiS, co pokazuje, że liczba durniów w tym klubie parlamentarnym jest porównywalna z liczbą durniów w Volksdeutsche Partei, która za nowelizacją zagłosowała w całości.

Na tym tle najlepiej wypadła Konfederacja, której posłowie w całości głosowali przeciw, podobnie jak trzej posłowie Kukiz 15.

Dlaczego piszę o durnicach? Dlatego, że uprzejmie zakładam, iż wydaje się im, iż bronią kobiet przed jakimiś straszliwymi niebezpieczeństwami. Tymczasem aplikują im lekarstwo jeszcze gorsze od tych wszystkich niebezpieczeństw. Dotychczas – co już dawno zauważył Karol Irzykowski – współżycie z kobietą byłoby piękne, gdyby nie dwa ryzyka: zarażenia i zapłodnienia. Ale są mężczyźni, których ryzyko pociąga i w dodatku jest ich całkiem sporo, więc nic specjalnie złego się nie działo. Nowelizacja kodeksu karnego tymczasem do tych dwóch dodaje trzecie ryzyko, a właściwie nie żadne ryzyko, tylko niemal stuprocentową pewność odpowiedzialności karnej, więzienia lub gigantycznego odszkodowania – bo któż by nie chciał przy tej okazji dożywotnio rozwiązać sobie wszystkich problemów socjalnych, a w każdym razie – finansowych? Zasiadające w niezawisłych sądach durnice gwarantują, że te nadzieje okażą się całkiem realne. I cóż w tej sytuacji mają począć panowie?

Najrozsądniejszym zachowaniem z ich strony będzie omijanie szerokim łukiem kobiet – z wyjątkiem prostytutek, które będą miały przygotowane przez notariuszy, opieczętowane blankiety z wyrażoną zgodą na coitus. Zaostrzona odpowiedzialność karna i cywilna sprawi, że pozostałym paniom nie pomoże nawet gdyby zdecydowały się chodzić po ulicach nago, natomiast gwałtownie wzrośnie popyt na gumowe lalki, które dzięki będą sztucznej inteligencji niczym już nie będą się różniły od Wielce Czcigodnej Katarzyny Kotuli, a z całą pewnością będą bardziej atrakcyjne od wyranżerowanej „istoty czującej”, która w dodatku dawno już przekroczyła tzw. „wiek rębny”. Oczywiście wzrośnie zainteresowanie zboczeniami płciowymi i tym tłumaczę zainteresowanie tą nowelizacją ze strony panów Biedronia i Śmiszka, którzy wielokrotnie dali dowody, że wiedzą z której strony chleb jest posmarowany.

Stanisław Michalkiewicz

Maca dla kanclerza Scholza

Stanisław Michalkiewicz: Maca dla kanclerza Scholza maca-dla-kanclerza-scholza

…A kanclerz powiada: rachunek zapłacę, jeżeli z Kaczora przyślecie mi macę.

Tak by można dzisiaj strawestować fragment słynnego poematu Janusza Szpotańskiego “Ballada o Łupaszce”: “W marcowe wieczory pod wieszcza pomnikiem spotyka się Dajan z niejakim Michnikiem. Gdy Dajan szwargoce, to Michnik wciąż gęga i straszny się spisek pod wieszczem wylęga.(…) Już spisek jest gotów, już cieszy się Czajka i toast za Syjon wychyla już szajka. I śle do Rotszylda telegram: “Baronie, czekamy cię w wolnym nad Wisłą Syjonie!” A Rotszyld depeszę: “Rachunek zapłacę, jeżeli z Gomułki przyślecie mi macę.”

Że Rotszyld pragnął macy z Gomułki, to rzecz oczywista – ale może maca z Kaczyńskiego smakowałaby również kanclerzowi?  Wszystko to być może; skoro Żydowie z Niemcami  koordynują polityki historyczne, to dlaczego ta koordynacja nie miałaby obejmować również upodobań kulinarnych?

Niezależnie od tego możliwe jest również, że Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen zaczęła się niecierpliwić dotychczasowym, ślamazarnym tempem dintojry w Polsce. Miesiące płyną, a tu dopiero zaczynają odbierać immunitety i to nie wszystkim naraz, a pojedynczo. Gdyby tak miało być, to dintojra nie zakończyłaby się, a nawet na dobre nie rozpoczęła do końca dobrego fartu Donalda Tuska. A co potem? Więc gwoli podkręcenia szefa Volksdeutsche Partei Reichsfuhrerin nakazała Komisji Europejskiej wszcząć wobec Polski procedurę “nadmiernego deficytu”.

Jest to pierwsze poważne ostrzeżenie dla Donalda Tuska, żeby bardzo uważał, bo jeśli nadal będzie się wałkonił, to będzie z nim brzydka sprawa. Toteż  kolaborujący na tym etapie z Niemcami Judenrat “Gazety Wyborczej” zaraz “dotarł” do tajnego listu, jaki Naczelnik Państwa wysłał do swego ministra sprawiedliwości.

Ciekawe, że ton tego listu jest  bardzo podobny w treści do przemówienia generała Bagno z nieśmiertelnego poematu Janusza Szpotańskiego “Towarzysz Szmaciak”:

“W tym czasie Bagno, Polak szczery,

był pies straszliwy na afery

i z krzykiem: “Polskę Żyd rozkrada!”,

mnóstwo swym wrogom ciosów zadał. (…)

Zatem słuchajcie, dzieci moje:

wstrzymajcie wy się z tym rozbojem,

nim ostateczne rozwiązanie

nie da nam Polski we władanie!

Od dzisiaj żądam cnoty od was

i daję generalskie słowo,

że ten, kto zlekceważy rozkaz,

zapłaci, jak Wawrzecki, głową!”

Okazuje się, że literatura, jak zwykle wyprzedza życie, przynajmniej u nas. Mniejsza jednak o literaturę, bo Donald Tusk  oraz pełniący obowiązki jego psa łańcuchowego pan mecenas Roman Giertych, postanowili pójść za ciosem i wpakować Kaczora do turmy pod pretekstem, że “wiedział, a nie powiedział” – bo jako funkcjonariusz publiczny powinien o malwersacjach związanych z Funduszem Sprawiedliwości zawiadomić prokuraturę. Ale nie z Kaczorem takie numery!

Udał, że nie posiada się ze zdumienia, jak dalece Tusku Donaldu i Romanu Giertychu nienawiść do niego padła na mózg. Jakże oni chcą go oskarżać, że “wiedział, a nie powiedział”, skoro przecież powiedział – bo list był przecież adresowany do samego Prokuratora Generalnego! Wygląda na to, że cała para znowu pójdzie w gwizdek, chociaż pan Adam Bodnar już posłał policję do Krajowej Rady Sądownictwa – ale na razie nie wiadomo, czy żeby tych wszystkich niezawisłych sędziów spałowała i rozgoniła, czy żeby kilku zaczynszczikow wpakowała do aresztu wydobywczego.

A w takim areszcie wydobywczym możliwości oddziaływania na delikwentów są znacznie większe, niż na tak zwanej wolności. Ot – co wiem z własnego doświadczenia, kiedy to zostałem przymknięty w stanie wojennym –  wystarczy, że się delikwenta nie puści do kibelka razem ze wszystkimi, a potem – niech się dobija do drzwi, ile mu tylko dusza zapragnie. Nie mówię już nawet o cwelowaniu, o którym kiedyś, najwyraźniej dotknięty żarcikami jakiegoś komuszka w Sejmie, opowiadał Jacek Kuroń, a na sali plenarnej było cicho, jak makiem zasiał.

Skoro coś takiego przytrafiało się Jackowi Kuroniowi, to dlaczegóż by nie miało się przytrafić przewielebnemu księdzu Olszewskiemu? Wprawdzie Służba Więzienna energicznie dementuje fałszywe pogłoski i nawet daje do zrozumienia, że wobec tych, co je rozpuszczają, będzie “wyciągać konsekwencje”, ale skoro tak, do skąd się biorą niezdementowane opowieści, jak to współwięźniowie biorą w obroty pedofilów? Wszyscy przecież mówią  o tym jako o rzeczy zwyczajnej, a nie przypominam sobie, by ktokolwiek takie fałszywe pogłoski kiedykolwiek dementował.

Jak widzimy, dintojra, będąca prawdziwym i bodajże jedynym programem vaginetu Donalda Tuska, jakoś nie może rozwinąć skrzydeł. Najwyraźniej panu mecenasowi Giertychowi brakuje determinacji Feliksa Edmundowicza, czy Mikołaja Jeżowa, bo żaden z nich nie mdlał w obliczu prokuratora. Skąd jednak Donald Tusk ma wziąć bardziej odpowiednich ludzi? Gerard Palitzsch już dawno nie żyje, a inni się nie chwalą i w rezultacie dintojra kuśtyka,  budząc zrozumiałe zniecierpliwienie nie tylko Reichsfuhrerin, ale i kanclerza.

Przyjeżdżając z gospodarską wizytą do Warszawy, okazał Donaldu Tusku tylko tyle łaskawości, ile było trzeba i na pocieszenie powiedział, że Niemcy “będą się starały” jakoś wspierać tych, co to udało im się przeżyć okupację.  Nawet “Tygodnik Powszechny” dał wyraz swemu oburzeniu.

Wprawdzie sympatyzuje z Donaldem Tuskiem wedle rozkazu, ale najwyraźniej tamtejszy Judenrat musiał wiązać jakieś nadzieje z opowieściami Wielce Czcigodnego Arkadiusza Mularczyka, któremu Instytut Strat Wojennych (“Gdzie tu Wylizuch, Felczak gdzie tu?”) wyliczył należne od Niemiec reparacje na 1,3 biliona euro. Nie ma takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany złotem, więc nic dziwnego, że jakieś nadzieje przecisnęły się również na “świętą ulicę Wiślną” w Krakowie.

A skoro już jesteśmy przy finansach, to wypada odnotować rewelacje ogłoszone przez angielski tygodnik “The Economist”, który poinformował, że 1 sierpnia Ukraina może… “zbankrutować”. My tu w Polsce  największe zagrożenie dla Ukrainy upatrujemy w zimnym ruskim czekiście Putinie, a tymczasem okazuje się, że “rewolucja podchodzi, jak księżyc pod płot – ale zupełnie inną drogą”.

Chodzi o wierzycieli, w tym również – posiadaczy ukraińskich obligacji, którzy udzielili Kijowowi moratorium – ale tylko do 1 sierpnia. Międzynarodowy Fundusz Walutowy chciałbym, żeby darowali Ukrainie 60 procent długu, ale oni utrzymują, że 22 procent to jedyna rozsądna propozycja.

Toteż zaraz kiedy Węgry objęły prezydencję Eurokołchozu, do Kijowa pojechał Wiktor Orban, proponując prezydentowi Zełeńskiemu, by ogłosił zawieszenie broni, jako wstęp do zakończenia wojny. Prezydent Zełeński udzielił mu na to “szczerej” odpowiedzi. Taka szczerość, to już jest coś – ale skąd wziąć szmalec?

Bankructwo stręczycieli

Bankructwo stręczycieli

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    2 lipca 2024

1 maja br. minęło 20 lat od Anschlussu, to znaczy – od przyłączenia Polski do Wspólnot Europejskich – jako, że Unia Europejska, jako odrębny podmiot prawa międzynarodowego, proklamowana została dopiero 1 grudnia 2009 roku, po, ratyfikowaniu przez wszystkie członkowskie bantustany traktatu lizbońskiego, który teraz ma być właśnie nowelizowany. Jak pamiętamy, w imieniu Polski traktat ten ratyfikował 10 października 2009 roku prezydent Lech Kaczyński na podstawie ustawowego upoważnienia, którego udzielił mu Sejm ustawą z dnia 1 kwietnia 2008 roku. Ustawę tę poparł zarówno klub poselski PiS – chociaż nie w całości, bo część posłów się zbuntowała przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu – jak i klub poselski Platformy Obywatelskiej, oraz Lewica i Demokraci, no i naturalnie – PSL. Wcześniej jednak, to znaczy – w czerwcu 2003 roku – odbyło się w Polsce referendum w sprawie Anschlussu, to znaczy – ratyfikacji „traktatu ateńskiego”, który liczył 5000 stron, a dotyczył przyjęcia 10 bantustanów z Europy Środkowej. Frekwencja w tym referendum wyniosła 58 procent, a więc była zaledwie o 8 proc, wyższa od wymaganej do jego ważności. Za Anschlussem wypowiedziało się 77,45 proc. głosujących, a przeciwko – 22,55 procent.

Zanim jednak do tego doszło, przeprowadzona została kampania propagandowa za Anschlussem, w którą zaangażowane zostały wszystkie Moce, to znaczy – piekielne, ziemskie i niebieskie. Mówiąc o Mocach piekielnych mam oczywiście na myśli konfidentów, zarówno tajnie współpracujących ze starymi kiejkutami, jak i innymi bezpieczniackimi watahami oraz wszystkich tajnie współpracujących z zagranicznymi centralami bezpieczniackimi, do których zaliczała się przynajmniej część, jeśli nie całość starych kiejkutów.

Mówiąc o Mocach ziemskich mam na myśli przede wszystkim Judenrat „Gazety Wyborczej” („A my wszyscy za Anschlussem!”) oraz mikrocefali, chlipiących intelektualną zupę z michnikowszczyny, a mówiąc o Mocach niebieskich mam na myśli Przewielebne Duchowieństwo. Jeśli chodzi o tę ostatnią grupę, to w jej stosunku do Anschlussu można wyodrębnić dwa etapy. Na pierwszym etapie Przewielebne było Anschlussowi niechętne. Jednak po pielgrzymce delegacji Episkopatu do Brukseli w listopadzie 1997 roku, sytuacja zmieniła się o 180 stopni i Przewielebne w zasadzie już nic nie miało przeciwko Anschlussowi, a jeśli nawet ktoś tam i miał, to dostrajał się do mądrości nowego etapu.

A wyrazicielem tych mądrości był m.in. mój faworyt, Ekscelencja Józef Życiński. Skupiał on w sobie – o czym wtedy jeszcze prawie nikt nie wiedział – zarówno Moce piekielne, jak i Moce niebieskie i z tego tytułu przemawiał „jak ktoś, kto ma władzę”. Oto próbka argumentacji z „Rzeczypospolitej” z roku 2002: „Jedyną alternatywę dla obecności Polski w Unii Europejskiej stanowi przekształcenie Polski w drugą Białoruś.” „Euroentuzjastom” i „eurosceptykom” przeciwstawił „eurorealistów”, zdaniem których „dla zjednoczonej Europy nie ma alternatywy” – to po pierwsze – a po drugie, to w dodatku „katolickie narody Europy czekają, aby polscy katolicy wnieśli do Europy nowego ducha”.

Słowem – wobec Anschlussu nie ma alternatywy, bo „Białoruś” czyli obciach i jak tu się potem pokazać na oczy w Paryżu, a poza tym to chrześcijański obowiązek, żeby Polska nawróciła zlaicyzowaną Europę. Zwracałem co prawda uwagę, zresztą również na forum, że tak powiem – wojskowym – kiedy w pewnym, dość wysokim kręgu, odpowiadałem na pytanie, jak widzę „wschodnią politykę Watykanu” – że polski Kościół wykonuje wielką pracę nad rechrystianizacją Europy Wschodniej, a szczególnie owocne wydaje się to na terenach należących ongiś do Rzeczypospolitej – gdzie pojawia się ksiądz, tam – jak spod ziemi – odnajdują się Polacy. – I teraz ja was pytam, panowie oficerowie – czy Polska jest przygotowana by przyjąć to, co dostaje prawie za darmo, podczas gdy inne państwa czynią w tym kierunku wielkie wysiłki i nieraz – daremnie?

Odpowiadając zaś na argument o „chrześcijańskim obowiązku” zwracałem uwagę, że chociaż ewangelizacja spustoszonej religijnie Europy Wschodniej daje namacalne rezultaty, to nigdy nie słyszałem, byśmy gwoli sprawniejszemu ewangelizowaniu, przystąpili do Wspólnoty Niepodległych Państw – podczas gdy ewangelizowanie zlaicyzowanej Europy bez Anschlussu okazuje się niemożliwe.

Oczywiście głuche milczenie było mi odpowiedzią, no bo skoro jest rozkaz, że „nie ma alternatywy” – no to nie ma i Schluss. Czy mój faworyt Ekscelencja naprawdę tak myślał, czy też dostrajał się do tonu przyjętego przez Judenrat, bo nie był pewien, podobnie jak wielu innych – co właściwie pan red. Michnik znalazł w archiwach MSW w roku 1989 – tego już nigdy się nie dowiemy, jako że Ekscelencja nas osierocił, chociaż wcześniej mleko niestety zdążyło się rozlać, bo wiadomo, że co jeden człowiek pragnie zakryć, to drugi odkryje: „każdy grzech palcem wytknie, zademonstruje, święte pieczęcie złamie, powyskrobuje…

Minęło 20 lat od Anschlussu – i cóż widzimy? Z ambicji ewangelizowania zlaicyzowanej Europy nie pozostało nawet wspomnienie. Odkąd bowiem Judenrat, zorientowawszy się, że na Zachodzie już nie potrzebują certyfikatów przyzwoitości żyrowanych przez Kościół, natychmiast wznowił odwieczną wojnę przeciwko „ajatollahom”, którzy – jako się rzekło – niepewni, co tam pan red. Michnik zdybał w archiwach MSW – natychmiast podkulili pod siebie ogony, ciesząc się, że żywi-zdrowi, mogą oddawać się kultowi Świętego Spokoju, którego najważniejszym przykazaniem jest, by nikogo nie urazić, a już zwłaszcza – Judenratu. Poza tym sprawdziło się w całej rozciągłości spostrzeżenie starożytnych Rzymian, że nie ma takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany złotem – nawet gdy tego złota wcale tak dużo nie ma, bo tylko niecałe 2 procent europejskiego PKB – ale na łapówki dla biurokratycznych gangów, okupujących poszczególne bantustany przecież go wystarczy – a czyż nie na ich korumpowaniu nie polega przypadkiem „pokojowe jednoczenie Europy”?

W ten oto sposób Niemcy, po dwóch nieudanych próbach podbicia Europy, wreszcie zbliżają się do celu, jakim będzie proklamowanie IV Rzeszy, po przeprowadzeniu udanej nowelizacji traktatu lizbońskiego. Ostatnie wybory do Parlamentu Europejskiego nie przyniosły przełomu, więc po wygaśnięciu przedśmiertnych drgawek historycznych europejskich narodów, ot takich, jak np. we Francji, zapadną one w letarg, a potem zostaną przez promotorów komunistycznej rewolucji – bo Rzesza – jak to Rzesza – musi spełnić swoje rewolucyjne przeznaczenie – przerobione na nawóz historii, która będzie już pisał zupełnie ktoś inny.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

======================

mail:

Autor w swoim artykule przypomina opinie Ks. Arcybiskupa Józefa Życińskiego.

Nie wspomina jednak, że ów Hierarcha realizował tylko wskazania swego Przełożonego.

19 maja 2003

Wejście w struktury Unii Europejskiej jest dla naszego Narodu wyrazem dziejowej sprawiedliwości – powiedział Jan Paweł II w przemówieniu wygłoszonym do Polaków uczestniczących w pielgrzymce narodowej do Rzymu. (..)

Europa potrzebuje Polski. Kościół w Europie potrzebuje Świadectwa wiary Polaków. Polska potrzebuje Europy. 

[Od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej! To jest wielki skrót, ale bardzo wiele się w tym skrócie mieści wielorakiej treści. Polska potrzebuje Europy.] 

Jest to wyzwanie, które współczesność stawia przed nami i przed wszystkimi krajami, które na fali przemian politycznych w regionie tak zwanej Europy Środkowowschodniej wyszły z kręgu wpływów ateistycznego komunizmu.Przemówienie to skwitował obecny tam prezydent Kwaśniewski z właściwym sobie taktem:
słyszeliście, co wam powiedziano.

Wolne miasto Gdańsk wraca do Reichu

Stanisław Michalkiewicz: Wolne miasto Gdańsk wraca do Reichu

Jak zauważył Stanisław Lem, “nawet konklawe można doprowadzić do ludożerstwa, byle postępować cierpliwie i metodycznie”. Nawet konklawe – a cóż dopiero samorząd wolnego miasta Gdańska z jego Dulczessą, która – jak przypuszczam – o niczym innym nie marzy, ja tylko o wprowadzeniu wolnego miasta Gdańska do Reichu.

A Niemcy postępują cierpliwie i metodycznie; najpierw przy pomocy osób zaufanych, korzystających ze wsparcia świętych rodzin, które przez cały okres PRL były przez Niemców futrowane – a to biskup zlecał im korzystne chałtury, a to jakieś Vereiny – a na pieniądzach oczywiście nie było napisane, że pochodzą z BND – no i oczywiście – agentury, która u progu transformacji ustrojowej przewerbowała się na służbę m.in. – niemieckiej BND, jako naszego nowego sojusznika.

A ponieważ bezpieka od 33 lat kręci sceną polityczną naszego bantustanu, więc zainstalowanie w wolnym mieście Gdańsku odpowiedniej ekipy z Dulczessą na czele nie przedstawiało dla pierwszorzędnych fachowców  najmniejszych trudności.  Zresztą i przed Dulczessą sytuacja w wolnym mieście Gdańsku stała się dziwnie osobliwa, jako że pan prezydent Paweł Adamowicz tak zalazł za skórę nawet Volksdeutsche Partei, że nie było innego wyjścia, jak zaangażować jakiegoś obłąkańca by go na oczach całej Polski zadźgał podczas koncertu Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.

“Stąd – powiada poeta – nauka jest dla żuka”, by nie wierzgać przeciwko ościeniowi. Dulczessa wolnego miasta Gdańska tę umiejętność opanowała, w związku z czym z kadencji na kadencję jest wybierana przez wdzięcznych obywateli na prezydenta. Można porównać ją do generała Salana, który w armii francuskiej był generałem  “le plus decore de tous les generaux”.

Gdyby Dulczessa przypięła sobie do munduru wszystkie odznaczenia, to upodobniłaby się nie tylko do generała Salana, ale nawet do generałów armii Kim Dzong Una – chociaż gwoli sprawiedliwości trzeba nadmienić, że Nagrody im. Karola Wielkiego jeszcze nie dostała.

Ale bo też ta Nagroda ma specjalne znaczenie i Nasza Złota Pani załatwiła ją Donaldu Tusku, by pokazać tubylczym starym kiejkutom, żeby przestały na niego dybać, bo w przeciwnym razie będą miały z nią do czynienia. Jak pamiętamy, stare kiejkuty natychmiast powinność swej służby zrozumiały i nie tylko przestały nękać Donalda Tuska, ale nawet unieważniły “aferę hazardową”.

I oto Nasi Umiłowani Przywódcy w 2008 roku, a więc za pierwszych rządów Donalda Tuska, rada w radę uradziły, żeby  właśnie w Gdańsku zlokalizować Muzeum II Wojny Światowej. Kosztowało ono polskich podatników prawie pół miliarda złotych, wyłożone przez Ministerstwo Kultury. Jak się jednak okazało, Ministerstwo to – zwłaszcza po roku 2015, kiedy to na pozycji lidera tubylczej sceny politycznej naszego bantustanu nastąpiła podmianka – nie ma ani w sprawie muzeum, ani w sprawie tego, co i jak będzie się tam pokazywało – nic do gadania.

Tak w każdym razie uważał niezawisły sąd  ze znanego na całym świecie z niezawisłości gdańskiego okręgu sądowego. Okazało się, że chamstwo, czyli podatnicy, mają tylko płacić, a o tym, kto, co I jak będzie tam pokazywał, decydować ma – no właśnie; to nie jest do końca jasne, bo do decydowania garnie się zarówno Ministerstwo z racji kasy, ale również autorowie, którzy opracowali “koncepcję” – jak np. pan prof. Paweł Machcewicz – doradca doskonały premiera Donalda Tuska, no i oczywiście – recenzenci.

Nie byłoby w tym wszystkim może i nic osobliwego, bo do publicznej, czyli niczyjej forsy zawsze garnie się mnóstwo chętnych w nadziei, że przynajmniej jakąś część sobie sprywatyzuje – a takie Muzeum, to prawdziwy dar Niebios. Sprawa zaczyna się komplikować w momencie, gdy uświadomimy sobie, że nasz nieszczęśliwy kraj od lat znajduje się na linii strzału dwóch skoordynowanych polityk historycznych: niemieckiej i żydowskiej. Polityka historyczna jest to elegancka nazwa sfałszowanej wersji historii.

Celem niemieckiej polityki historycznej jest stopniowe zdejmowanie z Niemiec odpowiedzialności za II wojnę światową, a zwłaszcza – za towarzyszącej jej ekscesy – i stopniowe przerzucanie tej odpowiedzialności na winowajcę zastępczego. Celem żydowskiej polityki historycznej jest zagwarantowanie środowiskom żydowskim i bezcennemu Izraelowi możliwości obcinania kuponów od tak zwanego “holokaustu”, czyli dokonanej w czasie II wojny światowej przez Niemców masakry europejskich Żydów.

Ponieważ na początku trzeciego tysiąclecia Niemcy dały do zrozumienia, że już nie będą przyjmowały żadnych suplik odszkodowawczych, Żydowie skwapliwie wytypowali Polskę na winowajcę zastępczego, a pretekstem było to, że większość z tych ekscesów rzeczywiście dokonała się na obecnym polskim terytorium państwowym, co znakomicie ułatwia czarną propagandę.

I tu mamy obszar kontrowersji między obozem – nazwijmy to – “dobrej zmiany”  z PiS-em na czele, a obozem zdrady i zaprzaństwa, na czele z Volksdeutsche Partei Donalda Tuska.  Chodzi o to, że PiS jest wyznaczony na odcinek patriotyczny, podczas gdy Volksdeutsche Partei – na odcinek modernizacyjny. Uwijając się na odcinku patriotycznym, obóz “dobrej zmiany” w okresie dobrego fartu umieścił w ekspozycji wspomnianego Muzeum postacie św. Maksymiliana Marii Kolbego, rotmistrza Witolda Pileckiego oraz rodziny Ulmów, wymordowanej za udzielanie pomocy Żydom.

Trudno, żeby coś takiego mogło podobać się Niemcom, a zwłaszcza Żydom, zazdrośnie strzegącym swojego monopolu na martyrologię. Jak pamiętamy, nawet gdy prezydent Zełeński, przecież z pierwszorzędnymi korzeniami, chlapnął przy jakiejś okazji, że na Ukrainie dokonuje się “holokaust”, natychmiast został sprowadzony do pionu z przypomnieniem, skąd wyrastają mu nogi. Cóż dopiero, gdy przy polityce historycznej zaczynają gmerać jakieś osoby niepowołane, to znaczy – nie zatwierdzone przez Sanhedryn?

Toteż kiedy tylko nastąpiła podmianka na pozycji lidera tubylczej sceny politycznej, a pułkownik Sienkiewicz i moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus,  trafili do luksusowego przytułku dla “byłych ludzi” w Brukseli.

Ministerstwo Kultury objęła pani Hanna Wróblewska, co to dotychczas kręciła się przy różnych wystawach i muzeach, m.in. była dyrektorem polskiego pawilonu na Biennale w Wenecji (“A Venice nous avons un petit pavillon; pavillon  polonais pour Mesdames et Messieurs”). i to podobno ona usunęła i Maksymiliana Kolbego, i rotmistrza Pileckiego i rodzinę Ulmów.

Rzeczywiście, potrzebni oni tam wszyscy, jak psu piąta noga, zwłaszcza, że jest rozkaz, żeby docelowo w gdańskim Muzeum pokazywać, jak to Tewje Bielski do spółki z pułkownikiem Stauffenbergiem, rozgromił polskich antysemitników, którzy, obawiając się sądu zagniewanego ludu, w 1944 roku schronili się w Warszawie, gdzie samowolnie wywołali powstanie.

Scena polityczna fermentuje

Scena polityczna fermentuje

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    30 czerwca 2024 ferment

Mimo przejścia przez Warszawę i inne miasta kolejnych „Parad Równości” kiedy to sodomczykowie i gomorytki paradowały, eksponując swoje największe zalety anatomiczne no i – jakże by inaczej? – intelektualne, vaginet Donalda Tuska, ku nieutulonemu żalowi feministry od równości, Wielce Czcigodnej Katarzyny Kotuli, nie może przeforsować stosownej ustawy z uwagi na opór Wielce Czcigodnego Władysława Kosiniaka-Kamysza z PSL, który wzajemne dziedziczenie i prawo do otrzymywania informacji medycznych może by jeszcze dopuścił – ale adopcji dzieci, to już nie.

Nawiasem mówiąc, okazało się, że Wielce Czcigodna feministra nie forsuje tego bezinteresownie, bo liczy przy tej okazji na załatwienie po swojej myśli własnej sprawy prywatniackiej. Tak bywa z ambitnymi osobami po przejściach, że nie chcą uznać swojej porażki, tylko pragną przerobić cały świat, żeby wyszło na ich. Taki właśnie jest pan red. Michnik, „Szarik Ambitny”, który – w odróżnieniu od Jarosława Kaczyńskiego, widzącego świat w dwu kolorach („nikt nam nie powie, że czarne jest czarne, a białe jest białe”) – zrobiłby cały świat na szaro, żeby tylko usprawiedliwić „heglowskie ukąszenie” komunizmem rodzonej żydokomuny.

Ale prywatniackie uwarunkowania Wielce Czcigodnej Katarzyny Kotuli najwyraźniej nie robią wrażenie, ani na Wielce Czcigodnymi Kosiniaku-Kamyszu, ani na jego kolegach, „chłopach z Marszałkowskiej” w rodzaju pana wicemarszałka Zgorzelskiego, podszytych lękiem, że wtedy definitywnie mogliby utracić poparcie „ludu”. A „Ludowcy” bez „ludu”, to jak Cygan bez drumli – groteskowe figury bez żadnych perspektyw. Na razie bowiem „Ludowcy” – również ze względu na ich stuprocentową zdolność koalicyjną, a w patriotycznych porywach nawet większą – stanowią mroczny przedmiot pożądania zarówno ze strony Volksdeutsche Partei, jak i Prawa i Sprawiedliwości, które nie traci nadziei, że pewnego dnia w towarzystwie „Ludowców” a może i zneutralizowanej Konfederacji – powracając na białym koniu, wdepce w ziemię znienawidzonego Tuska.

Chodzi o to, że „Ludowcy” jeszcze pod koniec pierwszej komuny – obsadzili wszystkie możliwe synekury w sektorze publicznym w wiejskich gminach i małych miasteczkach. Osoby piastujące te stanowiska wiedzą, że dopóki PSL jest w Sejmie – wszystko jedno; w rządzie, czy w opozycji – to synekury są bezpieczne. Nie chodzi tu o żadną ideologię – bo tej „Ludowcy” dobrze, jak nie mają, może z wyjątkiem mantry, że „najcięższa jest dola chłopa”, co zresztą sprawdza się pod warunkiem, gdy każdy jest chłopem – chyba, że jest babą – tylko o zwyczajną walkę o przetrwanie. Gdy ktoś ma w gminie posadę, a przy tym dom i kawałek pola, to gdzie w razie czego pójdzie? A tu jeszcze w wyższej szkole gotowania na gazie Zosia, Franek, czy Józio właśnie „robią magistra” i trzeba pomyśleć o ich przyszłości. Dlatego też PSL ma niezawodny aparat wyborczy, dzięki któremu zawsze przeczołga się przez klauzulę zaporową i właśnie dlatego stanowi „mroczny przedmiot pożądania” każdego politycznego gangu.

Co prawda, po ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego fascynacja panem Hołownią i jego haremem, zdecydowanie w PSL zmalała, zwłaszcza po rejteradzie pana Kobosko do Brukseli, wskazującej że – przynajmniej na razie – Amerykanie nie wiążą już z panem Hołownią specjalnych nadziei – ale siłą inercji zamierzają podtrzymywać „Trzecią Drogę” przynajmniej do wyborów prezydenckich, w których pan Hołownia uparł się uczestniczyć w charakterze kandydata – no a potem się zobaczy. W ogóle można odnieść wrażenie, że na naszej scenie politycznej największą siłą jest właśnie siła inercji: „Niech sobie człowiek wiarę ma, czy nie ma, ale najgorzej, kiedy się nie trzyma tego, w co już raz wdepnął i próbuje, jaka się wiara lepiej dopasuje” – pisze poeta. Toteż i partia Razem panów Biedronia i Zandberga, wprawdzie czyni Donaldu Tusku gorzkie wyrzuty, że „zawiódł” i „oszukał” w sprawach maciczno-równościowych – ale deklaruje, że w Sejmie będzie go popierała, żeby zrobić „no pasaran” znienawidzonej „prawicy”. No to dlaczego Donald Tusk miałby przejmować się panem Zandbergiem czy Biedroniem i ich wariackimi „programami”?

Tym bardziej, że właśnie Komisja Europejska, jakby przechodząc do porządku nad zasługami Donalda Tuska dla IV Rzeszy, wszczęła wobec Polski procedurę w sprawie nadmiernego deficytu. Jużci, nie da się ukryć, że deficyt jest i to rzeczywiście „nadmierny” – a to za sprawą nie tylko programów rozrzutniczych, uruchomionych przez Naczelnika Państwa w ramach strategii przekupywania obywateli ich własnymi pieniędzmi. Jak pamiętamy, do tej strategii akomodował się również Donald Tusk ze swoją Volksdeutsche Partei, co jest jeszcze jedną ilustracją, że każda słuszna, a jeśli nawet niesłuszna, to przynajmniej korzystna myśl, raz rzucona w powietrze, prędzej, czy później znajdzie swego amatora.

Więc nie tylko za przyczyną wspomnianych programów rozrzutniczych, ale również – a może przede wszystkim – w następstwie zaangażowania Polski w służbie Ukrainie. Jak pamiętamy, 2 grudnia 2016 roku pan minister Macierewicz parafował umowę z ukraińskim rządem, a podstawie której Polska zobowiązała się do „nieodpłatnego” udostępniania Ukrainie zasobów całego państwa. I ta umowa, której zawarcie z pewnością nakazał nam Nasz Najważniejszy Sojusznik, nadal obowiązuje, mimo podmianki dokonanej na pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu. Wielu Czytelników karci mnie w listach i komentarzach, że ta umowa nie jest ważna, bo nie zatwierdził jej Sejm – i tak dalej. Może i nie jest – ale co z tego, skoro – po pierwsze – jej zawarcie nakazał nam Nasz Najważniejszy Sojusznik, a po drugie – że jest realizowana, w następstwie czego coraz to większy deficyt jest już prawdziwy? Jeśli komuś nie przeszkadza odkrycie pana Łukasza Jasiny, że „Polska jest sługą narodu ukraińskiego”, to jakże może mu przeszkadzać wspomniana umowa i będący jej następstwem „nadmierny” deficyt? Jak się powiedziało „a”, to trzeba powiedzieć „b” – a przynajmniej nie pyskować, że „b” jest „nieważne”, bo Sejm – i tak dalej.

Ten „nadmierny” deficyt trzeba będzie sprowadzić do dozwolonych rozmiarów, w związku z czym Naczelnik Państwa przeżywa Schadenfreude, że Donaldu Tusku zabraknie szmalcu, a pretorianie Naczelnika już przypominają mantrę Vincenta, „Jacka” Rostowskiego, że „piniędzy nie ma i nie będzie”. Jakoż pan Ryszard Petru, co to nosił teczkę za Leszkiem Balcerowiczem i stąd uchodzi za wybitnego znawcę ekonomii twierdzi, że „trzeba ciąć” wydatki.

Ale chyba nie na Ukrainę, bo takich cięć nie wybaczyłby nikomu ani prezydent Józio Biden, ani nawet Donald Trump, który wprawdzie sam by Ukrainie już nic nie dał, ale tylko dlatego, że uważa, iż powinni ją futrować europejscy członkowie NATO. No to chyba nie po to Niemcy osadzili na stanowisku tubylczego premiera Donalda Tuska, żeby on ciął wydatki na Ukrainę – bo wtedy musiałyby ponosić je Niemcy – tylko żeby ciął wszystko inne, niechby nawet głowy przedstawicieli „skrajnej prawicy” – ale nie wydatki na Ukrainę.

Tymczasem Naczelnik Państwa, idąc za ciosem, wykombinował sobie, żeby jesienią, jak już wszyscy wrócą z wakacji, urządzić referendum w sprawie Paktu Migracyjnego. To referendum prawdopodobnie nie będzie miało żadnego znaczenia merytorycznego, bo Pakt Migracyjny został zatwierdzony przez UE – ale znakomicie nada się do duraczenia wyznawców obydwu obozów, których polityczne namiętności zostaną rozgrzane do białości.

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Aj waj! Gewałt!

Aj waj! Gewałt!

Stanisław Michalkiewicz 29 czerwca 2024 aj/waj/gewałt!!

Jak to historia się powtarza! W latach 30-tych XX wieku, żydokomuna pod przewodnictwem Józefa Stalina („a my wszyscy za towarzyszem Stalinem!”) próbowała przejąć polityczne kierownictwo nad państwami Europy Zachodniej przy pomocy tzw. fołksfrontów. Żydokomuna perswadując opinii publicznej, że „demokracji” zagraża nationalsocialismus, wzywała do „zjednoczenia”, to znaczy – do poddania się wszystkich jej kierownictwu, gwoli zrobienia faszyzmowi „no pasaran”. To nawet spotykało się z pozytywnym rezonansem nie tylko dlatego, że we wszystkich państwach Europy Zachodniej Żydowie mieli sporo do powiedzenia – a na tym etapie wysługiwali się Stalinowi i bolszewikom, tworząc nie tylko twarde jądro partii, ale przede wszystkim – najtwardsze jądro sowieckiego aparatu terroru – ale również dlatego, że zagrożenie Zachodniej Europy ze strony Niemiec rzeczywiście istniało. Trzeba o tym nieustannie przypominać, bo obecnie Żydowie, próbując odcinać kupony od Hitlera, prezentują się wyłącznie w roli ofiar. Tymczasem żydokomuna i w ogóle Żydowie doskonale sprawdzają się również w roli katów, co widzimy nie tylko w Strefie Gazy, ale czego Polacy doświadczyli na własnej skórze w okresie stalinowskim.

Wprawdzie dzisiaj i pani reżyserowa i pan Śpiewak twierdzą, że żadnej żydokomuny nie ma i nigdy nie było, że to tylko taka „mowa nienawiści” uprawiana przez antysemitników, ale kto im wierzy, ten sam sobie szkodzi. Wyobraźmy sobie dwa kręgi: jeden, to Żydowie, a drugi, to komuna. Te dwa kręgi częściowo na siebie zachodzą a miejsce, gdzie na siebie zachodzą, to właśnie żydokomuna.

Jakże więc jej „nie ma”, kiedy każdy widzi, że jest? W dodatku, podobnie jak i w latach 30-tych, a i potem też, żydokomuna, pozostając w służbie najbardziej nieludzkiego i totalitarnego systemu, przy którym Hitler był zaledwie detalistą, prezentowała się światu, jako źrenica demokracji. Ciekawe, że kolejne pokolenie żydokomuny, reprezentowane u nas przez Judenrat „Gazety Wyborczej” nie tylko znowu sięga do taktyki „fołksfrontów”, ale również do retoryki defensorów „demokracji”.

Ledwo tylko Sejm uchwalił ustawę o „sygnalistach”, od razu michnikowszczyny w służbie Judenratu zaczęły nie tylko „sygnalizować”, ale i szantażować. Oto na 22 czerwca zaplanowane zostały Targi Książki Patriotycznej w Kielcach. Jakiś tydzień wcześniej zauważyłem, że Judenrat spuścił z łańcucha swoich „sygnalistów”, którzy natychmiast zasygnalizowali, że „sabat” i że „faszyści”. Nie tylko „zasygnalizowali”, ale najwyraźniej musieli podjąć próbę zaszantażowania kierownictwa Wojewódzkiego Domu Kultury w Kielcach, by w ostatniej chwili zerwało umowę. Świadczy o tym pismo kierownictwa kieleckiego WDK:

W związku z negatywnymi informacjami pojawiającymi się w przestrzeni publicznej (chodzi oczywiście o „sygnał” wysłany przez Judenrat – SM) dotyczącymi wydarzenia, które odbędzie się 22 czerwca 2024 r. pod nazwą „Targi Książki Patriotycznej”, Wojewódzki Dom Kultury w Kielcach informuje, że umowa z dnia 24 maja 2024, zawarta przez byłego dyrektora Wojewódzkiego Domu Kultury Dotyczy jedynie wynajęcie sali podmiotowi prywatnemu. (…) Wojewódzki Dom Kultury w Kielcach w związku z tym wskazuje, że nie jest organizatorem przedmiotowego wydarzenia i nie ponosi odpowiedzialności za treści, które będą prezentowane w trakcie „Targów Książki Patriotycznej”, ani się z nimi nie utożsamia.

To z jednej strony dobrze świadczy o odwadze kierownictwa WDK w Kielcach, które mimo represji, jakie już musiały spaść na „byłego” dyrektora, nie zerwał umowy, dzięki czemu „Targi” się odbędą. Inna rzecz, że nie wiedząc, co tam się będzie działo, niepotrzebnie z góry się odcina od „treści” które tam będą prezentowane. Ja na przykład zamierzam wygłosić tam panegiryk ku chwale żydokomuny, co Judenratowi „Gazety Wyborczej” powinno się podobać, chyba, że uważa on, iż panegiryki na chwałę żydokomuny wolno wygłaszać tylko Żydom. Czy jednak taki pogląd nie dowodziłby obrzydliwego rasismusa w łonie Judenratu? Aj waj!

A w ogóle, to dziwi mnie, iż Judenrat wychwala Wielce Czcigodną Barbarę Nowacką, trochę żylastą feministrę edukacji w vaginecie Donalda Tuska i jej zastępczynię, również Wielce Czcigodną, ale zdecydowanie pulchniejszą Katarzynę Lubnauer za stopniowe ograniczanie, aż do całkowitej eliminacji nauki religii w rządowych szkołach. Jak wiadomo, celem tej operacji jest z jednej strony zamknięcie jednego z kanałów finansowania części duchowieństwa – bo w sytuacji rozmnożenia diecezji, które muszą być utrzymywane przez parafie, dochód z pensji nauczycielskiej w wielu przypadkach jest praktycznie jedynym źródłem utrzymania nie tylko księdza, ale i funkcjonowania parafii. Z drugiej strony chodzi o to, by młodzież tubylczą odciąć od religii a przy okazji – od niektórych źródeł europejskiej kultury, dzięki czemu żydokomunie, która tradycyjnie jest w awangardzie komunistycznej rewolucji, jaka przewala się przez Amerykę Północną i Europę, łatwiej będzie przerobić historyczne europejskie narody na „nawóz historii” – co zostało zapisane wManifeście z Ventotene” autorstwa unijnego świątka, włoskiego komuszka Alfiero Spinellego, którego słowa są w Brukseli ryte spiżem na marmurze.

Słowem – na pozór wszystko „gra i koliduje” – jak mówią gitowcy – ale czy pani Nowacka i pani Lubnauer, nie mówiąc już o Judenracie ze swoimi michnikowszczynami, nie posuwa się na tej drodze aby za daleko? Warto przypomnieć, że nauka religii, wszystko jedno – czy katolickiej, czy prawosławnej, czy protestanckiej – to w znacznym stopniu edukacja w zakresie żydowskiej historii plemiennej – poczynając od momentu, gdy Stwórca Wszechświata umówił się z pewnym mezopotamskim koczownikiem na zrobienie interesu, aż do początku Nowej Ery, kiedy to w judzkim Betlejem narodził się Jezus, zwany Chrystusem.

Zwracał na to uwagę jeszcze w XIX wieku nie byle kto, tylko brytyjski premier Beniamin Disraeli, który ze względów oportunistycznych biegał za chrześcijanina, ale był Żydem stuprocentowym, a w dodatku – snobem. Wyraz „snob” jest zbitką dwóch łacińskich słów: „sine nobilitate”, czyli – bez szlachetności. Ale niekiedy – jak pisze Stanisław Cat-Mackiewicz – „potrafił zachować się w sposób honorowy”. Oto gdy Rotschild wybrany został do Izby Gmin, musiał złożyć przysięgę, która była niezgodna z wyznawaną przezeń religią, więc odmówił jej złożenia. Mimo że prawie wszyscy konserwatyści byli za wykluczeniem Rotschilda, Disraeli był za jego przyjęciem i uzasadniał to Anglikom tak: „Uczycie dzieci wasze historii żydowskiej, co niedziela śpiewacie hymny żydowskie. Właśnie jako chrześcijanin żądam, by Rotschild był przyjęty.” Nic tak nie gorszy, jak prawda, więc konserwatyści wysłuchali przemówienia Disraeliego w złowrogim milczeniu. No więc w rządowych szkołach dotychczas dzieci i młodzież były uczone historii żydowskiej, m.in. po to, by co niedziela śpiewać żydowskie hymny. Czy w takim razie akcja Judenratu oraz Wielce Czcigodnych feminister nie jest przypadkiem rażącym antysemityzmem?

Antysemicki rząd Donalda Tuska… Ładny interes! Adolf Hitler w piekle zaciera ręce.

Stanisław Michalkiewicz

Religie tradycyjne i nowoczesne

Religie tradycyjne i nowoczesne

Stanisław Michalkiewicz 25 czerwca 2024 michalkiewicz

Religia klimatyzmu Hmmm. Niby wszystko pasuje, „wszystko gra i koliduje” – jak mawiają gitowcy – ale tak naprawdę, to chociaż miedzy religią i klimatyzmem wystąpują podobieństwa, to są też istotne różnice. Przede wszystkim co do przyczyny pojawienia się jednych i drugiego. Wprawdzie Żydowie i chrześcijanie twierdzą, że przyczyną pojawienia się religii było „objawienie Boże”, to znaczy – nawiązanie przez Stwórcę Wszechświata” bliskich spotkań III stopnia z pewnym mezopotamskim koczownikiem – ale jeśli nawet tak było, to nie była to przyczyna jedyna – bo religie występowały już przed Abrahamem. Wspomina o tym nawet Biblia, że w pewnym momencie „zaczęto wzywać imienia Pana”. Jakiego „Pana” – tego konkretnie nie wiemy – ale ta wzmianka pokazuje, że religie istniały również przed „objawieniem” się Stwórcy Wszechświata wspomnianemu koczownikowi. W takim razie powinniśmy odpowiedzieć na pytanie, dlaczego właściwie się zjawiły?

Wprawdzie żaden ze mnie teolog, choćby taki, jak pan red. Tomasz Terlikowski, ale przecież nie tylko święci garnki lepią, więc dlaczego nie miałbym spróbować i ja?

Otóż wydaje mi się, że przyczyną pojawienia się religii mogła być ciekawość. W pewnym momencie ludzie zaczęli zadawać sobie pytanie, w jaki sposób powstał świat, a w miarę rozwoju intelektualnego a zwłaszcza – gromadzenia wiedzy – to pytanie nabierało coraz większego ciężaru gatunkowego. Dzięki gromadzeniu wiedzy ludzie inteligentni spostrzegli, że świat funkcjonuje według pewnej uniwersalnej zasady, mianowicie – zasady przyczynowości, która głosi, że z określonych przyczyn muszą wystąpić określone skutki. To właśnie dzięki niej rozumiemy świat i możemy go opisać – bo w przeciwnym razie jawiłby się nam on jako jakieś chaotyczne kłębowisko, w którym nie byłoby miejsca, by choć na chwilę zatrzymać tam oko.

Odkrycie tej zasady sprawiło, że od tego momentu już tylko krok dzielił ludzi od wniosku, że skoro wszystko ma i musi mieć przyczynę, to odnosi się to również do świata. On też musi mieć przyczynę, a skoro tak, to ktoś, a właściwie Ktoś musi za tą przyczyną stać.A skoro ten Ktoś stoi za przyczyną, to znaczy – że według wszelkiego prawdopodobieństwa jest on Kreatorem świata i rządzącej nim zasady przyczynowości. A ponieważ – jak zauważyli starożytni Rzymianie – cuius est condere eius est tolere – co się wykłada, że kto ustanowił, ten może znieść, to znaczy – że sam Kreator zasadzie przyczynowości nie podlega, że On Sam nie tylko nie ma przyczyny, ale też nie jest żadną przyczynowością skrępowany, to znaczy – że jest Wszechmocny.

Skoro tak, to nie tylko przezorność ale również podziw skłania do ubiegania się o Jego względy – i w tym momencie pojawia się religia nie tylko jako pewne wnioskowanie, ale również – jako sposób okazywania podziwu i zabiegania o względy. Krótko mówiąc, religia oznacza pewien rodzaj więzi społecznej, objawiającej się nie tylko w identycznym poglądzie na kwestię powstania świata, ale również – w ujednoliconych poglądach na konsekwencje tego odkrycia.

No dobrze – ale dlaczego właściwie ludzie uważają, że powinni zabiegać o względy Stwórcy Wszechświata? Przyczyną jest brak pewności, co do własnych losów. Wprawdzie nikomu nie spędza snu z powiek dociekanie, co się z nim działo przed pojawieniem się na świecie, to – skoro już się pojawił – dręczy go pytanie o przyszłość, skrytą za zasłoną tajemnicy. Wprawdzie wszyscy wiedzą, że umrą, ale mają nadzieję, że nie całkiem, że ocaleje z każdego to, co świadczy o jego niepowtarzalnej odrębności, to, co starożytni Egipcjanie, którzy dokonali tego wynalazku, nazwali „duszą”.

Tę nadzieję sprzedają wszystkie religie, uzależniając dalszy los duszy od jej oceny przez Stwórcę Wszechświata. Warto zwrócić uwagę, że oferta poszczególnych religii wcale nie była identyczna. O różnicy miedzy ofertą – nazwijmy to – „pogańską” – a ofertą chrześcijańską świadczy napisany na łożu śmierci przez rzymskiego cesarza Hadriana wiersz, którego przedmiotem jest troska o los własnej duszy, a właściwie – jak czule zwraca się do niej cesarz – „duszyczki”.

Animula, vagula, blandula, hospes comesque corporis. Quae nunc habibis in loca? Pallidula, rigida, nudula. Nec, ut soles, dabis iocos?” (Duszyczko, wędrowniczko milutka. Gościu i towarzyszko ciała. W jakie miejsce teraz pójdziesz? Bledziutka, zdrętwiała, nagusieńka. Gdzie nie będzie ci do żartów?)

Jak widzimy, „pogańska” oferta zaświatów nie była specjalnie zachęcająca, w odróżnieniu od oferty chrześcijańskiej: „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy Bóg przygotował tym, którzy Go miłują”.

Wielkie” – ale tylko tym, „którzy Go miłują”.

Ciekawe, że chociaż w wieku XIX pojawił się odwrót od religii, to łatwiej było być nie tyle „poganinem” – bo „poganie” byli ludźmi religijnymi – co ateistą, a nawet nie tyle „ateistą”, bo ateizm to jednak a-teizm – co człowiekiem bezreligijnym. Ludzie bezreligijni twierdzą, że nie mają duszy. Trudno z tym poglądem się spierać, bo któż może takie rzeczy wiedzieć lepiej od nich – ale bezreligijność budzi obawy.

Rzecz w tym, że nie ma społeczności bezreligijnych, a jeśli nawet jakieś były, to musiały zniknąć bez śladu – bo wszystkie ślady świadczą tylko o społecznościach religijnych. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo w przypadku braku religii trudno zrozumieć postawy altruistyczne, jak np. poświęcenie – bez których niepodobna wyobrazić sobie społeczności. Społeczności bezreligijne – o ile w ogóle istniały – raczej musiałyby się nawzajem pozjadać – bo tak nakazywałby instynkt samozachowawczy.

Otóż w wieku XIX łatwiej było lekceważyć religię, niż w wieku XX. Chodzi o to, że dokonane w wieku XX odkrycia naukowe wskazują że Wszechświat miał początek, datowany na 13,8 mld lat temu. Ten początek polegał na tym, że z punktu matematycznego, a więc pojęcia umownego, w pewnym momencie wytrysnął bąbel energii, który zaczął rozszerzać się z szybkością większą od prędkości światła – i w tym samym momencie pojawiła się Przestrzeń i Czas. Energia ta wkrótce zaczęła skupiać się w cząstkach elementarnych, z których następnie powstał budulec Wszechświata – atom wodoru. Wprawdzie Stewen Hawking twierdził, że hipoteza Stwórcy Wszechświata nie jest konieczna dla przyjęcia teorii Wielkiego Wybuchu, ale inni nie podzielają tego poglądu wskazując, że nauka nic nie mówi o tym, co było przed Wielkim Wybuchem – czy np. Coś, czy Ktoś go nie zainicjował, czy też nastąpił on „spontanicznie” – ale jeśli nawet – to dlaczego ta spontaniczność jest zgodna z prawami fizyki, których przecież w takiej sytuacji nie powinno w ogóle być – i tak dalej.

Tymczasem jeśli Ktoś ten cały Wielki Wybuch zainicjował, to znaczy – że musiał istnieć poza Przestrzenią i Czasem – bo te pojawiły się dopiero w tym momencie. Poza Przestrzenią i Czasem – czyli – w Wieczności. A to właśnie mówią religie. Toteż głosiciele bezreligijności ratują się dzisiaj ucieczką albo w bezmyślną doczesność – żeby tylko wypić i zakąsić – albo – skoro uważają, że wiara w życie wieczne, to „obciach” – ucieczką w życie długie, dzięki cudownym dietom – i tak dalej. Ale w porównaniu z bogactwem religii, wygląda to na kulturową mizerię i regres cywilizacyjny.

Tymczasem klimatyzm jest o tyle podobny do religii, że skierowany jest na wytworzenie społecznej więzi wokół „walki ze zmianami klimatycznymi”. O ile jednak religie są stosunkowo dobrze osadzone w kulturze, to klimatyzm, podobnie zresztą, jak tzw. „religia holokaustu”, zdają się obliczone na osiągnięcie całkiem konkretnych celów, nie mających nic wspólnego z zaświatami. „Religia holokaustu” była reakcją przywódców żydowskich na XIX I XX- wieczną sekularyzację, czyli właśnie – bezreligijność.

Przez całe wieki spoiwem żyjącego w diasporze narodu żydowskiego była właśnie religia. Ale pod wpływem postępującej sekularyzacji, coraz więcej ludzi nabierało wątpliwości, czy wierzyć w opowieści opisane w biblijnej Księdze Wyjścia – jak to Morze Czerwone się rozstąpiło – i tak dalej – a to przecież tamte traumatyczne przeżycia leżą u podstaw religii mojżeszowej. Gdyby ta wiara zanikła, to Żydom groziło rozpłynięcie się bez śladu w morzu narodów obcoplemiennych, które – w odróżnieniu od nich – mają poza religią jeszcze wiele innych wyznaczników tożsamości. Paradoksalnie remedium na ten lęk stała się masakra europejskich Żydów, dokonana przez Niemców podczas II wojny światowej. W odróżnieniu od traumatycznych przeżyć opisanych w Księdze Wyjścia – w tę masakrę, która też była przeżyciem traumatycznym – wcale nie trzeba „wierzyć”, a tylko o niej pamiętać – no i narzucić innym narodom pogląd, że ten – jak to nazwał Eliasz Wiesel – „holokaust” – jest wydarzeniem bez precedensu w historii świata.

To oczywiście nieprawda, ale nieważne, czy to prawda, czy nie; ważne by nie tylko Żydzi, ale wszyscy inni w to uwierzyli, dzięki czemu będzie to namiastka prawdy.

Na takiej samej nieprawdziwej tezie zbudowana jest quasi-religia klimatyzmu. Pozornie bazuje ona na pewnej oczywistości – że mianowicie klimat się zmienia. Fałsz pojawia się w momencie wskazywania na przyczynę tych zmian. Promotorzy „klimatyzmu” twierdzą, że przyczyny zmian klimatu mają charakter antropogeniczny, to znaczy – spowodowany działalnością człowieka. Żeby przekonać się o fałszywości tej opinii wystarczy zwykła spostrzegawczość. Oto zmieniają się pory roku; po mroźnej zimie następuje upalne lato. A dlaczego? A dlatego, że na skutek nachylenia osi ziemskiej do płaszczyzny ekliptyki nie pod kątem 90 stopni, tylko niewiele ponad 66 stopni, podczas obiegu Ziemi wokół Słońca, w różnych okresach roku, promienie słoneczne padają na powierzchnię Ziemi pod różnym kątem – i to jest przyczyna różnic temperatur między poszczególnymi porami roku. Działalność człowieka nie ma z tym nic wspólnego; ludzie w ogóle nie mają na to żadnego wpływu, nawet, gdyby chcieli. A na tym bynajmniej nie koniec.

Następnym kosmicznym zjawiskiem, które może mieć i ma wpływ na zmiany klimatyczne, jest precesja. Precesja polega na tym, że podczas obrotu Ziemi dookoła własnej osi, oś ta zatacza wokół bieguna niebieskiego ogromne koło. Zakreślenie jednego takiego koła trwa 26 tysięcy lat i okres ten nazywa się „rokiem platońskim”. Skutkiem precesji jest zmiana nasłonecznienia rejonów polarnych, powodująca albo okresowe ocieplenie, albo okresowe zlodowacenie. Na te zmiany klimatyczne spowodowane precesją ludzkość również nie ma najmniejszego wpływu.

Ale to również nie koniec. Otóż Układ Słoneczny, wraz z Ziemią, pędzi z ogromną prędkością wokół centrum galaktyki Drogi Mlecznej. Chociaż prędkość tego ruchu jest ogromna (792 tys. kilometrów na godzinę), to z uwagi na rozmiary galaktyki Drogi Mlecznej (jej średnica wynosi ponad 105 tysięcy lat świetlnych), Układ Słoneczny potrzebuje 250 mln lat, by wykonać jeden pełny obrót. Okres ten nazywa się „rokiem galaktycznym”. W dodatku, z uwagi na grawitacyjne oddziaływania na Układ Słoneczny innych układów gwiezdnych, nie porusza się on idealnie w osi swego ruchu, tylko zatacza wokół niej ogromne kręgi. Trajektorię jego lotu można porównać w związku z tym do rozciągniętej spirali. W trakcie tego lotu, Układ Słoneczny przez kilkanaście, albo i kilkadziesiąt milionów lat, przelatuje przez obszar czystej próżni, gdzie nic nie tamuje dostępu promieni słonecznych do Ziemi. Wtedy Ziemia się nagrzewa, to znaczy – klimat się ociepla. Tak było np. w epoce kredy (145 do 66 mln lat temu), kiedy musiało być ciepło, bo na Ziemi w ogóle nie było lodu, nawet na biegunach, a poziom mórz był wyższy od obecnego o 200 metrów.

Potem widocznie Układ Słoneczny, na kolejne kilkadziesiąt milionów lat, wszedł w obszar trochę zanieczyszczony mgławicami gazowymi lub pyłowymi, wskutek czego dopływ promieni słonecznych do Ziemi został zmniejszony o ułamek procenta. Wystarczyło to jednak, by się ochłodziło. Znaczna część wody została uwięziona w czapach lodowych na biegunach (lodowiec na Antarktydzie ma od 2 do 5 kilometrów grubości), w wiecznych śniegach i lodowcach górskich, wskutek czego poziom mórz obniżył się mniej więcej do poziomu obecnego. Klimat zmienił się w sposób zasadniczy – ale ludzie nie mieli z tym nic wspólnego, bo wtedy w ogóle na Ziemi ich nie było.

Są to rzeczy powszechnie znane, a przynajmniej – powinny być znane ludziom wykształconym. Tak niestety nie jest, o czym mogłem przekonać się osobiście, kiedy miałem jeszcze zajęcia ze studentami. Pewnego razu omawialiśmy traktat waszyngtoński w związku z NATO. Jeden z punktów tego traktatu określa obszar działania NATO: Ameryka Północna, Europa i Północny Atlantyk do Zwrotnika Raka. Coś mnie podkusiło, by zapytać studentów, dlaczego ta linia na globusie nazywa się zwrotnikiem. Popatrzyli na mnie z wyrzutem, a z dalszych indagacji okazało się, że nie wiedzą, dlaczego zmieniają się pory roku. Musiałem na tablicy narysować im płaszczyznę ekliptyki, kąt nachylenia osi ziemskiej i wyjaśniłem, o co chodzi – a potem przeszliśmy do kolejnych materii traktatowych. Jeśli o tym wspominam, to dlatego, by pokazać, że bezczelni, a nieraz do tego jeszcze utytułowani hochsztaplerzy, takim ludziom potrafią wmówić bardzo wiele rzeczy, m.in. – że zmiany klimatu mają przyczyny antropogeniczne.

A po co im to wmawiają? Jedynym wyjaśnieniem jest to, żeby poddać miliardy ludzi tresurze, tym razem pod pretekstem „ratowania planety” przed destrukcyjną działalnością człowieka, podobnie jak kilka lat wcześniej – pod pretekstem epidemii zbrodniczego koronawirusa, którą – jak pamiętamy – z dnia na dzień zlikwidował zimny rosyjski czekista Włodzimierz Putin, rozpoczynając wojnę na Ukrainie.

No dobrze – ale co jest celem tej tresury? Wyjaśnia to choćby „Zielony Ład”, przyjęty przez wariatów, którzy zdominowali Parlament Europejski. Jego deklarowanym celem jest „ochrona planety”, ale celem prawdziwym jest pozbawienie milionów Europejczyków własności, w myśl pragnień promotorów rewolucji komunistycznej, która przewala się przez Amerykę Północną i Europę. I to jest kolejna różnica między tradycyjnymi religiami, a quasi-religią klimatyzmu.

Stanisław Michalkiewicz

Migranci, gestapo i klimat

Migranci, gestapo i klimat

Stanisław Michalkiewicz  tygodnik „Goniec” (Toronto)    23 czerwca 2024

Gdybyśmy nie wiedzieli, że Donald Tusk jest przewodniczącym Volksdeutsche Partei, premierem rządu i Wielką Nadzieją Postępactwa, to moglibyśmy sobie pomyśleć, że to jakiś błazen, który – podobnie jak inni Umiłowani Przywódcy – duraczy trzódkę swoich wyznawców, niczym „Kostuś” z nieśmiertelnego, a dedykowanego Stefanowi Niesiołowskiemu utworu Janusza Szpotańskiego pod tytułem

Pan Karol i Kostuś”.

Pan Karol ma żonę uroczą i mądrą, plus seraj rozkosznych kochanic.

A Kostuś z pyskatą żonaty jest flądrą i romans ma z tkaczką z Pabianic.

A dalej:

Pan Karol jak myśli, to myśli szeroko i mnóstwo ogarnia perspektyw.

A Kostuś wlepione baranie ma oko w stek brudnych, endeckich inwektyw. (…)

Pan Karol jest mówca i złote ma usta, do czynu porywa słuchaczy;

a Kostuś z miedzianym obliczem oszusta wyznawców swych trzódkę duraczy.

No ale takie myślenie byłoby niegrzeczne, bo Donald Tusk jest przewodniczącym Volksdeutsche Partei – i tak dalej – a ponadto – jak mówią na mieście – jak już przy pomocy swojej hałastry zwanej „koalicją 13 grudnia” całkowicie zdemontuje III Rzeczpospolitą, to w nagrodę zostanie jakimś Reichsleiterem – bo stanowisko Reichsfuhrera jest zarezerwowane dla obecnej Reichsfuhrerin Urszuli von der Leyen, która w Donaldu Tusku sobie upodobała, podobnie jak wcześniej Nasza Złota Pani, co to zrobiła z niego człowieka na europejskich salonach. Wprawdzie byłoby to niegrzeczne, ale z drugiej strony – amicus Plato, sed magis amica veritas – jak powiadali starożytni Rzymianie, co się wykłada, że prawdzie Platon przyjacielem, ale prawda jest przyjaciółką większą.

Jaka zatem jest prawda o Donaldu Tusku?

Od roku 2008, kiedy to, będąc premierem rządu, próbował poluzować sobie obróżkę i smycz, na której trzymały go stare kiejkuty, omal nie został przez nich wysadzony w powietrze przy pomocy „afery hazardowej”, związał swoje losy najpierw z Naszą Złotą Panią z Berlina, w później – z jej następcami, wśród których najbardziej upodobała sobie w nim Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen, co to wyznaczyła mu zadania do wykonania w naszym bantustanie. A związał swoje losy ze Złotą Panią, bo to ona, ratując go przed wysadzeniem w powietrze i Bóg wie przed czym jeszcze – załatwiła mu Nagrodę im. Karola Wielkiego – co było aluzją, że kto odtąd podniesie rękę na Donalda Tuska, to będzie miał z nią do czynienia – a potem Mocną Ręką przeniosła go na brukselskie salony, gdzie zrobiła z niego – i tak dalej.

Odtąd Donald Tusk służy – ale nie Sowieckiemu Sojuzu, tylko Rzeszy. Naturalnie o tym nie powinno się głośno mówić, chociaż Jarosław Kaczyński chyba o tym nie wie, bo na oczach całej Polski wygarnął Donaldu Tusku w Sejmie:wiem jedno: jest pan niemieckim agentem– a Donald Tusk przytomnie udał, że nie słyszy – bo niby co miał powiedzieć?

Wreszcie, dopóki Niemcy nie mogły się zdecydować, czy w związku z wojną, jaką USA i NATO prowadzą z Rosją na Ukrainie do ostatniego Ukraińca, trzymać się strategicznego partnerstwa z Rosją, czy nie – aż Amerykanie, wysadzając w powietrze bałtyckie gazociągi ułatwili im podjęcie decyzji – Donald Tusk prezentował się jeśli nawet nie jako gołąbek pokoju, to przynajmniej jako humanitarny wrażliwiec, zwłaszcza w kwestii migrantów. Kiedy jednak Niemcy po wysadzeniu w powietrze wspomnianych gazociągów i odkryciu w izraelskiej strefie ekonomicznej na Morzu Śródziemnym obiecujących złóż ropy i gazu, machnęły ręką na strategiczne partnerstwo z Rosją na rzecz strategicznego partnerstwa z Izraelem, Donald Tusk w jednej chwili przepoczwarzył się z gołąbka pokoju z jastrzębia gołębiarza. Z dnia na dzień zrozumiał, że migranci, to nie żadni nieszczęśliwcy, tylko łajdacy i tak się wobec nich usztywnił, że aż pani reżyserowa Agnieszka Hollandówna, kierujący nietykalną fundacją „Otwarty Dialog” pan Bartosz Kramek i wreszcie Judenrat „Gazety Wyborczej” zaczęli się od niego dystansować a nawet czynić mu gorzkie wyrzuty.

Towarzyszyły tej metamorfozie buńczuczne deklaracje o Wale Tuska zwanym inaczej Linią Imaginota”, o pozwoleniu żołnierzom na używanie broni i o „strefach buforowych”, ale – jak zauważył Jan Kochanowski – „próżno się rząd mniemaną potęgą nasrożył, który na gruncie cnoty rządów nie założył”. Okazało się bowiem, że bufory – buforami – ale „aktywiści”, jak gdyby nigdy-nic, po staremu rozprowadzają migrantów w strefie nadgranicznej, a żołnierze są „zastraszeni”, więc po staremu cierpią od migrantów katiusze – i tak dalej.

Jak jednak ma być inaczej, skoro zgodnie z dyrektywą Komisji Europejskiej z 14 maja br. o wyrównywaniu warunków przyjmowania itd. – migrantom należy zapewnić warunki pobytu, a więc – zakwaterowanie, tzn. mieszkanie socjalne co najmniej na rok, finansowane z funduszy publicznych o powierzchni minimum 50 m. kw. dla pierwszej osoby plus dodatkowe 10 metrów na każdą kolejną – do tego ok. 2,4 tys. zł miesięcznie na osobę bezterminowo, plus rozmaite „bonusy”.

Ta dyrektywa już obowiązuje, a premier Tusk – podobnie jak w sprawie innych dyrektyw – nie ma nic do gadania. Toteż od połowy maja Niemcy wypychają od siebie do Polski coraz to nowe grupy migrantów, o czym funkcjonariusze rządowych i nierządnych jednostek Propaganda Abteilung starają się nie mówić – no bo co w tej sytuacji powiedzieć?

Ale na tym nie koniec, bo 14 czerwca Sejm przyjął ustawę o „sygnalistach”, to znaczy – o donosicielach – i utworzeniu całego systemu ich ochrony, którym zawiaduje Rzecznik Praw Obywatelskich, w ten sposób wmontowany w mechanizm totalnej inwigilacji. Rząd, kierując projekt stosownej ustawy do Sejmu, wykonał w ten sposób dyrektywę Parlamentu Europejskiego i Rady Europejskiej.

I jak tu się nie zgodzić z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim, który jeszcze przed II wojną, w nieśmiertelnym poemacie „Tatuś”, wspierany przez proroctwa pisał: Czyli że co do tych okien – to każdy kraj ma Gestapo” . Jakże zresztą ma nie mieć, skoro przecież budujemy IV Rzeszę, a ta – choćby ze względu na ciągłość – nie może przecież różnić się zasadniczo od Rzeszy III? Toteż będzie miał – a nad wszystkim będzie czuwać Reichsfuhrerin, być może nawet przy pomocy Donalda Tuska, jeśli oczywiście zostanie wynagrodzony stanowiskiem Reichsleitera.

Ale może nie zostanie, może zakończy karierę na stanowisku Generalnego Gubernatora – bo właśnie Rada Unii Europejskiej przyjęła prawo o odbudowie zasobów przyrodniczych. Wprawdzie Włochy, Węgry, Szwecja, Holandia, Finlandia i Polska się sprzeciwiały, ale nic to nie pomogło. W ogóle to Polska była „za, a nawet przeciw” – bo Ministerstwo Klimatu projekt rekomendowało, ale jednocześnie rząd „nie mógł” go poprzeć ze względu na „nadmierne obciążenia biurokratyczne”.

Wiadomo jednak, że nic tak nie robi dobrze klimatowi, jak rozrost biurokracji. Na tym nieubłaganym stanowisku stanęło 215 naukowców, którzy zapewne liczą na posady w stosownych instytucjach – bo komuż w końcu je powierzać, jeśli nie płomiennym obrońcom „planety” przez zagładą?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Fundament Generalnego Gubernatorstwa. O ochronie sygnalistów – donosicieli.

Fundament Generalnego Gubernatorstwa

Stanisław Michalkiewicz    22 czerwca 2024 michalkiewicz

Niezależne media głównego nurtu, wykonując polecenia swoich oficerów prowadzących, od 1989 roku, już w drugim, albo nawet trzecim pokoleniu ubeckich dynastii, pozostających na służbie cudzoziemskich central wywiadowczych, próbują zaczadzić opinię publiczną w Polsce rozmaitymi dyrdymałami w rodzaju szans prezydenckich sezonowego pana marszałka Hołowni, którego pan Kobosko zostawił z Kamyszem w garści, a za tą zasłoną dymną dokonuje się postępująca faszyzacja Polski, która pod przewodnictwem Volksdeutsche Partei, przepoczwarza się w Generalne Gubernatorstwo w ramach IV Rzeszy.

Polega ona, to znaczy – ta faszyzacja – na wprowadzaniu do systemu prawnego państwa specjalnych regulacji, odpowiadających kryteriom ustanowionym przez twórcę faszyzmu, Benito Mussoliniego: „wszystko w państwie, nic poza państwem, nic przeciwko państwu”. Z tej formuły wynika, że poza „państwem”, a więc poza ramami wyznaczonymi przez polityczne gangi lub gang, nie tylko nie ma życia, ale i być go nie może. W tej sytuacji „państwu” wolno wszystko – i na tym właśnie polega istota faszyzmu, jego najtwardsze jądro.

Faszyzacja postępuje z inicjatywy Komisji Europejskiej, która – obecnie pod dyrekcją Reichsfuhrerin Urszuli von der Leyen, ale i pod dyrekcją poprzednich owczarków niemieckich: Jana Klaudiusza Junckera i Franciszka Timmermansa – zasypuje członkowskie bantustany tak zwanymi „dyrektywami”, które nasi suwerenowie sejmowi opisują własnymi słowami i w rezultacie około 80 proc. tubylczego systemu prawnego stanowią już owe dyrektywy, uzupełniane najwyżej korupcyjnymi nowelizacjami w rodzaju „lub czasopisma” – ale i te, żeby w ogóle były procedowane, muszą uzyskać certyfikat zgodności z prawami Reichu.

W ten sposób na przykład przyjęta została faszystowska regulacja w postaci ustawy o ochronie danych osobowych, która wprowadza zasadę, że jeśli jeden człowiek chce coś powiedzieć drugiemu człowiekowi, to musi prosić „państwo” o pozwolenie. Na straży tych faszystowskich regulacji władze Rzeszy postawiły Gerichty, to znaczy – instytucje zatrudniające poprzebieranych w „śmieszne, średniowieczne łachy” funkcjonariuszy, którzy za pieniądze w podskokach służą każdemu reżymowi. Gerichty bowiem były i w III Rzeszy i w PRL w czasach stalinowskich oraz późniejszych, więc nie ma powodu, by nie miało być ich teraz, gdy właśnie przystępujemy do kładzenia fundamentów pod Generalne Gubernatorstwo. Ludzie dziwują się niekiedy, jak to się działo, że ci funkcjonariusze, siłą inercji nazywani „sędziami”, dopuszczali się tylu zbrodni sądowych, z morderstwami włącznie. Ano właśnie tak; jeszcze trochę faszystowskich regulacji i ani się spostrzeżemy, kiedy trup zacznie ścielić się gęsto, a tysiące zapełnią więzienia. I niech nas nie zmylą usprawiedliwienia, że np. w czasach stalinowskich wśród tych funkcjonariuszy dominowali Żydowie albo Żydówki w rodzaju niejakiej Gurowskiej (nee Morycówna Zand). Polskie pochodzenie w niczym przed popełnianiem zbrodni sądowych nie chroni, a tym bardziej – płeć – zwłaszcza gdy obecna propaganda Judenratu kładzie nacisk na „siłę kobiet”. A w czym ta siła ma się objawiać, jeśli nie w bezwzględnym realizowaniu faszystowskich regulacji?

Toteż i teraz, gdy funkcjonariusze Propaganda Abteilung podsuwają opinii publicznej pod nos wspomniane dyrdymały, właśnie menażeria skupiona w Sejmie i Senacie przyjęła ustawę z 23 maja br. o ochronie sygnalistów. Jest to oczywiście dyrektywa władz IV Rzeszy, które nakazały jej przyjęcie wszystkim bantustanom, co nasi suwerenowie w podskokach wykonali. Chodzi naturalnie o donosicieli, elegancko nazywanych „sygnalistami”, nad którymi szczególną opiekę ma roztoczyć Rzecznik Praw Obywatelskich. W ten oto sposób ta dotychczas operetkowa posada zostanie wkomponowana w system totalnej inwigilacji – w szczególności w ochronę „sygnalistów” przed tak zwanymi „działaniami odwetowymi”, a więc każdym zachowaniem, które „może wyrządzić szkodę” sygnaliście – a nawet „próby” lub „groźby” takich zachowań. Wprawdzie teraz pojedynki wyszły już z mody, ale ciekawe, czy według kodeksu Boziewicza „sygnaliści” mają „zdolność honorową”, czy też odmawianie im jej można będzie uznać za „działania odwetowe”? Ale to nic w porównaniu z przewidzianym przez ustawę zakresem ochrony, która z „sygnalisty” czyni coś w rodzaju świętej krowy. Jeśli, dajmy na to, „sygnalista” gdzieś pracuje, to pracodawca nie może mu nic zrobić, bez narażania się na odpowiedzialność za „działania odwetowe” – przy czym w razie czego to właśnie on musi udowadniać niezawisłemu sądowi, że to nie były żadne „działania odwetowe”, tylko pracownik na przykład się wałkonił. Z doświadczenia wiem, że udowodnienie czegoś takiego niezawisłemu sądowi jest niemożliwe, zwłaszcza, gdy „sygnalista”, podobnie jak niezawisły sędzia, jest jednocześnie konfidentem którejś z bezpieczniackich watah. „Sygnalista” w kolei może wszystko, to znaczy – prawie wszystko – bo na przykład nie może przyjąć odpowiedzialności za szkodę powstałą z powodu „zasygnalizowania”- gdyby na przykład ruszyło go sumienie. Poza tym ma zagwarantowaną całkowitą anonimowość – jak to konfidenci – a za ujawnienie jego tożsamości grozi nawet do roku więzienia.

Cóż można o tej ustawie powiedzieć? Czyni ona z „sygnalisty” osobę stojącą właściwie ponad prawem, podobną do niezawisłych sędziów, którzy – jak się przekonałem – naprawdę uważają, że nikt nie powinien mieć prawa komentowania ich orzeczeń. Przepisy tej ustawy naruszają konstytucyjne zasady np. zasadę swobody zawierania umów – w tym – umów o pracę – bo na przykład pracodawca pod żadnym pozorem nie może pozbyć się „sygnalisty” ze swojej własnej firmy – chyba, że ją zlikwiduje, chociaż kto wie, czy wtedy nie narazi się na odpowiedzialność za „działania odwetowe”.

Te regulacje – chociaż expressis verbis o tym nie mówią – stanowią milowy krok na drodze przejmowania władzy przez tajne służby, dla których „sygnaliści” są oczami i uszami. W sytuacji, kiedy zarówno wobec osób piastujących wysokie funkcje publiczne w konstytucyjnych organach państwa, jak i obywateli kontrolujących kluczowe segmenty gospodarki, funkcjonariuszy organów ścigania, niezawisłych sędziów oraz funkcjonariuszy Propaganda Abteilung z niezależnych mediów głównego nurtu I przemysłu rozrywkowego niepodobna uniknąć podejrzeń o tajną współpracę z bezpieką, która w naszym nieszczęśliwym kraju jest wyjątkowo bogato rozbudowana, ustawa o ochronie „sygnalistów” stanowi rodzaj wisienki na torcie, uzupełniając, a właściwie dopełniając obrazu Generalnego Gubernatorstwa, które właśnie jest budowane pod kierunkiem Volksdeutsche Partei.

Stanisław Michalkiewicz

Na straży burdelu

magna/polonia

Stanisław Michalkiewicz

Proces destabilizacji Polski, która w niedalekiej już perspektywie, zostanie przekształcona w Generalne Gubernatorstwo w ramach IV Rzeszy, z miesiąca na miesiąc się pogłębia i nic nie wskazuje na to, by ktokolwiek był w stanie, a nawet – by ktokolwiek chciał – go powstrzymać, nie mówiąc już o jego odwróceniu. Nie mówię o obywatelach, którzy najwyraźniej stracili już nadzieję, że cokolwiek da się jeszcze uratować, tylko o środowiskach pretendujących do kierowania państwem.

Mam tu na myśli przede wszystkim naszą niezwyciężoną armię, która najwyraźniej nie ma nic przeciwko temu, by państwo zostało obezwładnione. Ostatni raz niezwyciężona armia zmobilizowała się  – niestety tylko do tego, by wziąć obywateli za mordę gwoli uratowania komunistycznego reżimu, którego najtwardszym jądrem, już bez zachowywania żadnych nawet pozorów, stała się bezpieka, zarówno ta wojskowa, jak i ta cywilna – potem zresztą przez wojskową rozgromiona.

Ale nawet i wtedy nie kiwnęła palcem, by przy tej okazji zrobić coś pożytecznego dla narodu i państwa. Kiedy siedziałem w obozie dla internowanych w Białołęce, moi towarzysze niedoli pomstowali na generała Jaruzelskiego, że “Pinochet” – i tak dalej.

Mówiłem wtedy – jaka szkoda, że to nieprawda! Generał Pinochet owszem – wziął wszystkich za twarz, ale przynajmniej pogonił kota lewackiej międzynarodówce, co to zleciała się do Chile pod skrzydła prezydenta Allende, żeby zrobić tam rewolucję – ale też skierował swój kraj na drogę normalności gospodarczej. Tymczasem nasza soldateska ani o tym pomyślała, tylko zrobiła wszystko, by rozkraść państwowy majątek i zapewnić sobie uprzywilejowaną pozycję w nowych warunkach ustrojowych.

Zresztą nie na długo, bo nie miała pojęcia co z tym zrobić i nawet kiedy Mieczysław Wilczek wykorzystał  polityczne przyzwolenie, by zlikwidować tu socjalizm realny przy pomocy ustawy o działalności gospodarczej, stare kiejkuty, zrozumiawszy, iż w warunkach gospodarki rynkowej nie uda im się zachować uprzywilejowanej pozycji, zatrąbiły do odwrotu, przerabiając raczkujący, zwyczajny kapitalizm, na kapitalizm kompradorski, w których o dostępie do rynku i możliwości funkcjonowania na nim, decyduje przynależność do sitwy.

Najtwardszym jądrem sitwy jest oczywiście bezpieka. W tej sytuacji za jedyny ratunek uznała poddanie państwa Niemcom, które przecież od samego początku były kierownikiem Unii Europejskiej – tego kolejnego wcielenia marzenia o europejskiej hegemonii, które Niemcom zaszczepił najpierw Bismarck, potem Wilhelm II i Adolf Hitler.

W ten sposób nasza niezwyciężona armia uznała się za spadkobierczynię i kontynuatora polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej, z którą historyczny naród polski od 1944 roku musi dzielić terytorium państwowe, a która gotowa jest wysługiwać się każdemu, kto jej obieca, że nadal będzie mogła na tym historycznym narodzie pasożytować. Czy to będą Sowieci, czy to będzie Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen – to nie ma znaczenia – byle można było spokojnie sobie wypić i zakąsić – oczywiście na tak zwany “krzywy ryj”.

Toteż nasi dowódcy wojskowi w zasadzie nie mają nic przeciwko temu, by prężyć się w postawie zasadniczej ot, choćby przed Wielce Czcigodną Katarzyną Kotulą, która – jak podejrzewam – “takie widzi świata koło, jakie tępymi zakreśla oczy” – a że oczy ma wlepione w dość ciasny obszar własnego krocza – to już nikomu nic nie przeszkadza.

I pomyśleć, że trzon naszej niezwyciężonej armii tworzą młodzi, zdrowi mężczyźni, którzy w dodatku mają broń. Dobry Boże, co za upadek, co za degrengolada!

W dniach ostatnich został zrobiony kolejny krok w kierunku postępującego obezwładniania państwa – a to za sprawą pana prezydenta Dudy, który skierował do Trybunału Konstytucyjnego wniosek o zbadanie zgodności z konstytucją dwóch ustaw – jednej o Narodowym Centrum Badań i Rozwoju i drugą jakąś inną – ale to nieważne.

No i właśnie Trybunał uznał, że obydwie ustawy są z konstytucją niezgodne, jako że przy ich zatwierdzaniu pominięci zostali panowie Kamiński i Wąsik, którym pan Adam Bodnar, wystrugany z banana przez Donalda Tuska na ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego, kazał odebrać mandaty poselskie.

Oczywiście dla zachowania pozorów, tworząc te fakty dokonane, posłużył się niezawisłymi sędziami, którzy – jak to sędziowie – powinność swej służby zrozumieli – ale widać nie do końca, bo panu Kamińskiemu, jako szubienicznikowi, mandat cofnęli, ale panu Wąsikowi, chociaż też szubienicznikowi – już nie.

Co ciekawe, podczas rozprawy w TK doszło do “skandalu”, bo stawający w imieniu Sejmu jegomość, nie mogąc już patrzeć na znienawidzoną Krystynę Pawłowicz, która rozprawie przewodniczyła, w pewnym momencie zwyczajnie sobie poszedł. Tak samo zrobił w swoim czasie prof. Bogusław Wolniewicz, którego niezawisły sędzia nie chciał wysłuchać, chociaż to właśnie jemu złodziej ukradł torbę – o co  toczyła się sprawa z jego udziałem. Kiedy prof. Wolniewicz wyszedł, sędzia uznał się za obrażonego i przysolił – nie złodziejowi, tylko właśnie jemu – wysoką karę pieniężną.

W odróżnieniu od reprezentanta Sejmu, prof. Wolniewicz nie miał żadnego immunitetu – ale na szczęście zadzwonił do mnie jakiś dobry człowiek, że gotów jest zapłacić tę karę za profesora, więc skontaktowałem go  z nim i w ten sposób i wybujałe ego niezawisłego przebierańca zostało udelektowane i profesor nie poniósł dodatkowego uszczerbku majątkowego.  Zresztą i ja sam miałem podobną przygodę, kiedy zostałem wezwany przed oblicze niezawisłego sądu. jako świadek na godzinę bodajże 11.00.

Przed drzwiami byłem kwadrans przed 11.00, ale toczyła się tam jakaś całkiem inna rozprawa. Czekałem więc godzinę, czekałem drugą i postanowiłem, że jak minie trzecia godzina, to sobie pójdę – i tak się stało. Wkrótce potem dostałem pismo, że niezawisły sąd wymierzył mi Straf za samowolne opuszczenie sądu w wysokości 800 złotych.

Odwołując się od tego “postanowienia” zwróciłem uwagę, że na godzinę oznaczoną w wezwaniu się stawiłem, na co mam świadków – że czekałem trzy godziny – na co też mam świadków, a potem rzeczywiście sobie poszedłem – bo przecież nie zostałem pozbawiony wolności. Na szczęście trafiłem na mężczyznę, którego logiczne argumenty przekonały, bo gdybym trafił na jakąś durnicę z pretensjami, to nic by mnie nie uratowało.

Ciekaw jestem, co się stanie z tym przedstawicielem Sejmu, który najwyraźniej pozostaje pod wpływem Judenratu “Gazety Wyborczej” w której michnikowszczyny z upodobaniem piszą o “Trybunale Julii Przyłębskiej” a nie o Trybunale Konstytucyjnym. Jestem pewien, że gdyby kierownikiem tego trybunału byłby jakiś Jojne Niedoperz, to michnikowszczyny traktowałyby go z niebywałą rewerencją, której wobec głupich gojów najwyraźniej im szkoda.

Ale nie to jest najważniejsze, tylko – że nie wiemy, ile jeszcze ustaw zostało uchwalonych bez udziału panów Kamińskiego i Wąsika. Panu profesorowi Matczakowi na samą myśl o “chaosie prawnym” mózg ze zgrozy zaczyna się gotować i pewnie dlatego nie zauważa, że w tym szaleństwie jest metoda – że właśnie o to chodzi. Że w tym dokładnie celu Reichsfuhrerin Urszula von der Layen, niczym bakcyla dżumy, wysłała do naszego bantustanu Donalda Tuska, w którym dlaczegoś sobie upodobała.

Przełomu nie było. Nawet ekscytowanie opinii publicznej się nie udało.

Przełomu nie było

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    16 czerwca 2024 michalkiewicz

Wybory do Parlamentu Europejskiego, którymi niezależne media głównego nurtu próbowały ekscytować opinię publiczną, nie przyniosły żadnego przełomu, ani na poziomie krajowym, ani na poziomie europejskim. Ale nawet ekscytowanie opinii publicznej się nie udało, o czym świadczy frekwencja wyborcza na poziomie 40 procent. Volksdeutsche Partei Donalda Tuska uzyskała 21 mandatów, podczas gdy PiS – 20, przy różnicy głosów na poziomie 1 procenta.

Pokazuje to, że scena polityczna w Polsce została na dobre zabetonowana, zgodnie z ustaleniami z Magdalenki, a dla pozostałych uczestników życia politycznego zostaje coraz mniej miejsca. Świadczy o tym wynik Lewicy, która wprowadziła do PE trójkę kandydatów, podobnie jak Trzecia Droga. Pewną niespodziankę sprawiła Konfederacja, która z wynikiem 12 procent wprowadziła do PE szóstkę kandydatów, wysuwając się na trzecie miejsce.

Warto jednak rozebrać sobie ten wynik z uwagą tym bardziej, że jeden z liderów tego ugrupowania, pan Sławomir Mentzen wyraził opinię, że po odejściu do PE posła Brauna, klub Konfederacji „zyska na zwartości”. Może i zyska, chociaż zwracam uwagę, że to właśnie Grzegorz Braun, podobnie jak dwie kandydatki: pani Bryłka i pani Zajączkowska, które właśnie dostały się do PE, okazały się lokomotywami, ciągnącymi cały pociąg. Grzegorz Braun otrzymał ponad 113 tysięcy głosów, a obydwie panie – mniej więcej po tyle samo. Pozostali kandydaci uzyskali zaledwie połowę tego, co każda z pań, więc w tej sytuacji pytanie, co będzie z pociągiem, od którego odłączy się lokomotywy, staje się całkiem uzasadnione.

Zabawnym elementem tych wyborów jest wprowadzenie poprzez Lewicę do PE związku partnerskiego panów Biedronia i Śmiszka. Najwyraźniej sodomczykowie płci obojga musieli się zmobilizować, by związek partnerski nie został rozdzielony. Inna sprawa, że Polska nic z tego nie będzie miała, jako, że ten couple nie będzie mógł się rozmnażać, więc w ten sposób kryzysu demograficznego nie przezwyciężymy. Na domiar złego kultura polska poniosła niepowetowaną stratę, bo z ministerstwa odszedł do PE nie tylko pan pułkownik Sienkiewicz, ale i Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus.

I co my teraz zrobimy? Czy powstałą w ten sposób próżnię zdoła wypełnić 21 nowych posłów, którzy wejdą do Sejmu na miejsca zwolnione przez szczęściarzy, co to dostali się do Parlamentu Europejskiego? O tym nie ma mowy, bo już widać, że w związku z przejściem do PE Wielce Czcigodnego posła Szczerby np. komisja do afery wizowej będzie musiała zakończyć działalność, a przecież na panu Szczerbie świat się nie kończy, bo do PE poszedł Wielce Czcigodny poseł Pupka, podobnie jak Wielce Czcigodny poseł Łajza. Co tu ukrywać; dla polskiego parlamentaryzmu nadchodzą ciężkie czasy, to znaczy – nadeszłyby, gdyby nie to, że na poziomie europejskim ostatnie wybory do PE też nie przyniosły przełomu.

Bo po ostatnich wyborach nic się zasadniczo nie zmieniło. Najlepszy wynik, na poziomie 185 mandatów, uzyskała Europejska Volksdeutsche Partei, zaś „socjały nudne i ponure” uplasowały się na miejscu drugim ze 137 mandatami. Zieloni dostali 52 mandaty, a Czerwoni, czyli komuna – 36 mandatów. Do tego dochodzą „odnawiacze Europy” z 79 mandatami. Konserwatyści i Reformatorzy mają 73 mandaty – ale nie róbmy sobie złudzeń, jako, że do tej frakcji należy PiS, który jest „przeciw, a nawet za”. Tożsamość i Demokracja do której należy Zjednoczenie Narodowe Maryny Le Pen, Alternatywa dla Niemiec i Liga Północna ma 58 mandatów. Niezrzeszeni mają 46 mandatów, a „pozostali” – 54.

Jak z tego wynika przeciwnicy pogłębiania integracji mają akurat tyle, by móc groźnie kiwać palcem w bucie, ewentualnie wygłaszać płomienne, 2-minutowe manifesty przeciwko trzęsieniom ziemi – ale nic więcej. W tej sytuacji wydaje się pewne, że już wkrótce przeforsowana zostanie zarówno nowelizacja traktatu lizbońskiego, jak również Zielony Wał i inne wariackie wynalazki. W takim razie sprawa przekształcenia naszego nieszczęśliwego kraju w Generalne Gubernatorstwo w ramach IV Rzeszy wydaje się przesądzona.

Tymczasem za sprawą portalu „Onet”, któremu jakiś stary kiejkut wetknął nos w świeży trop („wiecie, rozumiecie, redaktorze; macie tu gotowca i opiszcie to wszystko własnymi słowami, jak to wy potraficie”) okazało się, że na polsko-białoruskiej granicy w okolicy w Dubicz Cerkiewnych, w marcu doszło do strzelaniny. Do granicy bowiem zbliżała się kilkudziesięcioosobowa wataha kaukaskich gołoworiezów, który nie reagowali ani na środki łagodnej perswazji, ani nawet na strzały ostrzegawcze w górę. Więc kiedy tyraliera gołoworiezów się zbliżała, żołnierze zaczęli strzelać w ziemię tuż przed skrajem tyraliery. Natarcie wprawdzie zostało powstrzymane, ale nie na długo, bo zaraz pojawiła się Żandarmeria Wojskowa, która żołnierzy zakuła w kajdany i odstawiła do aresztu wydobywczego.

I tu się zaczyna niezamierzony, komiczny element sprawy. Po publikacji „Onetu” okazało się, że żaden z dygnitarzy nic o tym incydencie nie wiedział. Ani pan prezydent, który – jak się wydaje – o wszystkim dowiaduje się przypadkowo, ani Donald Tusk – bo „po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy” – jak śpiewał Wojciech Młynarski – ani pan prokurator Generalny Adam Bodnar, ani wreszcie – minister obrony, chociaż tu sprawa się komplikuje, bo podobno Kosiniak wiedział, ale Kamysz nie.

Okazało się jednak, że stare kiejkuty chciały w ten sposób trafić rykoszetem w znienawidzoną Ziobrę, bo ukrytą intencją publikacji było spławienie z wodą prokuratora Janeczka, podobno zatwardziałego ziobrystę. Ale prokurator Janeczek powiedział, że on też nic nie wiedział, jako że pan minister Bodnar odciął go od wszelkich ciekawych informacji.

Zapanowała szalenie kłopotliwa sytuacja, bo wprawdzie dygnitarze okazali się niewinni, ale pojawiło się pytanie, kto w takim razie kazał Żandarmerii zakuć żołnierzy w kajdany? O tym, żeby działała bez rozkazu mowy przecież być nie mogło, bo jakże to – w wojsku i bez rozkazu? Normalnie można by zwalić wszystko na Putina, że to on rozkazał, ale to by było chyba jeszcze gorzej, bo jeśli to Putin, to co powiedzą sojusznicy w Waszyngtonie i Brukseli? I tak już nie wiadomo, co zrobić z tą całą komisją do badania ruskich wpływów, a gdyby jeszcze się okazało, że Putin rozkazuje naszemu wojsku, to już nie można by pokazać się na oczy w żadnym towarzystwie.

Tedy rada w radę Rada Ministrów uradziła, że rząd pojedzie na sesję wyjazdową do Białegostoku, a kiedy przybędzie tam również pan prezydent, to nawet odbędzie się Rada Gabinetowa. I tak się stało.

Żeby zatrzeć nieprzyjemne wrażenie i zagłuszyć jaskółcze niepokoje, i pan prezydent i pan premier zaprezentowali szalenie buńczuczne stanowisko. Pan premier Tusk stanął na nieubłaganym gruncie ochrony polskich granic i surowo przykazał ministru Kosiniaku-Kamyszu, żeby w niedzielę, na poczekaniu, napisał na kolanie ustawę o zasadach użycia broni i w ogóle. Podobno pan minister coś tam nawet napisał, ale mało kto był tego ciekaw, jako, że premier Tusk zapowiedział wyznaczenie wokół granicy strefy buforowej od 200 metrów do 2 km, a pan prezydent zapowiedział, że migrant, podobno Marokańczyk, który niedawno śmiertelnie ugodził nożem polskiego żołnierza, zostanie zidentyfikowany, schwytany i ukarany. W związku z tym na mieście pojawiły się fałszywe pogłoski, jakoby w tym celu został wynajęty znany detektyw od spraw beznadziejnych pan Krzysztof Rutkowski. Jeśli nawet misja mu się nie uda, to odium spadnie na sektor prywatny, a nie na niewinnych dygnitarzy. To byłby nawet plus dodatni, ale czy w tych fałszywych pogłoskach jest chociaż ziarenko prawdy?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Judenrat kontynuuje tradycje żydowskich arywistów

Judenrat kontynuuje tradycje żydowskich arywistów

16.06.2024 Stanisław Michalkiewicz nczas/judenrat

Niepodobna nie zauważyć, że Judenrat „Gazety Wyborczej” kontynuuje tradycje żydowskich arywistów, których Stalin wysłał do Polski, by tresowali nasz mniej wartościowy naród tubylczy do komunizmu. Józef Stalin uważał bowiem, że komunizm pasuje do Polaków jak siodło do krowy, więc przysłani do Polski Żydowie mieli jedno z drugim dopasować. Toteż jedni kierowali Ministerstwem Bezpieczeństwa Publicznego, czyli tak zwanym „resortem”, a z kolei innym Stalin powierzył sprawowanie w Polsce rządu dusz.

Jedni zostali postawieni na odcinku terroru, podczas gdy drudzy Żydowie – na odcinku duraczenia. Gwoli duraczenia powstała cała rozbudowana struktura, przy której Fundusz Sprawiedliwości, o którym dzisiaj tak głośno, to jest jakiś Liliput przy Guliwerze. Na czele aparatu duraczenia została postawiona Polska Akademia Nauk, która – mimo sławnej transformacji ustrojowej – nadal pozostaje wierna swemu pierwotnemu przeznaczeniu. Ważną rolę odgrywał też Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, czyli tak zwana „cenzura”, której obecnie już „nie ma”, podobnie jak Wojskowych Służb Informacyjnych albo izraelskiej broni jądrowej. O ile PAN miała za zadanie przygotowanie rewolucyjnej teorii duraczenia, to „cenzura” była jej pasem transmisyjnym do bezpośrednio duraczących, czyli mediów głównego nurtu, które zajmowały się już rewolucyjną praktyką.

Rewolucyjna praktyka, zgodnie z przykazaniami Lenina („odchodząc od nas nakazał nam towarzysz Lenin umacniać organizacyjną funkcję prasy – mówił Józef Stalin podczas pogrzebu Lenina i dodawał: przysięgamy ci towarzyszu Leninie, że wiernie wypełnimy również i to twoje przykazanie). I właśnie w tej dziedzinie zaznacza się kontynuacja dzieła żydowskich arywistów w dziele duraczenia mniej wartościowego narodu tubylczego. Z tego powodu zarówno wtedy, jak i teraz Judenrat „Gazety Wyborczej” za swojego głównego przeciwnika uznaje „reakcyjny kler”, przeciwko któremu próbuje obracać opinię publiczną.

Czyni to dość zręcznie, skrupulatnie ukrywając, o co chodzi mu naprawdę, toteż koncentruje się na przypisywaniu „reakcyjnemu klerowi” rozmaitych sprośnych łajdactw Niebu obrzydłych, wśród których na plan pierwszy wysuwa się molestowanie. Stanowiący publiczność Judenratu tubylczy mikrocefale lubią bowiem ekscytować się tak zwanymi „momentami”, co sprawia, że tematyka dobrze się sprzedaje, ale te „momenty” – w ramach wychowawczej funkcji prasy – Judenrat zaprawia tak zwanym „smrodkiem dydaktycznym”, dzięki któremu mikrocefale odczuwają zarówno dreszczyki, jak i umacniają się w poczuciu wyższości nie tylko nad „reakcyjnym klerem”, ale jego logistycznym zapleczem, które przy okazji jest drenowane z pieniędzy przez prawdziwe lub urojone ofiary molestowania, co to nauczyły się, że „z wszystkiego można szmal wydostać, tak jak za okupacji z Żyda” przy pomocy zaangażowanych mecenasów i zblatowanych niezawisłych sądów, które potrafią puścić z torbami każdego, kogo nieubłaganym palcem wskażą im oficerowie prowadzący z watahy starych kiejkutów, lub jakiejś innej.

Ale przemysł molestowania, w którym Judenrat uczestniczy w charakterze naganiacza, organizuje gniew zagniewanego ludu, umiejętnie dodając dramatyzmu opowieściom rozmaitych ofiar, które na ogół nie wyglądają na specjalnie wiarygodne. Jeśli na przykład jakiś dorosły jegomość przypomina sobie, jak to przez kilka lat dzień w dzień nieprzerwanie był „gwałcony”, dzięki temu że się gwałcicielowi swemu regularnie nadstawiał, albo że jakaś panienka była „więziona”, a jednocześnie regularnie chodziła do szkoły, mimo „złamania miednicy” podczas jakiegoś szczególnie intensywnego spółkowania, to bez „dramatyzmu” trudno w takie rzeczy uwierzyć, nie będąc mikrocefalem. Mikrocefale natomiast wierzą we wszystko, co tam Judenrat dla nich przygotuje i w ten sposób – jak to się mówiło przed wojną w sferach kupieckich – biznes sze kręczy.

Jednak organizatorskie ambicje Judenratu idą jeszcze dalej, w czym też dostrzegamy kontynuację. Kiedy za pierwszej komuny nie udało się wytrzebić z mniej wartościowego narodu tubylczego zamiłowania do uroczystości religijnych, jak np, chrzest, bierzmowanie czy zawarcie małżeństwa, ówczesny Judenrat skupiony wokół „Trybuny Ludu” urządził przy KC PZPR specjalną komórkę do wymyślania obrzędowości świeckiej. Tam semiccy i aryjscy mełamedowie, viribus unitis wymyślali rytuały „nadania imienia” bądź „wręczania dowodziku osobistego”, jak i tak zwane „śluby cywilne” czy świeckie pogrzeby. Wszystko to było rodzajem niezamierzonej parodii obrzędów religijnych, bo żydowscy handełesowie, nawet jeśli zajmują się akurat nie handlem śledziami, tylko obrzędowością świecką, nie są w stanie wyjść poza tandetę.

I oto Judenrat „Gazety Wyborczej”, w ramach uprawiania organizacyjnej funkcji prasy, właśnie ogłosił nową inicjatywę w postaci namiastki religijnego obrzędu Pierwszej Komunii Świętej. Artyleryjskie przygotowanie do zniechęcenia mikrocefali do uczestnictwa w tych obrzędach zostało przeprowadzone już wcześniej, w postaci kampanii przeciwko pierwszej spowiedzi dzieci. Wyróżniła się tu para faworytów Judenratu w osobach pani prof. Katarzyny Popiołek i byłego jezuity pana Stanisława Obirka.

Dołączył tego grona przewielebny ksiądz Adam Boniecki z „Tygodnika Powszechnego”, w którym dzisiaj rej wodzą mikrocefale pobożni. To znaczy – pobożni są teraz, bo do 2007 roku „Tygodnik” był współwłasnością grupy ITI, założonej przez wywiad wojskowy za pieniądze ukradzione z Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego jeszcze za komuny, gwoli stworzenia medialnego holdingu dla politycznych i – nazwijmy to – duchowych potrzeb starych kiejkutów i ich konfidentów. W 2007 roku stare kiejkuty, najwyraźniej uznając, że świadoma dyscyplina zatriumfowała w „Tygodniku” na dobre, podarowały wszystkie swoje udziały spółce „Tygodnik Powszechny”, która już spółkuje na własną rękę.

Więc ostatnio Judenrat zaproponował, by zamiast Pierwszej Komunii, gdzie trzeba się spowiadać, wskutek czego dzieci cierpią niewymowne katiusze, urządzać „postrzyżyny-zapleciny”. Chodzi o to, by mikrocefalne dzieci też miały pretekst do otrzymania prezentów. A sam rytuał postrzyżyn-zaplecin? No, tego możemy się domyślać; dzieciom w pewnym wieku zaczynają wyrastać włosy, które w związku z tym trzeba rytualnie przystrzyc, a potem, w ramach „zaplecin” dosztukować je w postaci tresy do włosów na głowie. Z pozostałej reszty – jak to radzi popularna francuska piosenka – można zrobić szczotki.

Wszystkim kręci Putin

Wszystkim kręci Putin

Stanisław Michalkiewicz 15 czerwca 2024 putin

Trwa cisza wyborcza przed wyborami go Parlamentu Europejskiego. „W takiej ciszy – pisze Adam Mickiewicz – tak ucho natężam ciekawie, że słyszałbym głos z Litwy”. Jak wiemy, żadnego głosu z Litwy Adam Mickiewicz nie usłyszał („jedźmy, nikt nie woła!”) – i nic dziwnego, skoro nasłuchiwał głosu akurat z Litwy. Gdyby tak słuchał głosu z Rosji, to na pewno by coś usłyszał, zwłaszcza w takiej ciszy. Na jego usprawiedliwienie możemy jednak przypomnieć, że wtedy Litwa znajdowała się w Rosji, podobnie jak znaczna część Polski – więc ta cisza i brak jakiegokolwiek wołania stamtąd wyglądał co najmniej dziwnie. Inna sprawa, że cisza, którą opisuje Adam Mickiewicz, nie była ciszą wyborczą, tylko zwyczajną („Stójmy! Jak cicho. Słyszę ciągnące żurawie, których by nie dościgły źrednice sokoła. Słyszę, kędy się motyl kołysa na trzawie, kedy wąż śliską piersią dotyka się zioła…”)

O żadnych wyborach do Parlamentu Europejskiego ani słowa – i w tym, jak sądzę należy szukać przyczyny, że nie słychać było żadnego wołania – wszystko jedno; z Litwy, czy z Rosji. Gdyby wtedy zbliżały się wybory, zwłaszcza do Parlamentu Europejskiego, to jazgot panujący na Litwie były słyszalny aż na Stepach Akermańskich, a towarzyszyłyby mu z pewnością głuche odgłosy dobiegające z czeluści Rosji.

Skąd ta pewność? A skądże by, jeśli nie z komunikatów vaginetu Donalda Tuska, który ostrzega, że w te wybory stara się ingerować Putin, sypiąc piasek w szprychy rozpędzonego parowozu dziejów, który całą Europę wiezie do Ausch… to znaczy pardon – nie do żadnego „Auschwitz”, tylko oczywiście – do świetlanej przyszłości w IV Rzeszy. Skąd wiemy, że do świetlanej przyszłości? A choćby z wypowiedzi pana Aleksandra Kwaśniewskiego, wygłoszonej przy okazji obchodów Ogólnopolskiego Dnia Konfidenta na Placu Zamkowym w Warszawie w dniu 4 czerwca, kiedy to obchodzona była tam rocznica odwołania rządu premiera Olszewskiego, który podjął próbę ujawnienia agentury w strukturach państwa. Pan Kwaśniewski właśnie został wyciągnięty z naftaliny i ponownie zadaniowany na propagandowym, ale chyba i wywiadowczym odcinku frontu ideologicznego. Ponownie – bo żyją jeszcze ludzie pamiętający, jak to Aleksander Kwaśniewski z wprawą stręczył Polakom pogłębianie integracji ze Związkiem Radzieckim. Takie zadanie postawił przed Tajnym Współpracownikiem „Alkiem” jego oficer prowadzący, jako że na tamtym etapie tak zwane „sojusze”, a zwłaszcza ten jeden, że Związkiem Radzieckim, uchodził za źrenicę oka ówczesnego reżymu. Za to Aleksander Kwaśniewski był hojnie wynagradzany podczas uwłaszczania nomenklatury – bo kogóż hojnie wynagradzać, jeśli nie wytrawnych stręczycieli, którzy wprawnie stręczyli Polakom pogłębianie integracji ze Związkiem Radzieckim? No a teraz, kiedy etap się zmienił, oficerowie prowadzący wydają całkiem inne rozkazy, to znaczy nie całkiem inne, tylko podobne, tyle, że skierowane w przeciwną stronę. Toteż z okazji Ogólnopolskiego Dnia Konfidenta Aleksander Kwaśniewski wygłosił spiżową sentencję, która – tylko patrzeć – jak stanie się obowiązującym prawem naszego bantustanu – że „kto nie chce unijnej współpracy, działa w interesie Putina”. A na czym polega istota „unijnej współpracy”, jej najtwardsze jądro? Właśnie na „pogłębianiu integracji”, tyle, że nie ze Związkiem Radzieckim, tylko z IV Rzeszą.

Skoro Aleksander Kwaśniewski wygłasza takie spiżowe sentencje, to jakże tu nie wierzyć głęboko, że te całe wybory do Parlamentu Europejskiego zostały zmanipulowane przez Putina? Jak zauważył wspomniany Adam Mickiewicz, „gawiedź wierzy głęboko”, więc w tej sytuacji pozostaje nam tylko zilustrować autentycznymi faktami tę manipulację. Nie jest to żadna trudność, bo – jak wiadomo – Putin jest dobry na wszystko, nawet „na ładną, niewinną panienkę” – o czym jeszcze za komuny zapewniali nas Starsi Panowie w znanym telewizyjnym kabarecie. Okazało się na przykład, że seria zagadkowych pożarów, jakie strawiły część naszego nieszczęśliwego kraju, została spowodowana przez agentów Putina. Tak w każdym razie twierdzą bezpieczniacy z ABW, którym nawet udało się ich ująć, no a teraz w areszcie wydobywczym trzeba będzie z nich wydobyć potwierdzenie tych podejrzeń. Nie może być bowiem tak, że kraj trawią pożary, a ABW nie wie, z jakiej przyczyny. Jak w areszcie wydobywczym podłączy się delikwenta do prądu, to przyzna się do wszystkiego, niczym dobry wojak Szwejk surowemu panu w Dyrekcji Policji w Pradze: ja, wielmożny panie, przyznaję się do wszystkiego, bo wiem, że w wojsku dyscyplina musi być. Ale gdyby wielmożny pan powiedział: Szwejku, nie przyznawajcie się do niczego to będę się zapierał rękami i nogami.

A skoro już jesteśmy przy wojsku, to mamy kolejny przykład. Oto zmarł żołnierz Straży Granicznej, ugodzony nożem przez migranta, a kilku innych jęczy i szlocha w areszcie wydobywczym, do którego wtrąciła ich Żandarmeria Wojskowa. Kto za tym wszystkim stoi? A któż by inny, jak nie Putin? Okazało się bowiem, że nikt nie wiedział o incydencie z użyciem broni palnej na polsko-białoruskiej granicy. Ani nie wiedział o tym pan premier Tusk, w co chętnie wierzę, jako że w ogóle co on tam wie? Ani nie wiedział o tym pan minister – prokurator generalny Adam Bodnar, ani nawet jego zastępca, złowrogi ziobrysta, prokurator Janeczek, którego prokurator generalny Bodnar, jako zatwardziałego ziobrystę, odciął od wszystkich ciekawych informacji, a zwłaszcza – od faktów autentycznych.

Co prawda z pewnymi komplikacjami, ale okazało się też, że o niczym nie wiedział pan minister Władysław Kosiniak-Kamysz. To znaczy – podobno Kosiniak o wszystkim wiedział, ale ukrywał to przed Kamyszem i w rezultacie również pan minister-ministrowicz znalazł się poza wszelkim podejrzeniem. W tej sytuacji na usta ciśnie się pytanie – kto właściwie kazał Żandarmerii Wojskowej zakuć żołnierzyków w kajdany? Odpowiedź wydaje się jasna – to Putin, nikt inny.

To z jednej strony dobrze, ale z drugiej – niedobrze. Dobrze – bo nasi Umiłowani Przywódcy znaleźli się poza wszelkim podejrzeniem. Ale zarazem niedobrze – bo jeśli Putin wydaje rozkazy Żandarmerii Wojskowej, to chyba mamy do czynienia z sytuacją jeszcze gorszą, niż przejście ochrony pana prezydenta Dudy na żołd i służbę pana ministra Kierwińskiego, który właśnie rejteruje do Parlamentu Europejskiego i pojmanie w pałacu Prezydenckim panów Kamińskiego i Wąsika. Taka Żandarmeria Wojskowa może przecież wtargnąć na posiedzenie komisji badającej ruskie wpływy w – pożal się Boże – „polityce” naszego bantustanu i zakuć w kajdany wszystkich jej członków, z kobietami i dziećmi włącznie.

Stanisław Michalkiewicz

Dintojra jako program

Stanisław Michalkiewicz magnapolonia

Wynik niedawnych wyborów do Parlamentu Europejskiego pokazuje, że scena polityczna naszego bantustanu staje się coraz bardziej zabetonowana, zgodnie z ustaleniami poczynionymi w roku 1989 przez generała Czesława Kiszczaka z przedstawicielami “towarzycha” w Magdalence. Volksdeutsche Partei Donalda Tuska zdobyła 21 mandatów, podczas gdy PiS – 20, przy różnicy głosów wynoszącej około 1 procenta. Dla pozostałych uczestników życia politycznego zostaje coraz mniej miejsca – co się pokazało po wynikach uzyskanych przez uczestników koalicji rządowej.

Lewica wprowadziła do PE związek partnerski panów Biedronia i Śmiszka oraz moją faworytę, Wielce Czcigodną Joannę Scheuring-Wielgus. Ponieważ do Parlamentu Europejskiego zrejterował też pan pułkownik Bartłomiej Sienkiewicz, to wskutek tego kultura polska poniosła ogromną i kto wie, czy nie niepowetowaną stratę. Jeśli bowiem są w ogóle jacyś ludzie niezastąpieni, to właśnie – i ona i on.

W tej sytuacji nawet tacy wybitni Kulturtragerowie, jak pan Jakub Żulczyk, czy inni, mogą utracić ideową busolę, zwłaszcza gdyby przeziębił się nam pan red. Michnik, albo nawet gdyby się nie przeziębił, ale zepsułby mu się telefon komórkowy. Byłaby to straszliwa katastrofa, bo mikrocefale nie wiedzieliby, co myślą. Co tam zresztą mikrocefale, kiedy sam pan marszałek Hołownia po rejteradzie pana Michała Kobosko do Parlamentu Europejskiego jakby się nam pogubił, chociaż niby grafina Róża Thun und Handehoch póki co wiernie przy nim trwa.

Jeśli chodzi o Konfederację, to wprawdzie odnotowała ona rodzaj sukcesu, ale – czego wcale nie ukrywa pan Sławomir Mentzen – za cenę wyciśnięcia z szeregów Grzegorza Brauna. Ponieważ wcześniej z tej formacji wyciśnięty został Janusz Korwin-Mikke, to rzeczywiście – nic już nie stoi na przeszkodzie, by Konfederacja została zwasalizowana przez PiS – być może nawet w towarzystwie PSL, który – jak wiadomo – ma stuprocentową, a w patriotycznych porywach nawet większą zdolność koalicyjną.

I o to najwyraźniej chodzi, bo zaraz kiedy tylko zostały ogłoszone wyniki, Wielce Czcigodny pan Arkadiusz Mularczyk taką właśnie “koncepcję” ogłosił. Jestem przekonany, że stare kiejkuty nie będą miały nic przeciwko temu, bo Konfederacja w pierwotnym kształcie z ich punktu widzenia, a także z punktu widzenia Naszych Sojuszników, była rodzajem wypadku przy pracy, więc jeśli  w ten sposób nastąpiłaby jej neutralizacja, to znakomicie.

Rzecz bowiem w tym, że zarówno Volksdeutsche Partei, jak i obóz “dobrej zmiany”, przy zewnętrznych znamionach nieprzejednanej wrogości, mają jeden i ten sam polityczny interes – żeby ani z jednej, ani z drugiej strony nie pojawiła się żadna polityczna alternatywa – a już zwłaszcza taka, która byłaby w stanie zapoczątkować budowę w Polsce zalążka jakiejś siły. Nad tym właśnie – podobnie jak w wieku XVIII za pośrednictwem skorumpowanych magnatów i posłów – a teraz – za pośrednictwem starych kiejkutów – czuwają Nasi Sojusznicy.

Postawmy się bowiem w sytuacji niemieckiego kanclerza. Kogo byśmy, będąc na jego miejscu, w Polsce forsowali i popierali? Jasne, że Volksdeutsche Partei, zwłaszcza, gdy Donald Tusk dobiera sobie coraz to głupszych współpracowników, którzy “takie widzą świata koło, jakie tępymi zakreślają oczy” – a ponieważ są wpatrzeni we własne krocza, to ich horyzont jest bardzo ograniczony. I o to chodzi. Ale to tylko jedna strona medalu. Gdyby Nasi Sojusznicy pilnowali tylko jednej strony, to znaczy – Volksdeutsche Partei – to do wypadków przy pracy dochodziłoby co i rusz.

Dlatego z ich punktu widzenia najlepiej, gdyby Volksdeutsche Partei miała jednego, przewidywalnego przeciwnika, który w dodatku nie próbowałby wchodzić na  cudze tereny łowieckie, tylko trzymałby się ustaleń, jakie dla naszego bantustanu poczynił pan Daniel Fried z ramienia Naszego Najważniejszego Sojusznika, do spółki z Władimirem Kriuczkowem, z ramienia Naszego Sojusznika Ustępującego.

Jedna formacja ma bowiem tresować mniej wartościowy naród tubylczy do “nowoczesności”, której konkrety określają Judenraty poszczególnych bantustanów, podczas gdy druga – ma tresować do “tradycji” i tak dalej – ale oczywiście bez przesady, tylko – w granicach przyzwoitości, których wytyczenie twórcy nowego porządku politycznego w Europie też powierzyli Judenratom.

W ten sposób cała scena polityczna zostanie zabudowana, pozostawiając miejsce co najwyżej dla meteorów jednorazowego użytku – bo w demokracji – jak to w demokracji – trzeba zachować pozory chwalebnego pluralismusa. Ale tym  zajmują się stare kiejkuty, które już wiele razy pokazały, że tworzenie takich meteorów to dla nich fraszka. Tak było w przypadku Samoobrony, tak było w przypadku Ruchu Palikota, tak było w przypadku Kukiza 15, tak było w przypadku Nowoczesnej – a wiele wskazuje na to, że tak też może być w przypadku Trzeciej Drogi sezonowego pana marszałka.

No dobrze – ale jak ten układ utrzymać na dłuższą metę, żeby suwerenowie nie skapowali, że ktoś ich tutaj robi w konia? Otóż tak, by programem politycznym zarówno jednej, jak i drugiej strony, była dintojra. Zwróćmy uwagę, na najtwardsze jądra programów politycznych na przestrzeni ostatnich 33 lat, bez względu na to, czy  jedna formacja nazywa się Unia Demokratyczna, Unia Wolności, czy wreszcie – Volksdeutsche Partei, a druga – Porozumienie Centrum, czy PiS.

Otóż najtwardszym jądrem każdego z programów tych formacji było “odsunięcie od władzy” formacji konkurencyjnej – i temu celowi było podporządkowane wszystko, podczas gdy o prawdziwych interesach państwa nikt nawet nie pomyślał. W rezultacie historia ostatnich 33 lat to ucieczka od niepodległości, zaś szczytem politycznej mądrości jest  rozstrzygnięcie, komu by tu się nadstawić.

To znaczy – byłoby, gdyby ta kwestia nie została rozstrzygnięta już na początku transformacji ustrojowej, kiedy to bezpieczniacy, tworzący najtwardsze jądro systemu komunistycznego, nie przewerbowali się asekuracyjnie na służbę do naszych Nowych Sojuszników, tworząc w ten sposób trzy stronnictwa, rotacyjnie rządzące naszym nieszczęśliwym krajem: Stronnictwo Ruskie – obecnie w konspiracji – Stronnictwo Pruskie i Stronnictwo Amerykańsko-Żydowskie.

W rezultacie sytuacja naszego nieszczęśliwego kraju zależy nieustannie od chwiejnej równowagi między Naszymi Sojusznikami – a ostatnio najlepszą tego ilustracją jest przepoczwarzenie się Donalda Tuska z gołąbka pokoju w jastrzębia gołębiarza – kiedy tylko Niemcy odstąpiły od strategicznego partnerstwa z Rosją na rzecz strategicznego partnerstwa z bezcennym Izraelem.

Judenrat postrzyga i zaplata

Judenrat postrzyga i zaplata

Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    11 czerwca 2024 judenrat

Niepodobna nie zauważyć, że Judenrat „Gazety Wyborczej” kontynuuje tradycje żydowskich arywistów, których Stalin wysłał do Polski, by tresowali nasz mniej wartościowy naród tubylczy do komunizmu. Józef Stalin uważał bowiem, że komunizm pasuje do Polaków, jak siodło do krowy, więc przysłani do Polski Żydowie mieli jedno z drugim dopasować. Toteż jedni kierowali Ministerstwem Bezpieczeństwa Publicznego, czyli tak zwanym „resortem”, a z kolei innym Stalin powierzył sprawowanie w Polsce rządu dusz. Jedni zostali postawieni na odcinku terroru, podczas gdy drudzy Żydowie – na odcinku duraczenia. Gwoli duraczenia powstała cała rozbudowana struktura, przy której Fundusz Sprawiedliwości, o którym dzisiaj tak głośno, to jest jakiś Liliput przy Guliwerze. Na czele aparatu duraczenia została postawiona Polska Akademia Nauk, która – mimo sławnej transformacji ustrojowej – nadal pozostaje wierna swemu pierwotnemu przeznaczeniu. Ważną rolę odgrywał też Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, czyli tak zwana „cenzura”, której obecnie już „nie ma”, podobnie jak Wojskowych Służb Informacyjnych, albo izraelskiej broni jądrowej. O ile PAN miała za zadanie przygotowanie rewolucyjnej teorii duraczenia, to „cenzura” była jej pasem transmisyjnym do bezpośrednio duraczących, czyli mediów głównego nurtu, które zajmowały się już rewolucyjną praktyką.

Rewolucyjna praktyka, zgodnie z przykazaniami Lenina („odchodząc od nas nakazał nam towarzysz Lenin umacniać organizacyjną funkcję prasy” – mówił Józef Stalin podczas pogrzebu Lenina i dodawał: przysięgamy ci towarzyszu Leninie, że wiernie wypełnimy również i to twoje przykazanie).

I właśnie w tej dziedzinie zaznacza się kontynuacja dzieła żydowskich arywistów w dziele duraczenia mniej wartościowego narodu tubylczego. Z tego powodu, zarówno wtedy, jak i teraz, Judenrat „Gazety Wyborczej” za swojego głównego przeciwnika uznaje „reakcyjny kler”, przeciwko któremu próbuje obracać opinię publiczną. Czyni to dość zręcznie, skrupulatnie ukrywając, o co chodzi mu naprawdę, toteż koncentruje się na przypisywaniu „reakcyjnemu klerowi” rozmaitych sprośnych łajdactw Niebu obrzydłych, wśród których na plan pierwszy wysuwa się molestowanie. Stanowiący publiczność Judenratu tubylczy mikrocefale, lubią bowiem ekscytować się tak zwanymi „momentami”, co sprawia, że tematyka dobrze się sprzedaje – ale te „momenty”, w ramach wychowawczej funkcji prasy – Judenrat zaprawia tak zwanym „smrodkiem dydaktycznym”, dzięki któremu mikrocefale odczuwają zarówno dreszczyki, jak i umacniają się w poczuciu wyższości nie tylko nad „reakcyjnym klerem”, ale jego logistycznym zapleczem, które przy okazji jest drenowane z pieniędzy przez prawdziwe lub urojone ofiary molestowania, co to nauczyły się, że „z wszystkiego można szmal wydostać, tak, jak za okupacji z Żyda”, przy pomocy zaangażowanych mecenasów i zblatowanych niezawisłych sądów, które potrafią puścić z torbami każdego, kogo nieubłaganym palcem wskażą im oficerowie prowadzący z watahy starych kiejkutów, lub jakiejś innej.

Ale przemysł molestowania, w którym Judenrat uczestniczy w charakterze naganiacza, organizuje gniew zagniewanego ludu, umiejętnie dodając dramatyzmu opowieściom rozmaitych ofiar, które na ogół nie wyglądają na specjalnie wiarygodne. Jeśli na przykład jakiś dorosły jegomość przypomina sobie, jak to przez kilka lat dzień w dzień nieprzerwanie był „gwałcony” dzięki temu że się gwałcicielowi swemu regularnie nadstawiał, albo że jakaś panienka była „więziona”, a jednocześnie regularnie chodziła do szkoły, mimo „złamania miednicy” podczas jakiegoś szczególnie intensywnego spółkowania, to bez „dramatyzmu” trudno w takie rzeczy uwierzyć, nie będąc mikrocefalem. Mikrocefale natomiast wierzą we wszystko, co tam Judenrat dla nich przygotuje i w ten sposób – jak to się mówiło przed wojną w sferach kupieckich – biznes sze kręczy.

Jednak organizatorskie ambicje Judenratu idą jeszcze dalej, w czym też dostrzegamy kontynuację. Kiedy za pierwszej komuny, nie udało się wytrzebić z mniej wartościowego narodu tubylczego zamiłowania do uroczystości religijnych, jak np, chrzest, bierzmowanie, czy zawarcie małżeństwa, ówczesny Judenrat, skupiony wokół „Trybuny Ludu” urządził przy KC PZPR specjalną komórkę do wymyślania obrzędowości świeckiej. Tam semiccy i aryjscy mełamedowie, viribus unitis wymyślali rytuały „nadania imienia” bądź „wręczania dowodziku osobistego”, jak i tak zwane „śluby cywilne”, czy świeckie pogrzeby. Wszystko to było rodzajem niezamierzonej parodii obrzędów religijnych, bo żydowscy handełesowie, nawet jeśli zajmują się akurat nie handlem śledziami, tylko obrzędowością świecką, nie są w stanie wyjść poza tandetę.

I oto Judenrat „Gazety Wyborczej” w ramach uprawiania organizacyjnej funkcji prasy, właśnie ogłosił nową inicjatywę w postaci namiastki religijnego obrzędu Pierwszej Komunii Świętej. Artyleryjskie przygotowanie do zniechęcenia mikrocefali do uczestnictwa w tych obrzędach zostało przeprowadzone już wcześniej, w postaci kampanii przeciwko pierwszej spowiedzi dzieci. Wyróżniła się tu para faworytów Judenratu w osobach pani prof. Katarzyny Popiołek i byłego jezuity, pana Stanisława Obirka. Dołączył tego grona przewielebny ksiądz Adam Boniecki z „Tygodnika Powszechnego”, w którym dzisiaj rej wodzą mikrocefale pobożni. To znaczy – pobożni są teraz, bo do 2007 roku „Tygodnik” był współwłasnością grupy ITI, założonej przez wywiad wojskowy za pieniądze ukradzione z Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego jeszcze za komuny, gwoli stworzenia medialnego holdingu dla politycznych i – nazwijmy to – duchowych potrzeb starych kiejkutów i ich konfidentów. W 2007 roku stare kiejkuty najwyraźniej uznając, że świadoma dyscyplina zatriumfowała w „Tygodniku” na dobre, podarowały wszystkie swoje udziały spółce „Tygodnik Powszechny”, która już spółkuje na własną rękę.

Więc ostatnio Judenrat zaproponował, by zamiast Pierwszej Komunii, gdzie trzeba się spowiadać, wskutek czego dzieci cierpią niewymowne katiusze, urządzać „postrzyżyny-zapleciny”. Chodzi o to, by mikrocefalne dzieci nie też miały pretekst do otrzymania prezentów. A sam rytuał postrzyżyn-zaplecin? No, tego możemy się domyślać; dzieciom w pewnym wieku zaczynają wyrastać włosy, które w związku z tym trzeba rytualnie przystrzyc, a potem, w ramach „zaplecin” dosztukować je w postaci tresy do włosów na głowie. Z pozostałej reszty – jak to radzi popularna francuska piosenka – można zrobić szczotki.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Nam strzelać zakazano

Stanisław Michalkiewicz magnapolonia

Jeszcze nie ucichły echa ogólnopolskiego zjazdu, zwołanego przez Donalda Tuska w 32. rocznicę udanego zamachu stanu, w następstwie którego obalony został rząd premiera Jana Olszewskiego, który podjął próbę ujawnienia w strukturach państwowych III Rzeczypospolitej ubeckiej agentury, a już mamy kolejną aferę, która może doprowadzić do burzy – nie tyle może w szklance wody – co w bagienku, w jakie za sprawą pretorian Donalda Tuska zmienia się nasz nieszczęśliwy kraj.

Nawiasem mówiąc, Donald Tusk w tym zamachu stanu odegrał ważną rolę (“policzmy głosy” – mówił podczas narady z udziałem Kukuńka) podobnie jak Waldemar Pawlak (“panie Waldku, pan się nie boi!”), który na głos przepowiadał sobie, jakie czekają go zadania (“czyszczę sobie MSW…”) na stanowisku premiera, na które wystawił go Kukuniek.

Wtedy – podobnie jak i po przejęciu rządów przez vaginet Donalda Tuska 14 grudnia ubiegłego roku – Sanhedryn ustami “drogiego Bronisława” i Judenratu “Gazety Wyborczej” uznał, że wszystko było gites tenteges, bo uratowana została “demokracja”, czyli rządy starych kiejkutów, które Bóg wie, komu służą naprawdę.

Podczas wspomnianego, tłumnego zjazdu okazało się jednak, że Donaldu Tusku nie udało się zaspokoić pani Marty Lempart, która nie tylko zbojkotowała imprezę, ale w dodatku owinęła ogon Syrenki na pomniku koło stacji metra “Centrum Nauki Kopernik” złotą folią, używaną do ochrony ofiar wypadków drogowych przed wychłodzeniem, a w dodatku płaty takiej folii rozrzuciła na Krakowskim przedmieściu, tuż koło Placu Zamkowego, w ramach protestu przeciwko przepoczwarzeniu się Donalda Tuska z gołąbka pokoju w jastrzębia gołębiarza.

Nie tylko już nie kocha migrantów, ale nawet mówi o jakichś “strefach buforowych”. Z krytyką Donalda Tuska wystąpił również Bartosz Kramek z nietykalnej fundacji “Otwarty Dialog”, co pokazuje, że BND zachowała u nas jeszcze spore rezerwy na wypadek, gdyby Donald Tusk zaczął wykraczać poza ramy, jakie wyznaczyła mu Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen, desygnując go na Generalnego Gubernatora naszego bantustanu.

Chodzi oczywiście o  sprzeciw wobec “paktu migracyjnego”, na który Donald Tusk “odmawia zgody” – jakby miał w tej sprawie cokolwiek do gadania. Wprawdzie każdy wie, że chodzi o to, by przed wyborami do Parlamentu Europejskiego zademonstrować nieugiętą postawę – a potem i tak będzie, jak być musi – ale w Berlinie najwyraźniej uznano, że lepiej dmuchać na zimne, bo  – jak mówi poeta – “na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności”.

Na wszelki tedy wypadek BND przypomniała Donaldu Tusku, skąd wyrastają mu nogi i na tym można by zakończyć, gdyby nie incydent na granicy polsko-białoruskiej, do jakiego doszło w Dubiczach Cerkiewnych w marcu.

Otóż pewnego dnia grupa około 50 kaukaskich gołoworiezów przypuściła szturm na granicę, a nasi żołnierzykowie najpierw próbowali ich zatrzymać przy pomocy środków łagodnych. Wszelako, gdy one nie pomagały, a tyraliera gołoworiezów niebezpiecznie się zbliżała, żołnierzykowie oddali kilka strzałów ostrzegawczych w górę. To też nie powstrzymało marszu gołoworiezów na granicę, więc żołnierzykowie oddali kilka strzałów w ziemię, przed szereg gołoworiezów.

Kiedy impet został w ten sposób powstrzymany, na miejscu zjawiła się Żandarmeria Wojskowa, której funkcjonariusze zakuli żołnierzyków w kajdany, a wojskowa prokuratura natychmiast wszczęła przeciwko nim energiczne śledztwo, by postawić ich przed niezawisłym, wojskowym sądem. Jak te niezawisłe wojskowe sądy u nas funkcjonują, przekonaliśmy się m.in. w stanie wojennym, kiedy to Sąd Marynarki Wojennej w Gdyni skazał panią Ewę Kubasiewicz na 10 lat więzienia za ulotkę, którą pokazała komuś w Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni.

Po latach, to znaczy – całkiem niedawno – okazało się, że niezawisłym sędziom taki piękny wyrok kazał pani Kubasiewicz przyklepać admirał Ludwik Janczyszyn, co oni w podskokach wykonali, nie widząc w tym nic złego.

W tej sytuacji nad skutymi żołnierzykami zawisło straszliwe niebezpieczeństwo, więc koledzy zaczęli zbierać pieniądze na adwokata w przekonaniu, że to coś pomoże. Oczywiście to iluzja, bo kiedy niezawisły sąd, nie tylko zresztą wojskowy, dostanie stosowny rozkaz, to nie pomoże nawet “święty Boże”, a cóż dopiero – adwokat?

I kiedy tak żołnierzykowie tkwili w areszcie wydobywczym, wokół panowała niezmącona cisza, przerywana od czasu do czasu deklaracjami pana ministra-ministrowicza Władysława Kosiniaka-Kamysza, jak to on troszczy się o “honor żołnierski” i inne takie dyrdymały. Aż tu nagle, ktoś wykombinował sobie, że to znakomity pretekst, by uderzyć w znienawidzonego Zbigniewa Ziobrę i redaktorowi “Onetu”  wetknął nos w świeży trop, każąc swoimi słowami zrelacjonować przygotowanego gotowca.

W ten sposób opinia publiczna po kilku miesiącach dowiedziała się o całym incydencie, zakuciu żołnierzyków w kajdany i przygotowaniach do sądowej pokazuchy. Wywołało to spodziewany rezonans, ale gdyby minister-ministrowicz nie zaczął się ekskuzować, nikt by się nie dowiedział, że od marca wiedział, a nie tylko nie powiedział, ale nawet nie kiwnął palcem.

Nie bez kozery Francuzi wymowni mają porzekadło, że “qui s`excuse – s`accuse” – co się wykłada, że kto się tłumaczy, ten się oskarża. Toteż poza gapowatym ministrem-ministowiczem nikt już nie przyznał się, że cokolwiek o sprawie wiedział.

Nie przyznał się tedy nie tylko pan minister sprawiedliwości i prokurator generalny Adam Bodnar, zasłaniając sie swoim zastępcą, to znaczy – prokuratorem nadzorującym wojskowy pion prokuratury. Tym zastępcą okazał się właśnie “zaufany człowiek Ziobry”, czyli pan prokurator Tomasz Janeczek, którego “Onet”, najwyraźniej wykonując kolejne obstalunki, zaczął charakteryzować nie tylko, jako człowieka o “wyjątkowej arogancji”, ale w dodatku przypominać, że to on miał “stać za” zatrzymaniem pani Barbary Blidy.

Dziś już mało kto pamięta tamtą sprawę, więc przypomnę, że pewnego ranka bezpieczniacy wkroczyli do domu pani Blidy pod pretekstem malwersacji związanych z węglem. Pani Blida, w przekonaniu że wszystko wykryte, weszła do łazienki, wyjęła pistolet i się zastrzeliła – jak się okazało – całkiem niepotrzebnie – no ale stało się.

W dodatku ten cały prokurator Janeczek chciał nawet przesłuchiwać w tej sprawie Aleksandra Kwaśniewskiego, który akurat teraz został wyciągnięty z naftaliny i jako Tajny Współpracownik “Alek” znowu realizuje zadania – tym razem na odcinku demaskowania agentów Putina. Aliści przytomny pan prokurator Janeczek wyjaśnił, że on też nic nie wiedział, bo pan minister Bodnar szczelnie go odizolował od wszystkich ciekawych wiadomości, jako złowrogiego przedstawiciela ancien regime`u.

Jest oczywiste, że nic w tej sprawie nie wiedział również Donald Tusk, w co nawet chętnie wierzę, bo wiadomo, że mąż dowiaduje się o wszystkim ostatni. Jak widzimy, sprawa zaczyna się komplikować i ma charakter rozwojowy nie tylko zresztą w warstwie jurysprudencji, ale również w perspektywie budowy przez Donalda Tuska “Linii Imaginota” na wschodniej granicy. Po tym doświadczeniu żołnierzykowie już wiedzą, że pod żadnym pozorem nie wolno im używać broni, dzięki czemu również i obywatele będą wiedzieli, co w razie czego przystoi im czynić.