Oblężenie. O Halinie córce Piotra z Krępy. Część VII- ostatnia. Franciszku, jeśliś papieżem, poczytaj !!!

Andrzej Juliusz Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy

legenda sandomierska

część VII- ostatnia

Oblężenie

Lato 1287 roku gorące było i suche, toteż zboża dojrzewać poczęły wcześniej niż zazwyczaj. Srebrzyły się łany żyta, falując w łagodnych podmuchach wietrzyku, czerwieniały kłosy białoziarnistej, rodzajnej pszenicy sandomierki. Morele w klasztornym sadzie Świętojakubskim wybarwiły się na piękny pomarańczowy kolor i okryły pąsowym rumieńcem, i tylko winne grona, ciężkie a grube, zwisały z łóz wciąż jeszcze zielone, wciąż jeszcze zachłannie pijące soki ziemi i chłonące ciepło słonecznych promieni. 

Tego dnia w Sandomierzu sennie było i spokojnie. Żar lejący się z nieba przegnał precz ludzi z wąskich uliczek. Jedni skryli się we wnętrzach domostw, a kto mógł, ten wymykał się za miasto, szukając wytchnienia w wilgotnawym chłodzie cienistych parowów. Nawet przekupnie umilkli znużeni, niechając nawoływania i zachwalania swych towarów.

Tylko wpodle Bramy Zawichojskiej gromadka dzieci bawiła się w kurzu. Niedaleko nich, schowany pod ogromnymi liśćmi łopianu drzemał czarny kundel z białą łatą na pysku, od czasu do czasu otwierający to jedno, to znów drugie oko. 

Pszczoły brzęczały pracowicie, uwijając się w gęstwie polnych kwiatów, rosnących wespół z szarozieloną murawą wzdłuż miejskich obwałowań. Smętnie wyglądały kępy pokrzyw, obsypane szarożółtym pyłem.

Strażnicy przy bramie drzemali, drzemał też strażnik na jej wierzchu usadowiony. Nie było się czego bać. Dyć trwała pełnia lata – czas, gdy Tatarzy, Ruś czy Litwini zażywają wywczasu i zwykle nie urządzają wojennych wypraw. 

Spoza wzgórza nazwanego Żmigrodem albo po nowemu – Górą Świętego Michała – które swą krępą sylwetą zasłaniało widok na zawichojski gościniec, dał się słyszeć odgłos licznych kopyt końskich. 

Strażnik na bramie niechętnie otworzył oczy i wychylił się przez wąskie okienko. Spoza pagórka wyłonił się wyciągnięty orszak zbrojnych, zmierzających ku miastu. Strażnik natężył wzrok, a później – uspokojony – wrócił na swój zydel, ponownie oddając się drzemce. 

Poznał był bowiem jadącego na czele oddziału Kresława, Halinę, wdowę po wojewodzie Pilawie i jej przyjaciółkę Bożenę. Na ich widok uśmiechnął się pogardliwie sam do siebie i pomyślał: 

„Ileż to było gadania o bohaterskich czynach, o bitwach, o Tatarach. Toż się nawojowali. Ledwie parę dni przeszło, jak wyjechali z Sandomierza, a oto już wracają. Nie wiadomo, czy chociaż z dzień zabawili w pobliżu granicy. At, babskie to było gadanie i babskie chwalby! Tak, tak, przechwałki i tyle. Dziwić się tylko trzeba onemu Kresławowi, że zgodził się na niewieściego pachołka… Eee… dziwić i nie dziwić… Jakby się nie zgodził, to by pewnie do tej pory gnił w zamkowym lochu. A tak, to wolność odzyskał, ze służby się wykpił, a na honorze uszczerbku nie doznał… Poszczęściło się Kresławowi, nie ma co, poszczęściło…”

Strażnik począł zapadać w sen i błogo mu było i miły jakiś majak roić mu się już nawet zaczynał, gdy naraz ocucił go głos ostry, wibrujący mocą wielką i trwogą bijącą w powietrze, unosząc się wysoko ponad wały i bramy: 

– Luuudzieee! Luuudzieee!!! 

Strażnik przestraszony porwał się na równe nogi. Wściekły, iż go wyrwano z lubej drzemki, podbiegł znów ku oknu, wystawił przezeń głowę i wrzasnął ile mocy w piersiach, a dechu w płucach:

– A czegóż się drzesz, pacanie jakiś! No czego?!

– Ludzie! Ludzie!!! Nieszczęście! Tatary idą! – odkrzyknął mu jeden ze zbrojnych Haliny.

– No, tego już nazbyt wiele! Nie będziesz sobie bezkarnie takich żartów stroił, abyś czego w złą godzinę nie wypowiedział! 

Strażnik złapał dębowego sękacza, który służył mu trochę do podpierania, a trochę do obrony przed psami i ześlizgnął się zwinnie niczym kot po drabinie z platformy strażniczej na ziemię. 

Wybiegł przed miejską bramę, z dala już grożąc pałą temu, który był krzyczał. 

– Stój. Zatrzymaj się, człowieku. 

Spokojny, ale władczy głos Kresława osadził go na miejscu. 

– Stój, człowieku. To nie żarty. To prawda. Spod granicy jedziemy prosto, siebie ani koni nie szczędząc. 

– Panie Kresławie! Blekotu żeście się wszyscy objedli?! Tatarzy?! W środku lata?! 

– Cała orda kipczacka tu ciągnie. Zagonami na nasz kraj nacierają. Mazowsze już płonie. Lubelskie już płonie. Inni kierują się na Sieradz, a reszta pod wodzą samego chana Teleboga ciągnie na Sandomierz by, gdy nas zgniotą, otworzyć sobie wolną drogę ku Krakowowi! 

– Jezu Panie! A my bez obrony. Ani księcia Leszka nie masz w Sandomierzu, ani wojewody Boksy z rycerstwem. Pociągnęli nie tak dawno do Krakowa wraz z dworem, bo księżnej Gryfinie zachciało się odmiany. 

– To nie masz żadnych zbrojnych ni w mieście, ni w grodzie? – zawołała Halina. 

– Et, garstka ledwo. Garstka, która miasta nie obroni… 

– A któż jest obecny ze starszyzny? Wojewody nie masz, toś już rzekł, a co z kasztelanem Mikołajem?

– Kasztelana też nie masz. Jako i wojewoda, jest przy księciu w Krakowie. 

– Więc któż się tutaj ostał, na Boga! – zawołał Kresław z rozpaczą w głosie. 

– Jeden tylko Witkon, wójt sandomierski, i trocha zbrojnych, którzy podówczas chorzeli, gdy reszta rycerstwa wyruszała z miasta. Prócz onych, garstka nas, straży miejskiej, no i łyczkowie, z których niewiele może być pożytku, bo chociaż serca w nich lwie i strachu nie znające, to przecież ręce mają niewprawne do mieczów. 

– Tak… Doliczyć jeszcze i nas pięćdziesięcioro… Cóż… chyba przyjdzie dać głowy… Ze dwie setki zbrojnych tylko, a wali na nas cała armia, sam kwiat tatarskiego wojska. I chan… I chan. A oni przy chanie zawsze lepiej się biją… – głośno myślał Kresław, nie tając swego niepokoju. 

– Cóż tedy czynić wypada? – ozwała się Bożena. – Chyba… chyba najlepiej uczynimy… poddając miasto? 

– Nie wiesz, niewiasto, o czym mówisz! – ofuknęła ją Halina. – Poddać miasto! Toć najprościej zawczasu mieczem się przebić, bo i męka mniejsza, i hańba ominie. Będziemy się bronić – ciągnęła Halina. – Pewnie, że nie strzymamy Tatarom, ale przecie głów parę wrażych spadnie w tej bitwie, a my polegniemy z honorem.

– Niech się dzieje wola Boska – dodał Kresław. – Co ma być, to i będzie. A może tym razem Pan Chrystus ulituje się nad miastem? Może użali się dzieci niewinnych, niewiast bezbronnych, nie dozwoli, by poszły na łup i na pohańbienie? 

– Toż cudu czekasz, panie Kresławie. A przecie Pan Bóg na zawołanie cudów nie czyni. Ale kto wie, kto wie… Przez krew pobitych w przeszłe lata, przez krew Sadoka i dominikańskiej braci… Módlmy się, ale też i gotujmy do obrony! – rzekła Halina. – Brońmy się, bo jako powiedziałam, nawet jeśli paść przyjdzie, to padniemy, lecz z honorem. Teraz zasię do roboty. Ogień niecić, wodę gotować w kotłach, kamienie w kłody pod wały toczyć. Do roboty! Do roboty, bo czasu niewiele i tylko patrzeć, gdy pierwszy zagon stanie pod wałami.

* * *

Skoro tylko po całym mieście wieść o nieszczęściu się rozeszła, lament się podniósł wielki. Głosy trwogi, płacz i zawodzenie głuche, żałobne dudnienie dzwonów po kościelnych wieżach były zwiastunami tego, co wkrótce spaść miało na tych ludzi dobrych, cichych i pracowitych i na to miasto, jedno z najpierwszych i najpiękniejszych w całym kraju.

Ale szybko szlochy ustały i narzekania, bo mądry Witkon, wójt sandomierski, począł rozkazy wydawać i każdemu jakowąś przydzielać pracę. Nikogo nie pominął, nawet niewiast i dzieci, wiedząc, że każdy dzień zwłoki w zdobyciu miasta przez Tatarów, to jeden więcej dzień życia, a może i też nadzieja na to, iż książę z odsieczą nadejdzie. 

Szybko tedy rosły wzdłuż całych obwałowań sterty kamieni, które miały się gradem posypać na głowy oblegającej tłuszczy. Nawet i starcy, nawet i kaleki ze szpitala Świętego Ducha, który przed laty kasztelan krakowski Żegota ufundował, chętnie garnęli się do pomocy. 

Następnego dnia rankiem, skoro tylko dzwon na kościele Panny Maryi dzwonić przestał, wzywając wiernych na poranną Mszę, świątynia cała wypełniła się mieszczanami, którzy przyszli szukać pociechy i o ratunek błagać Przedwiecznego. 

Łacińskie słowa modlitw rozlegały się od ołtarza, kędy sam kustosz Sifryd sprawował Najświętszą Liturgię. Chociaż nie była to ni niedziela, ni święto żadne, po skończeniu obrzędów wyszedł z prezbiterium, stanął na ambonie i tak przemówił: 

– Bracia moi i siostry! Pana Chrystusową krwią odkupione dzieci! Oto znów czas próby się zbliża, oto znów śmierć na rączym koniu cwałuje ku nam. I może to być, iż nie jeden z nas nie ujrzy już dzisiejszego zachodu słońca, albo-li też nie uraduje oczu jutrzejszym porankiem. Wszelako powiadam wam, dzieci, że lękać się nie ma czego. Wcześniej czy później i tak każdy z nas ten padół łez i bojowania ustawicznego opuścić musi, a jeśli go opuści teraz, w obronie ojczyzny krew przelawszy, może być pewien nagrody rajskiej i wiekuistej szczęśliwości. Oto patrzcie – tu podniósł obie ręce ku górze, a oczy zebranych podążyły ich śladem. – Oto patrzcie! Niebo otwarte nad nami: Światłość Wiekuista, przy której słońce palące lichym jest tylko płomykiem kaganka, czeka na nas. Rozkosz, której ludzkim językiem opisać nie sposób, rozkosz nas tam oczekuje. Chłodne, cieniste ścieżki rajskich ogrodów i drzewa kłoniące gałęzie, obsypane soczystym owocem wszelkiego z możliwych rodzajów. Ścieżki rajskich ogrodów wysypane żwirem z chalcedonów, agatów, turkusów. Ze szmaragdów i rubinów, ametystów i granatów, z grudek złota i srebra, ścielić się będą miękko pod nasze stopy, a wietrzyk łagodny owieje nas, niosąc w sobie cudowny zapach lilii i hiacyntów, kwiecia pomarańczy i fiołków, róż i ambry, kadzidła i najprzedniejszych wonności Wschodu. Pośród ogrodów owych strumyczki szemrzą, wijąc się meandrami, między kępami trawy pachnącej i kolorowego kwiecia. Niosąc łagodnym nurtem – jedne miody najprzedniejsze, inne – mleko wyborne, inne jeszcze – wina woniejące, a inne – wodę o smaku, któremu żaden smak nie dorówna, wodę perlącą się kroplami o wszystkich barwach tęczy. 

Aniołowie Pańscy dźwigają kosze poziomek o słodkim zapachu, dzbany musującego piwa, chleby ciepłe jeszcze, mięsiwa najprzedniejsze. Wszystko to dla nas. Wszystko dla nas! A ponad tymi ogrodami szczęścia, miasta ze światła wznoszą swoje mury, a Pan królem jest i lampą, szczęściem i rozkoszą świętych i ich odetchnieniem. I smutku tam nie masz ni choroby, ni bólu, ni łez, ni śmierci tam nie masz! Czemuż zatem się lękać? Niech lichy zewłok ciała odda duszę jej Stwórcy. Niech raj otworzy nam swoje podwoje. Trochę bólu nas czeka jeno i przejście budzące niepokój. Przejście przez ów próg światów, wędrówka przez tunel ciemny… Trochę bólu. Ale jakaż tam czeka nagroda! Bo święci są ci, którzy życie oddają za ojczyznę! Nie oszczędzajmyż się tedy. Podążajmy na wały, niechaj każdy, kto zdolen jest unieść kamień, podźwignie go. Kto umie robić mieczem, niech zawrze prawicę na jego rękojeści. A kto potrafi szyć z łuku, niechże napnie jego cięciwę! 

Wszelki mąż, wszelki wyrostek i wszelki starzec! Mało jest rąk ku obronie, lecz poddać się nie wolno! Jeśli kto wprzódy upadł był na duchu, niech wspomni, iż nie nicość go czeka, chociaż ciało w popiół się rozsypie, lecz raj i Pan, który w nim króluje! A teraz klęknijcie! Przez moje ręce spłynie na was błogosławieństwo Trójcy Świętej – Ojca i Syna i Świętego Ducha. Idźcie, Msza skończona. Na wały!

Mężczyźni opuścili świątynię i zbiwszy się w gromadę, stanęli na rozległym placu przed nią, zagrzewając jedni drugich do walki. Witkon z Kresławem wyszedł naprzeciwko tłumu i poczęli wydawać rozkazy. Podzielili wszystkich mieszczan na oddziałki, z których każdym dowodzić miał jeden z owych zbrojnych, którzy ostali się w mieście. 

Utworzono naprędce drużynę łuczników, formując ją z tych, co twierdzili, iż umieją zabawiać się łukiem. Reszta miała bronić wałów przed wdzierającym się na nie nieprzyjacielem, lejąc ukrop i smołę wrzącą, spychając kłody i ciskając kamienie.

Gdy mężczyźni rozeszli się, każdy na wyznaczone sobie stanowisko, kobiety i dzieci podniosły lament.

Rozgniewało to Halinę, wdowę po Pilawie wojewodzie, i zawołała ile mocy w piersi, przekrzykując odgłosy żalu i rozpaczy: 

– Słuchajcie mnie, niewiasty! Słuchajcie!

A gdy stało się cicho, mówiła: 

– Czyż nie wstyd wam łzy przelewać po próżnicy? Po próżnicy mówię, boć przecie w niczym wam one nie pomogą, losu nie odwrócą, a sprawić mogą jedno tylko zgoła – że ciężej wam będzie na sercach. Sandomierzankami jesteście! Wasi ojcowie i ojce waszych ojców, dziady i naddziady wasze, zawsze tego miasta, tego kraju bronili, krew przelewali, życia nie szczędząc. Toć samo czynić muszą i wasi mężowie, wasi synowie i bracia. Muszą, skoro inaczej być nie może. Ale pamiętajcie i o tym, że wasze matki i matki waszych matek także ofiar nie szczędziły. Obrońcom pomagały. A gdy trzeba było, to i miecze chwytały w swe ręce! Pójdźcie w ich ślady! Idźcie do obrony! 

Płacz ustał. Kobiety spoglądały jedna na drugą, aż któraś zapytała:

– Lecz co nam czynić wypada? 

– Niechaj staruchy zbiorą wszystkie dzieci i schronią się z nimi w jakowymś bezpiecznym schowie. Zaś my pozostałe podzielimy się na oddziały. Niech jeden oddział niewieści na jeden męski przypada. Będziecie mężom, ojcom, synom kamienie donosić, gotować wodę i smołę, podtaczać drewniane kłody. A jeśli będą umierać, to i na wałach ich zastąpicie. Ja będę wami dowodzić! 

Jak powiedziała, tak też i uczyniła. Rozdzieliła niewiasty na grupy, z których każda pewnego odcinka wałów miała doglądać, wraz z Bożeną obejmując nad nimi komendę. 

Przygotowania do obrony skończono i tylko pozostawało czekać, aż nieprzyjaciel nadciągnie. I owo czekanie było najstraszniejsze, bo zawierało w sobie niepewność, a niepewność rodzi strach.

* * *

Wójt Witkon wespół z rycerzem Kresławem uwijał się pomiędzy zbrojnymi, dodając im ducha i zagrzewając do mającej odbyć się bitwy. Rychło przyszedł im w sukurs Sifryd, kustosz kościoła Panny Maryi.

Przybył na wały w asyście dwu diakonów w pozłocistych dalmatykach. Sam przyodziany w czerwoną kapę zdobną haftem srebrnym. W ręku dzierżył krzyż ciężki, ze złotego kruszcu ukuty, w którego wnętrzu znajdowała się drzazga z Drzewa Prawdziwego Krzyża uszczerbana. 

Tenże Prawdziwy Krzyż Pański była ongiś święta, równa Apostołom, cesarzowa Helena znalazła na wzgórzu Golgoty w ziemi zagrzebany, a ułomek cudownej relikwii dostał przed wielu laty od cesarza greckiego książę Henryk Sandomierski, gdy na ratunek Grobu Świętego się udawał.

Sifryd wciąż obchodził wały, okrążając całe miasto i błogosławił krucyfiksem zgromadzonych ku obronie mężczyzn i niewiasty, rycerzy i mieszczan. 

Słońce jęło się chylić ku zachodowi, czerwienią, fioletem i złotem krasząc chmury zawisłe ponad horyzontem. Stada wróbli rozsiadły się śród gałęzi wierzb starych o spróchniałych pniach, rosnących nad brzegiem strumyka płynącego u podnóża Wzgórza Miejskiego. Świergot onych ptasich nieszporów mącił ciszę wiszącą ponad Sandomierzem. Stadko gołębi po raz ostatni przed nocą wzbiło się nad rynkiem i okrążyło go, srebrząc się i lśniąc w dogorywających promieniach.

Naraz, zgoła niespodzianie, ktoś załomotał ostro do furty obok Bramy Krakowskiej. Szmer się rozległ zdziwienia, kto zacz i o tej porze mógł przybyć, nie lękając się spotkania z Tatarami. Kto szuka schowu w mieście, kiedy bezpieczniej w puszczy się ukryć.

Strażnik, który się wychylił przez wykusz w bramie, zawołał: 

– To nasz! Jakowyś rycerz! Rysów nie poznaję, bo cały krwią oblany. 

– Otwórzcie, ludzie! Wpuśćcie mnie do środka – zawołał przybyły. 

Nie ociągając się, poczęto usuwać pnie ciężkie, które tarasowały furtę, aby rycerza wpuścić. 

Ale ów rzekł: 

– Niechajcie tego. Lepiej zsuńcie mi drabinę, to prędzej będzie, a wam roboty nie przysporzy. 

Uczyniono tedy, jak zażądał. 

Gdy wspinał się po szczeblach, zebrała się gromadka dowodzących – Witkon, Kresław, Halina i Sifryd – którym co prędzej dano znać o przybyłym.

Obcy rycerz wreszcie przestawił nogę z ostatniego szczebla i stanął na wale. Witkon zbliżył się do niego, przyjrzał bacznie, a potem się cofnął z przestrachem: 

– Chryste Jezu! Toż to pan Dersław z Obręczny!

* * *

Tej nocy długo radzono w grodzie, obmyślając jakby można miasto, jeśli nie ocalić, to przynajmniej jak najdłużej obronić, zatrzymując wroga pod wałami. Dając tym samym czas Krakowowi, aby jak najskuteczniejszą mógł przygotować obronę. 

Na samym początku wysłuchano opowieści rycerza Dersława. 

– A zatem gadajcież, co też się wam przytrafiło, panie Dersławie – zagaił wójt Witkon. 

– Bitwa była wielka, z której-em ja sam tylko z życiem uszedł. Wszelako zacznę może od początku. 

Księżna Gryfina, jako wiecie, ostatnimi czasy nudziła się srodze. Kazała sobie wprzódy namioty po okolicznych wzgórzach rozbijać i w nich przemieszkiwała, aby mieć jakowąś odmianę. Później z panem naszym na łowy jeździła do puszczy za Wisłą, ale i tego było jej mało. Toteż gdy książę Leszek powziął zamiar do Krakowa – swojej senioralnej stolicy – się udać, naparła się z nim jechać, chociaż obiecywał, iż rychło powróci, najpilniejsze tylko sprawy państwowe załatwiwszy. Mało tego. Wymogła na księciu, ażeby zabrał wszystko rycerstwo sandomierskie ze sobą, co by ich osobom przydało splendoru, a dostojeństwa. Zrazu książę się opierał, w końcu jednak przystał na to. Sądząc, iż nic miastu pośrodku lata nie zagrozi. Bo to, jak wiemy, czas, którego na łupieżcze wyprawy nie lubią Tatarzy, Rusini, Litwini czy Jadźwingi. Daleko jużeśmy zawędrowali. Z pół drogi pewnie, gdy książęcia tknęło jakoweś niedobre przeczucie. Wezwał on mnie i pana kasztelana sandomierskiego, komesa Mikołaja – Panie świeć nad jego duszą… 

– To kasztelan nie żyje?! – zawołał Kresław. 

– Ano, nie żyje. Poległ od strzały, a mieczem go dorżnięto. Wszelako o tym będzie później. Tedy wezwał nas książę Leszek i prawi: „Jedźcie z częścią rycerstwa na powrót do Sandomierza. Sen miałem niemiły tej nocy. Majaczyło mi się, iż na Sandomierz chmara jastrzębi spadła, a naprzeciw niej stadko wróbli jeno wyfrunęło. Sen taki niczego dobrego wróżyć nie może. Niespokojny jestem i lżej mi będzie, gdy wrócicie”. Zebraliśmy tedy pięć setek rycerzy i czym prędzej ruszyliśmy w powrotną drogę. Ledwo jednak ujechaliśmy z dziesięć mil, a natknęliśmy się na człeka, który samotnie ku Krakowowi zmierzał. Począł wołać, z daleka nas ujrzawszy, iż nawała tatarska tutaj ciągnie. Nie wiedzieliśmy, co nam czynić wypadało – gdy po wybadaniu onego zwiastuna przekonaliśmy się, iż rzetelną prawdę powiadał. Nie wiedzieliśmy zatem, co czynić. Czy co rychlej pędzić do Sandomierza ku jego obronie, czyli raczej do księcia zawracać i armię jego zasiliwszy, bój poganom w polu wydać. Radziliśmy spory czas. W końcu kasztelan Mikołaj zdecydował, iż do księcia się wrócimy, bo dopędzić go łatwo z racji bliskości, a Sandomierz może już oblegany i naszymi skromnymi siłami ulżyć mu nie zdołamy. Zawróciliśmy tedy, bodąc konie ostrogami, aż im boki krwią spłynęły, a w pyskach zabieliła się piana. Nam od onego pędu tchu brakowało, a serca uciec chciały z piersi. Próżno wszelako pędziliśmy. Nie dogoniliśmy księcia. Skręcił był bowiem z głównego traktu i zaszył się kędyś w leśnych ostępach, krążąc po bocznych dróżkach przez puszczę biegnących. Chciał bowiem przy okazji użyć przyjemności łowów. Komes Mikołaj, kasztelan sandomierski, jakiś niezdecydowany był człowiek, bo gdy nie dognał księcia, miast jechać dalej do Krakowa, postanowił do Sandomierza zawrócić, dowodząc, że choć nas mało, to może Tatarzy się przestraszą, sądząc, iż to pierwszy oddział odsieczy i od miasta – jeśli wpodle niego stoją – odstąpią. Znów pędziliśmy, ile tylko sił koniom stało, a wiatr świszczał nam w uszach. Daleko wszakże tego dnia już nie ujechaliśmy, bo zmitrężyliśmy darmo czas na uganianie się to w tę, to w inną stronę. Wierzchowce były pomęczone srodze, spragnione i głodne, my zresztą także. Toteż gdy pod wieczór wypatrzyliśmy dogodne na obozowisko miejsce, ucieszyliśmy się niezmiernie. Było to błonie rozległe, którego bok jeden zamykała zwarta ściana sosnowego boru, drugi zaś, strome, pionowe obrywy lessowego wzgórza, na których tylko gdzieniegdzie dostrzec można było z całych sił wczepione korzonkami kępy traw, bądź liche jakoweś badyle. Wzdłuż boku trzeciego płynęła Wisła, rozlewając się na tej płaszczyźnie szeroko i leniwie tocząc swoje szare wody. Wszelako brodu tu nie było. Konie popętaliśmy i puścili na gęstą, soczystą murawę, aby podjadły sobie do syta i wypoczęły przed czekającą nas zaraz o świcie dalszą drogą. Spokojnie było. Wieczór był ciepły. Żaby rechotały w nadbrzeżnych rozlewiskach, a ponad jednostajny rechot wybijało się niezbyt częste kumkanie. Od czasu do czasu rzuciła się ryba tak silnie, że plusk wody słychać było aż wpodle ściany wzgórza. Wszyscy rozsiedli się wygodnie. Rozniecono ogromne ognisko i kilkoro pomniejszych, których ciepło promieniowało w okrąg, i poczęliśmy się posilać, każdy tym, co miał ze sobą w worku. Nie rozbijaliśmy namiotów, nie chcąc czasu mitrężyć daremnie. Ułożyliśmy się tylko jak najbliżej ogni i rychło zapadli w mocny sen, który spadł na nas z nagła, bośmy pomordowani byli okrutnie. Zdawało mi się, iż ledwie przed chwilą zamknąłem oczy, gdy obudził mnie, wibrując w uszach, krzyk przeraźliwy, przesycony grozą. Porwałem się na nogi. Dniało już. Słońce wychylało się spoza widnokręgu, rozświetlając niebo na wschodzie. Poranne zorze krasiły horyzont, a w pobliskim lesie ptaki świergotem witały rodzący się dzień. Rozejrzałem się na boki, szukając tego, który krzyczał i wówczas z przerażeniem dostrzegłem, jak jednego z naszych, stojącego wpodle lasu na straży, na naszych oczach, bośmy się już byli wszyscy pobudzili, Tatar zarzyna wielkim nożem niczym wieprza. Chwyciliśmy za broń i pobiegli w ową stronę, aby pomścić śmierć towarzysza, ale Tatarzyn niechał trupa i znikł w leśnych komyszach. W tym samym nieomal czasie, poza naszymi plecami ozwał się z setek piersi wydany jazgot i wrzask pogańskich wojowników. Stanęliśmy wpodle lasu, usiłując naprędce sformować szyk bojowy, wszelako na próżno. Zaskoczeni we śnie, obudzeni z nagła, w większości nieobuci, bez zbroi, nie mogliśmy stawić czoła tym, którzy pół świata podbili i zniewolili. Byliśmy dla nich łatwym łupem. Chmura strzał wypuszczonych z łuków spadła na nas, rażąc śmiertelnie wielu. Ozwały się jęki i rzężenie konających. Ciężko stękały dogorywające konie. Kasztelan Mikołaj zakrzyknął:

„Naprzód! Atakujmy ich, bo inaczej wystrzelają nas tu niczym dzikie gęsi!”

„Naprzód! – krzyczałem i ja. – „Zetnijmy choćby parę głów wrażych! Nie oddajmy darmo żywota!” Ruszyliśmy, ale nie stało serca w ludziach. Wielu z nich – szczególnie młodzików, którzy nigdy jeszcze w bitwie nie byli – ogarnęło przerażenie i gdy mrowie tatarskie ruszyło na nas, dosiadłszy swych kusych koników, nie jeden prosząc zmiłowania, rzucał się do ucieczki. Gnali na oślep ku stromym skarpom lessowego wzgórza, na które próbowali się wspinać, wbijając paznokcie w załamania uschłej na kamień gliny. Stanowili dla Tatarów łatwy cel. Widziałem, jak jednego z giermków, który wdrapał się już był do połowy wysokości, przeszyto może setką strzał, z których wiele przebiło go na wylot i utkwiwszy w lessowym zboczu, utrzymywało trupa zawieszonego między niebem a ziemią. Inni uciekali w kierunku lasu, ale nie dobiegali nawet w jego pobliże, gdy przeszyci strzałami ukrytych w gąszczu pogan, padali niczym złamane badyle, znacząc ziemię krwią, obficie wyciekającą z ran. Inni na koniec rzucali się w szare wiślane odmęty, próbując przepłynąć na drugi brzeg rzeki. Ani jednemu się nie powiodło. Albo wciągały ich wiry i tonęli, albo-li też tatarskie strzały i oszczepy dosięgały nieszczęsnych. Tak poległy niesławnie ze dwie setki naszych. Pozostałe trzy seciny kasztelan Mikołaj uformował w zwarty szyk i dał rozkaz, abyśmy nagłym atakiem próbowali się przebić przez oddział nękający nas od jedynej wolnej, niczym niezasłoniętej strony błonia. Ruszyliśmy ostro, bośmy wiedzieli, że w tym tylko jedyna nasza nadzieja i że jeśli się nie uda przebić, polegniemy tu wszyscy, nie zraniwszy nawet ani jednego Tatara. Dopadliśmy wrogów i rzuciliśmy się z pasją na nich. Piesi na konnych! Zdawać by się mogło, iż nic innego nas nie czeka tylko rzeź okrutna i śmierć prędka. Ale nie. Nasze zuchwalstwo i impet natarcia tak zaskoczyły pogan, iż z początku nie stawiali prawie oporu. Cięliśmy i kłuli, rąbali i gnietli, aż wraża posoka rozpryskiwała się na boki, rosząc nas swą czerwienią od stóp do głów. Cudów waleczności dokonywał stary i siwogłowy rycerz Klawa, który własnoręcznie tylu Tatarów życia zbawił, sam przy tym nie odniósłszy nawet zadrapania, że poczęto go sobie pokazywać palcami, krzycząc coś przy tym. Zdawało się, iż biorą go za czarownika. Wrychle też kilku najsilniejszych wojowników go opadło i chociaż próbowaliśmy Klawy bronić, legł z rozpłatanym brzuchem i z na wpół odrąbanym ramieniem, oddając duszę Bogu, a nas jeszcze ostatnim słowem zagrzewając do walki. Wszelako próżne były owe wysiłki i na nic się nie zdały. Oto ze strasznym wyciem wypadli z lasu skryci tam pierwej łucznicy i zaatakowali nas od tyłu. Z wierzchołka wzgórza, po pionowym obrywie skały, zbiegały dziesiątki innych Tatarów, tak chyżo, jak chyżo wiewiórka zbiega po pniu niebotycznej jodły. Wzięci w dwa ognie już nie myśleliśmy o ocaleniu, lecz raczej o tym, aby żywoty swoje jak najdrożej sprzedać. Cięliśmy tedy mieczami na lewo i prawo. Jęki, a krzyki zgrozy wzbijały się w niebo. Tatarzy wyli, myśmy wzywali Boga ku pomocy i Bogarodzicy. Ramiona nam mdlały od wysiłku, a co i raz któregoś z naszych ubywało. Widziałem, jak kasztelan Mikołaj padł strzałą ugodzony i jak zaraz potem jeden z wojowników, przechyliwszy się w siodle, szyję mu przeciął końcem miecza, aż krew trysnęła grubym strumieniem. W tej samej chwili, ugodzony śmiertelnie, przez któregoś z naszych, tatarski koń obalił się całym swym ciężarem na mnie, przygniatając do ziemi tak mocno, iż straciłem przytomność. Blisko dzień cały leżałem pod zwałami trupów – tułubów końskich i ludzkich ciał. Gdy się ocknąłem, słońce nisko już stało nad horyzontem, a wokoło panowała martwa cisza. Tak, właśnie martwa, bo całe błonie wszerz i wzdłuż zaścielali milczący umarli. Podniosłem się i z trudem wielkim wyczołgałem spod zwałowiska ciał. Popełzłem ku Wiśle, zaczerpnąłem w garść wody, omyłem wargi, a później położyłem się na brzegu i piłem, piłem, piłem wprost z rzeki. Nie miałem siły, by odejść z tamtego miejsca. Wyciągnąłem się tedy na trawie i zasnąłem. Rankiem następnego dnia obudziło mnie głośne krakanie. Ponad pobojowiskiem krążyły setki, może nawet tysiące kruków, gawronów i wron. Co śmielsze siadać poczęły na trupach. Podniosłem się i jąłem przepędzać padlinożerne skrzydłacze. Odfruwały niechętnie. Kołowały nisko, coraz niżej, by po chwili znów opaść na ciała, by rozorywać je pazurami, rwać wielkie kęsy mocnymi dziobami. Chryste! Jakiż to był przerażający widok! Naraz, skądś od strony lasu, dało się słyszeć rżenie konia. Poszedłem tam i ujrzałem, jak silny rumak, osiodłany nawet – co zdało mi się dziwne, bo zaskoczono nas przecie we śnie – stał ponad jednym z naszych poległych, chyląc nisko swój wielki łeb i grzebiąc kopytem ziemię. Poklepałem go po szyi, pogładziłem chrapy. Zarżał radośnie raz i drugi, jakby tęsknił za ludzką pieszczotą. Dosiadłem go i, ostrożnie, by nie deptać leżących na ziemi umarłych, skierowałem się ku gościńcowi. W torbie przytroczonej do siodła było trochę chleba i wędzonej słoniny. Posiliłem się tym, co znalazłem, a później popędziłem wierzchowca traktem wiodącym ku Sandomierzowi. Nie szczędziłem rumaka. Nie szczędziłem też siebie. Bodłem boki konia ostrogami, co i raz przynaglając do zwiększenia wysiłku, do szybszego biegu. Nie będę wam opowiadał całej drogi, bo nic szczególnego się przez ten czas nie działo. Koń padł mi wyczerpany, gdy już widać było ponad falującymi łanami zbóż wieże Sandomierza. Zostawiłem go na gościńcu, a sam przywlokłem się tutaj na piechotę. Jedyny ocalały. Ale czemu uciekałem do Sandomierza, skoro wszystko zdawało się pokazywać na to, iż oblegają go Tatarzy, nie wiem. Biegłem do domu. Chyba tak. Do domu. Wówczas nie zastanawiałem się nad tym. 

Chociaż Dersław z Obręczny już zamilkł, nadal panowała śród słuchaczy cisza. Jedni na drugich poglądali ze zgrozą i przerażeniem. W końcu Kresław zapytał: 

– Ale czemu nie masz jeszcze tutaj Tatarów, skoro – jak wyrozumieć można z opowieści pana Dersława – dawno już miasto minęli i znaleźli się na krakowskim gościńcu? 

– Pewnie to tylko oddział zwiadowczy. Silny, ale tylko zwiadowczy – ozwał się wójt Witkon. 

– Lecz skoro tak rzecz się przedstawia cała, to głównych sił tylko patrzeć – dorzuciła Halina. 

– Może nawet już gromadzą się wokół wałów – powiedział Dersław. 

– Et, to widać by co było… – zaczął mówić Witkon.

– Przecie nie ma pełni. Ciemno, choć oko wykol – ktoś z zebranych mu przerwał.

– No to chociaż słychać… 

– Niekoniecznie. Tatarzyn jako i kot bezszelestnie skradać się potrafi. 

– Myślmy tedy o odpoczynku dzisiejszej nocy, bo pewnie rankiem ciężkie zapasy nas czekają. Dobrej nocy wam życzę! – rzekła Halina i skinąwszy na towarzyszącą jej Bożenę, wyszła z zamku. 

Czas jakiś posuwały się w milczeniu. W końcu Halina odezwała się: 

– Jak to dobrze, Bożeno, że książę wysłał twego syna wraz z posłami do niemieckich krain. Wiem, że tak mówić się nie godzi, wszelako dla nas, dla ciebie – matki, to szczęście. Gdyby teraz tu był… Jezu Panie!… A tak, ocaleje. Może kiedyś nas pomści. Lżej będzie umierać, wiedząc, że on przeżyje… 

Bożena z długo tłumionym szlochem rzuciła się na szyję Halinie. 

– No, dobrze już, dobrze. Nie płacz. A właściwie płacz. Płacz, jeśli możesz, to ulży twemu sercu. Ja już płakać nie mogę. Wszystkie łzy wypłakałam. Wszystkie… Teraz oczy mam suche, a w piersiach ciężki, gorzki kamień. Może to i lepiej… Może lepiej, że z tego świata zabierać się trzeba… Męka się skończy serdeczna i ból, i żal przeminą… Ale poddawać się nie wolno! Musimy walczyć, dopokąd tchu w piersi stanie, a ramiona nie pomdleją! 

* * *

Nad ranem czatownicy na wałach i bramach siedzący spostrzegli jakieś podejrzane ruchy i posłyszeli dziwne odgłosy dobiegające od strony kościoła Świętego Wojciecha, na Przedmieściu Czwartek, poza murami miasta się znajdującego. 

Natychmiast tedy podnieśli alarm, trąbiąc i wołając, aby obrońcy mieli się na baczności. Rychło też rozdzwoniły się na trwogę dzwony wszystkich kościołów.

W odpowiedzi na to wąwozy okalające miasto zaroiły się mrowiem tatarskim, a w niebo uderzyło przeraźliwe wycie i bojowe okrzyki poszczególnych oddziałów.

Ostro wibrowały w uszach dźwięki kościanych gwizdków, przy pomocy których pogańscy dowódcy kierowali swymi wojownikami.

Konnica zbrojna w łuki zbliżyła się pod same wały i wypuściwszy w górę ćmę strzał, która niczym gęsty grad spadła na głowy sandomierzan, wycofała się spiesznie, aby nie stanowić łatwego łupu dla obrońców. 

Powtórzyło się to jeszcze kilka razy, nie przynosząc większych szkód i raniąc lekko tylko dwie osoby. Tatarzy zresztą chyba owych popisów łuczniczych nie traktowali inaczej, jak rozgrzewkę jeno przed mającą rychło nastąpić bitwą. 

Istotnie, tak było. Nie minęły i trzy pacierze, gdy mrowie ludu rzuciło się, wyjąc przeokropnie, ku wałom i bramom, niosąc ze sobą drabiny i dźwigając olbrzymie kloce dębowe mające służyć za tarany.

Przystawiono drabiny do wałów w kilkunastu miejscach na raz i jęto szturmować dwie bramy – Opatowską i Zawichojską – uderzając w nie potężnymi pniami z taką mocą, iż wierzeje trzeszczeć poczęły.

Obrońcy rzucili się przeciw napastnikom i rychło na głowy nacierających posypał się deszcz strzał i kamieni. Jakiś Tatar, który dobiegał już szczytu drabiny, runął w dół, przeraźliwie krzycząc i rozkładając ręce na boki, gdy oblano mu twarz wrzącą smołą. 

Atak był nadzwyczaj wściekły i zajadły, tak iż zdało się sandomierzanom, że dłużej nad pół dnia nie wytrzymają naporu nawałnicy tatarskiej.

Wójt Witkon wraz z rycerzem Dersławem z Obręczny i Kresławem herbu Półkozie uwijał się, jak w ukropie, przebiegając między obrońcami, zagrzewając ich do walki, wydając rozkazy.

Niewiasty także nie ustawały w pracy. Chociaż pot zalewał im oczy, ramiona mdlały, a dłonie poobcierane miały do krwi, to jednak bezustannie podtaczały kłody, donosiły kamienie, gotowały nowe gary wrzątku. Halina czuwała ponad całością, wbiegając także co jakiś czas i na wały, aby dodawać ducha i pomagać broniącym ich mężom. 

Nadeszło południe, a wróg dzięki bohaterstwu obrońców wciąż jeszcze nie wdarł się w obręb obwałowań. 

Słońce stanęło w zenicie, prażąc niemiłosiernie i szyjąc w dół palącymi strzałami swych promieni. Sandomierzanie omdlewali od upału, bo prócz słonecznego żaru dokuczał im niezmierny żar rozchodzących się wokół ognisk, nad którymi gotowano wodę i smołę. Ta ostatnia poza tym smród rozsiewała silny, sprawiając, iż co słabsze niewiasty potraciły przytomność.

Wszelako pozostałe zwiększyły wysiłki, tak iż nie można było dostrzec z zewnątrz, że siły sandomierzan słabną, a duch w nich maleje. 

Podjęli Tatarzy następną próbę, szturmując wały z jeszcze większym niż dotąd impetem. Około bramy Zawichojskiej uczynił się naraz tumult wielki. Oto poganin pewien niski i krępy, przyodziany w gruby, watowany kubrak z niebieskiego jedwabiu i spiczastą żelazną misiurkę, piął się ku górze, dzierżąc w zębach krótki miecz.

Próżno lano nań wrzątek i roztopioną smołę, próżno staczano całe masy kamieni, próżno szyto z łuków. Wszelkie pociski weń skierowane, wszelka broń przeciw niemu wymierzona, mijały go, szwanku żadnego nie czyniąc. 

– Nawiedzony! – krzyczano. – Nawiedzony! Żadna broń się go nie ima! To sam szatan! 

Ktoś próbował długą sosnową żerdzią odepchnąć drabinę z Tatarem precz od wałów, wszelako żerdź – na wygląd zdrowa i mocna – trzasnęła sucho i pękła na dwoje.

Tymczasem poganin wybiegł był już na wał, niosąc ze sobą śmierć dla wielu. Jego miecz błyskał srebrzyście w blasku słońca, a sandomierzanie, którzy usiłowali z nim walczyć, padali niczym podcięte kłosy żyta, brocząc wokół ziemię krwią szkarłatną.

Zgroza ogarnęła obrońców, bo oto bowiem za onym niezwyciężonym Tatarzynem jęli się wdzierać na wały, idąc jego śladem, następni i następni wojownicy. Zdało się, iż oto dobiega kres obrony. Ktoś krzyknął:

– Uciekajmy do grodu! Uciekajmy! 

Ale w tejże samej chwili Halina, wdowa po wojewodzie Pilawie, dzierżąc miecz w swej dłoni, niczym burza ruszyła na niezwyciężonego. 

I o dziwo! Już pierwszy jej cios krwawą pręgą zaznaczył policzek wojownika. Wrzasnął z bólu i z wściekłością natarł na Halinę. Ta parowała ciosy, jak mogła, lecz nie dorównując fizyczną siłą Tatarowi, cofała się i cofała coraz bardziej. 

Już widmo śmierci zajrzało jej w oczy, już ostrze miecza zawisło nad głową, gdy oto naraz Kresław, który tamtędy w sam raz przebiegał, ujrzał, co się święci, i pośpieszył jej na ratunek.

Szczęknęły zwierające się w impecie natarcia miecze. Posypały skry z żeleźców, by po chwili ostrza obydwa migające w powietrzu przypomniały jasność błyskawic z chyżością wielką przebiegających nieboskłon podczas burzy. 

Już Kresław napierał na Tatara, już Tatar się cofał, już-już zachybotał na krawędzi wału, z trudem tylko utrzymując równowagę, gdy miecz Kresława pękł, a w dłoni ostała mu się jeno sama rękojeść. 

Zawył w dzikiej radości poganin i rzucił się do przodu, zagłębiając brzeszczot w piersi sandomierzanina. Padł pan Kresław na oba kolana i konając, uchwycił oburącz ostrze tatarskiego miecza. 

Wówczas Halina poderwała się ku przodowi i tnąc na odlew, rozpłatała głęboko czaszkę napastnika. Ten stęknął, obrócił się kilkakroć wokół własnej osi, a potem runął z wałów na dół, rosząc głowy swoich ciepłą krwią, która obficie wypływała z rany. 

Zawyli głucho Tatarzy. Lament się podniósł i płacz w ich obozie, oto bowiem stracił żywot najwaleczniejszy z walecznych, krewny chana – Jałoir.

Ustała bitwa. Już tego dnia napastnicy nie ponowili ataku, tak iż sandomierzanie mogli odetchnąć. 

Poukładali się obrońcy, gdzie kto mógł pod wałami, dysząc ciężko, a gdy odpoczęli nieco i opatrzyli rany, poczęli grzebać pozabijanych na cmentarzu wpodle kościoła Świętego Piotra.

A śpieszyli się z grzebaniem, aby zaraza w mieście nie wybuchła, co mogło się było zdarzyć przy panujących natenczas upałach. 

* * *

Gdy zmierzch zmroczył powietrze, ptaki zamilkły uśpione, a od wąwozów i sponad Wisły chłód przyjemny jął ciągnąć, obrońcy w milczeniu – zamiast na odpoczynek się udać – ze spuszczonymi głowami, przygnębieni, podążyli do kościoła Świętego Piotra, kędy kustosz Sifryd odprawić miał nabożeństwo żałobne za pobitych w ciągu dnia i za rycerzy poległych w boju na błoniu wpodle wzgórza.

Msza była uroczysta, śpiewana. Świątynię rozjaśniało dziesiątki jarzących się złocistym blaskiem świec woskowych, a ku sufitowi unosiły się gęste, woniejące słodko dymy kadzideł. 

Sifryd po odprawieniu Najświętszej Liturgii miast odesłać ludzi do domów, przemówił do nich w te słowa: 

„A gdy się dokonają tysiąc lat, będzie rozwiązań szatan z ciemnice swej. I wynidzie, i zwodzić będzie ludzie, którzy są na cztyrzech kąciech ziemie Gog i Magog, i zgromadzi je na wojnę, których liczba jest jako piasek morski”1. Dzieci miłe, bracia moi, siostry moje. Oto na waszych oczach wypełnia się słowo, które był napisał przed wieki Jan święty, umiłowany uczeń Pański w swej Apokalipsie. Oto Gog i Magog z krańców ziemi, liczni niczym piasek morski, obiegli miasto nasze umiłowane. Obiegli… I śmierć nam przynieśli. Wielu już ona pożarła dzisiejszego dnia, a wielu pożre jutro… Wszelako czyż to powód, by płakać, a narzekać? Nie, zaiste! Radujmy się raczej, że odeszli, a cieszmy z całego serca, bo ból już za nimi i weselą się w niebie! Zdało się naszym oczom, iż oni pomarli! Tak, zdało się nam, że pomarli, ale posłuchajcie, co dalej Jan święty powiada: „I widziałem umarłe – wielkie i małe – stojące przed oblicznością majestatu, a księgi otworzone są żywota… I dało morze umarłe, którzy w nim byli, a śmierć i piekło dały umarłe swoje, którzy w nich byli… A piekło i śmierć wyrzucony są w jezioro ogniste… I widziałem niebo nowe i ziemię nową. Bo pirwsze niebo i ziemia pirwsza już przeszła, i morza już nie masz!… A ja Jan widziałem Święte Miasto – Nowe Jeruzalem, stępujące z nieba, od Boga, zgotowane, jakoby oblubienica przybrana mężowi swemu. I usłyszałem głos wielki z majestatu, mówiąc: Oto przybytek Boży z ludźmi. I będzie mieszkać z nimi, a oni jego ludem będą, a On Bóg z nimi będzie ich Bogiem…”2 Nie będę wam wiele prawił. Czyż w Słowie Bożym, któregoście wysłuchali, nie ma największej ochłody? Ukojenia bólów i utrapień? Nie ustawajcie w męstwie. Nie ustawajcie w ofiarności. Nie oszczędzajcie sił, i życia nie oszczędzajcie, gdy trzeba. A dziś trzeba! Nie ustępujcie z placu, broniąc swojej ziemi. Bo ziemia to święta, rodzinna. Nie sięgajcie po cudzą, ale tej brońcie! Ona karmiła waszych ojców, ona was karmi i winna także karmić wasze dzieci. 

Gdy Sifryd skończył, na środek świątyni wystąpił wójt Witkon, mając u boku pana Dersława z Obręczny, i rzekł: 

– A ja do tego dodać jeszcze chcę, żebyście jutro, skoro znów Tatarzyn szturm przypuści do wałów, tak samo dzielnie stawali w ich obronie, jak dziś stawaliście. Teraz zasię odpocznijcie po dniu znojnym, boć jeszcze znojniejszy czeka was wraz z nadchodzącym świtem. 

* * *

Halina mimo nieludzkiego zmęczenia nie mogła spać tej nocy. Przewracała się na łożu z boku na bok, tak iż całą pościel skołtuniła. 

Wreszcie widząc, iż próżno usiłuje uleżeć, bo sen krzepiący nie nadchodzi, podniosła się i przywdziawszy suknię, wyszła na dwór.

Noc była ciepła. Granatowe niebo wyiskrzone gwiazdami, z wąziutkim obrąbkiem księżyca nie dającym żadnego światła zgoła, wyglądało niczym baldachim rozpostarty nad głową. 

Jednostajny, kojący żabi rechot niosący się od kałów-rozlewisk, ciągnących się wzdłuż wiślanego brzegu, tam kędy rybitwy mieszkali, koił i uspokajał.

Ptak jakiś nocny albo nietoperz bezszelestnie przeleciał nad jej głową. Z lubością wciągnęła w płuca świeże powietrze, przesycone zapachem stygnącej ziemi i oroszonych ziół. 

Czoło miała rozpalone, lecz lodowate dłonie. Lęk straszny począł zaciskać swoją dłoń stalową na jej sercu. Za dnia – wobec ludzi – musiała być dzielna, ale teraz, w samotności nocy?… 

Pod powieki cisnęły się jej obrazy okropne, krew mrożące w żyłach – wspomnienia z dzieciństwa. Oto znów widziała potworność rzezi, jaką miastu przed laty sprawili Tatarzy. Słyszała głosy konających, chrypienie zdychających koni. Widziała głowy ojca i stryja nadziane na piki… 

– Jezu Chryste, Boski nasz Zbawicielu – poczęła szeptać – oddal od nas przekleństwo tatarskie. Uchroń miasto, ocal niewinnych. Zmiłuj się, zmiłuj się nad nami…

Wszelako modlitwa owa nie niosła ukojenia. Modliła się, nie wierząc, iż jej prośby mogą zostać wysłuchane. Modliła się wargami, nie zaś sercem, nie umysłem. 

Oparła się o pokrzywiony pień jarzębiny, rosnącej w kącie między ścianą domu a wałem grodowym. Płakała. Szloch szarpał piersi, gorycz zalewała gardło targane bolesnym skurczem. Łzy orosiły jej policzki, wciskając się do kącików ust słonawymi strużkami. 

Mimowolnie, nie zdając sobie chyba sprawy z tego, poczęła znów szeptać:

– Ojcze Sadoku, ojcze Sadoku! Brałeś mnie na kolana, gdy byłam małą dziewczynką. Prawiłeś pięknie o Bogu, uczyłeś świat kochać i ludzi. Ojcze Sadoku! Czy mnie zapomniałeś? Czemuż nie przybywasz teraz mi na pomoc ze swej rajskiej ojczyzny? Czyżby Sandomierz, nasz Sandomierz, nic już dla ciebie nie znaczył?

I stała się rzecz dziwna. Oto w oddali, przy końcu uliczki grodowej, ukazała się postać siejąca wokół siebie srebrnobiały blask, podobny nieco do księżycowej poświaty. Tylko z głowy widma wytryskały pęki promieni – na przemian czerwonych i złotych. 

Zjawa zbliżyła się do Haliny, sunąc, a właściwie płynąc tuż ponad drogą, lekko niczym puch mleczu niesiony łagodnym podmuchem wietrzyku. A gdy zbliżyła się do niej, stając o parę kroków zaledwie, Halina poznała, iż przybył ten, którego przed chwilą wzywała.

Twarz Sadoka spokojna była i jasna. Nie mówił nic, tylko wpatrywał się z tkliwością w kobietę. I stali tak, zapatrzeni w siebie czas pewien, aż wreszcie Halina, choć nie słyszała żadnego głosu, poczuła iż do jej serca, do umysłu, wlewają się słowa jakieś, zdania całe:

„Możesz to miasto ocalić… – Dotarło do jej świadomości, jakby z pozaziemskiej oddali, jakby sponad sfery gwiazd. Możesz to miasto ocalić… Ty jedna… Ty jedna… Ale… Czy jesteś gotowa…?”

Naraz pojęła wszystko, wszystko. Szukała tej myśli w sobie nieświadomie, od czasu, kiedy dowiedziała się o tatarskim napadzie, a teraz przeszyła ją ona swą jasnością niczym błyskawica, niosąca w sobie nie grom i zniszczenie, lecz zaród ocalenia. 

Wiedziała już, co musi uczynić. I wierzyła, że jej się to uda. Nie mogła wątpić. Wszak sam przeor Sadok zesłał jej myśl ową. 

Chciała teraz podbiec do niego, paść na kolana, ucałować dłonie, wypłakać się na piersi dominikanina, wszelako widmo znikło, obraz rozpłynął się w nicość. Spostrzegłszy to, zwątpiła. Przestała być pewna, czy istotnie coś widziała, czy też był to jeno wytwór jej rozognionej wyobraźni. 

Bezwiednie postąpiła kilka kroków w kierunku, gdzie widziała stojącego przeora Sadoka. I oto spostrzegła, iż w kurzu ulicy odciśnięte są ślady bosych stóp ludzkich, z których wciąż jeszcze promieniuje jasność. I w jej umyśle znów dały się słyszeć słowa owego milczącego głosu, dobiegającego z jakby jeszcze większej niż wprzódy oddali. Słowa zupełnie wyraźne: „Bo nie masz większej miłości nad tę, by życie swoje oddać za przyjaciół swoich…”

Schwyciła się Halina oburącz za głowę jakby przytłoczona doniosłością ich znaczenia, ciężarem ich wagi. A potem pędem wróciła do swojej izby. I teraz nareszcie opuścił ją niepokój. Z całą jasnością wiedziała, co musi uczynić, i wiedziała także, iż owo uczyni.

Tym razem sen kojący spłynął na nią z nagła, objął, otulił swym miękkim, jedwabnym płaszczem i dał odetchnienie. 

* * *

Wrzask dziki spłoszył stadko kawek śpiących jeszcze w załamaniach dachów domostw, stojących zwartymi szeregami wokół rynku. To Tatarzy, wraz z brzaskiem pierwszych promieni słonecznych rozświetlających nieboskłon na wschodzie, przypuścili nowy atak na wały Sandomierza. 

Wszelako obrońcy przygotowani byli na to i szturm ich nie zaskoczył. Na głowy nacierających znów posypał się grad kamieni i polał wrzątek. Ale tego dnia Tatarzy próbowali jeszcze innych sposobów, aby się dostać do miasta.

Niewielki oddziałek zwartym szykiem podbiegł pod samą Bramę Opatowską i obrzucił ją dziwnymi przedmiotami o kształcie kul – szytymi ze skóry, bądź lepionymi z gliny – nie można tego było dojrzeć z oddali – które rychło wybuchały, rumor wielki czyniąc i wydając z siebie kłęby smrodliwego dymu i jęzory ognia. Owe poczęły lizać uschłe na pieprz smolne bierwiona, z których była wzniesiona brama i kto wie, jak by się to skończyło, gdyby nie przytomność jednego z mieszczan, który porwawszy zmoczoną w wodzie płachtę, ześlizgnął się z wału i ogień zadusił. Krzyknęli z wściekłością Tatarzy i kilkudziesięciu pędem rzuciło się ku śmiałkowi. 

I nie udało się mu ocalić życia. Bezskutecznie szyto z łuków do owych wojowników, bezskutecznie sandomierzanin próbował wspiąć się na powrót na wał. Dopadli go poganie i mieczami na strzępy roznieśli.

Brama jednak była ocalona. 

Lecz oto, jakby w odpowiedzi na to, chmura strzał zapalonych wypuszczona z giętkich łuków, utkwiła w bramie, ale czy zbyt liche były ich płomienie, czy też z innej przyczyny, dość że bierwiona się nie zajęły. 

Od tej chwili atak wściekły następował za atakiem. Obrońcom ręce mdlały z wysiłku, kobiety nie mogły już nadążyć na czas z gotowaniem wody, podtaczaniem kłód, noszeniem kamieni.

Coraz słabszy opór stawiano na wałach, a Tatarzy jakby tylko na owo czekali. Jęli wdzierać się w kilkunastu miejscach naraz do miasta. Na szczęście ich próby wciąż jeszcze kończyły się niepowodzeniem. 

Lecz nadeszła taka chwila, kiedy zdało się, iż dla Sandomierza ostatnia już wybiła godzina. Bowiem w miejscu, w którym nikt nie spodziewał się był ataku i wał najsłabiej był strzeżony, w pobliżu Bramy Krakowskiej, Tatarzy natarli z impetem tak ogromnym, iż sandomierzanie go nie wytrzymali. 

Spory oddział, z pięćdziesiąt może ludzi liczący, wdarł się w obręb obwałowań, czyniąc wielkie spustoszenie, siejąc zamęt i przerażenie. 

Pod razami mieczów pokładli się w pyle, krwią brocząc, dzielni mieszczanie, a Tatarzy bez przeszkód zabrali się do odryglowywania bramy, aby wpuścić przez nią posiłki.

Lecz oto naraz – mimo iż zajęci robotą – spostrzegli, że rozwiera się brama grodowa i w jej kierunku biegną, by ratować życie, niedobitki tych, którzy przed chwilą stawiali opór. 

Rzucili się poganie ich śladem. Dopadli bramy, wbiegli do grodu, unosząc miecze nad głowami uciekających. Nie wiedzieli, że był to podstęp. W tejże chwili bowiem brama zamknęła się z trzaskiem, a napastników zewsząd otoczyli zbrojni, rażąc ich mieczami i włóczniami, aż wybili wszystkich i nie ostał się ni jeden żywy.

Pojęli jednak obrońcy, iż na długo sił już im nie stanie i że tylko odsiecz… lub cud mogą ich ocalić. Ponieważ jednak nie spodziewali się ni odsieczy, ni cudu, przygnębienie ogarnęło wszystkich. 

Około południa – o dziwo – ataki ustały, a od strony wzgórza, na którym wznosił się drewniany kościół Świętego Wojciecha, ku Bramie Opatowskiej poczęło zbliżać się trzech mężów – dwu Rusinów i jeden Tatar, już z daleka krzycząc, aby ich wpuścić do miasta, bo niosą poselstwo od chana. 

Wójt Witkon, Dersław z Obręczny i Halina jęli zastanawiać się nad tym, co też uczynić wypada. Wpuścić onych posłów do środka, czy raczej nie. 

Witkon uważał, iż lepiej będzie nie wdawać się z nimi w żadne rozmowy, wszelako Dersław i Halina przekonali go, żeby wysłuchać przybyłych. Jeśli już nie po to, by z nimi paktować, to chociaż po to, aby przez czas jakiś dać wycieńczonym obrońcom nieco odetchnienia, kilka chwil odpoczynku. 

– A zresztą – ozwała się na koniec Halina. – Cóż to szkodzi dowiedzieć się, co nam poganie proponują?

– Macie rację – odparł Witkon. – Niech zatem otworzą furtkę obok bramy i wpuszczą posłów do środka.

Przybysze, znalazłszy się wewnątrz, rozglądali się ciekawie dookoła. Tatar skrzywił się w szyderczym uśmiechu, widząc nieludzko zmęczonych obrońców. Powiedział coś wysokim, gardłowym głosem do Rusinów, pokazując na dyszącego ciężko rycerza, który z oblaną krwią twarzą siedział u podnóża muru, wprost na ziemi.

Rusini odpowiedzieli śmiechem. 

– Czyście tutaj przyszli z nas kpić, czyli też macie coś ważnego do przekazania od chana? – spytał Dersław. 

– Owszem, mamy – odezwał się jeden z Rusinów.

– Tedy nie naigrawajcie się z nas, lecz chodźcie co prędzej. 

Rycerz prowadził przybyłych do grodu. Gdy weszli w jego obręb, przywitał ich dwuszereg zbrojnych, stojących wzdłuż ulicy wiodącej od bramy ku zamkowi. W grodzie wszystko wyglądało inaczej. Nie było tu śladów walki, a zbrojni nie wydawali się być zmęczonymi. 

W wielkiej sali audiencyjnej kędy książę zwykł był przyjmować rozmaitych dostojników i posłów, na ozdobnym krześle ustawionym u stóp tronu, siedział wójt Witkon. Zajmując owo miejsce, chciał uczynić na Tatarze jak największe wrażenie. I nie omylił się. Dumna mina, przepych sali, zbrojni stojący w krąg za plecami wójta, wszystko to zadziwiło Tatara.

Niczego jednak nie dał poznać po sobie. Łamaną ruską mową, którą znał na tyle dobrze, iż bez przeszkód i nie korzystając z pomocy tłumaczy, mógł porozumieć się z Polakami, ozwał się w te słowa: 

– Pan mój, chan kipczacki Telebog powiada: „Poddajcie się! Poddajcie się co rychlej! Jeśli otworzycie bramy, wydacie łupy, złoto, konie i niewolników, waszym wodzom daruję życie. Wszelako, jeżeli nie posłuchacie mojego rozkazu, śmierć was wszystkich czeka, a miasto spalimy!” Pan mój – ciągnął dalej Tatar – jest wielkomyślny i wierny. Jeśli moimi ustami przyobiecał darowanie życia, to wiedzcie, iż słowa dotrzyma. Ale ostrzegam, gdybyście nie usłuchali wezwania wielkiego Teleboga, wszyscy pomrzecie, a z tego miasta zostaną tylko zgliszcza i ruiny, a po nich będą się snuły wilki i niedźwiedź znajdzie sobie tutaj legowisko.

Wójt Witkon siedział pochylony, ukrywszy twarz w dłoniach i milczał. Milczenie owo przeciągało się, tak że aż Tatar począł chrząkać zniecierpliwiony. Wtedy Witkon podniósł na niego oczy. Był spokojny i nikt nie mógłby doszukać się w jego twarzy choćby śladu lęku. 

– Ty, wojowniku – nie wiem nawet, kim jesteś, boś nie powiedział swojego imienia… 

– Zwą mnie Tochtamysz. Jestem krewnym chana. 

– A zatem, panie Tochtamyszu, wiedzieć musisz jedno, iż źle czynisz, przyszedłszy nas tu straszyć. My nie z tych, którzy drżą, usłyszawszy byle pogróżkę. A ponadto czy mniemasz, że zdolni bylibyśmy wydać wam w niewolę kobiety, dzieci, mieszczan? I to za co? Za obietnicę darowania życia? 

– Tedy umrzecie! Nasz chan nie żartuje! – krzyknął jeden z Rusinów. 

– Ach, my wiemy przecie, czego po Tatarach spodziewać się można! Wiemy doskonale! I wiemy także, czego można spodziewać się po was, po Rusi! Okrutnicy bez serca! Wiarołomcy! Krzywoprzysięzcy!

– Miarkuj się, miarkuj, panie Witkonie – począł uspokajać wójta Dersław.

Zdawać by się mogło, iż usłyszawszy takową odpowiedź, posłowie odejdą czym prędzej do swoich. Wszelako nie. Tochtamysz uśmiechnął się i rzekł: 

– Widzę, iżeście ostrożni. A gdybyśmy zaprzysięgli wam wolność? 

– Lecz nie na warunkach, jakie przedstawiłeś? Nie na takich warunkach! – zawołał Witkon. 

– Możemy wydać, co mamy drogocennego. Ale ludzi – nigdy! – dorzucił pan Dersław z Obręczny.

– Jeśli otworzycie bramy, może chan ucieszy się waszym posłuszeństwem i sam zrezygnuje z niewolników? – rzekł Tatar.

Witkon był nieugięty: 

– Nie! Możemy dać wam tylko to, co mamy cennego. Możemy dać konie, broń. Nie żądajcie jednak ludzi! To już lepiej zginąć. 

– Głupi jesteście. Wszyscy jesteście głupi. Wy zginiecie, my miasto zdobędziemy i któż wtedy zabroni nam pognać waszych w niewolę? Przecież lepszy proponujemy interes.

– Wyrzekliśmy już ostatnie słowo! – Witkon był nieugięty. 

Tochtamysz stał zamyślony, milcząc. Zastanawiał się nad czymś. Po chwili rzekł: 

– Czy moglibyśmy naradzić się na osobności, bez świadków? 

Spojrzeli sandomierzanie po sobie, nie spodziewając się takiego obrotu rzeczy. 

– Ostawmy ich – rzucił półgłosem Dersław. – Niech radzą tutaj. 

– Masz rację, przejdźmy do sąsiedniej komnaty – zgodził się Witkon. 

Gdy wszyscy wyszli, posłowie poczęli naradzać się przyciszonymi głosami, rozważając odpowiedź obrońców. Nie zdążyli wszakże niczego ustalić, bo przerwało im coś, czego się zgoła nie mogli byli spodziewać. 

Oto spoza kotary adamaszkowej, w ciężkich fałdach spływającej ku ziemi, zasłaniającej drzwi korytarza wiodącego do sypialnej komnaty księżny, wysunęła się postać kobieca, przyodziana w suknię czarną, ściągniętą na biodrach rzemiennym paskiem, co sprawiało iż początkowo wzięto ją za mniszkę. Twarz miała okrytą szczelnie cieniutkim płatem czarnej jedwabnej materii, tak iż rysy jej twarzy były niewidoczne. 

– Kim jesteś? – zapytał zdziwiony Tochtamysz. 

Ale kobieta dała dłonią znak, by milczał, a podszedłszy bliżej, ozwała się w te słowa: 

– Pewnie zdziwi was to, co usłyszycie… Milczcie jednak, aby nikt się nie dowiedział, iż jest w tej komnacie ktoś jeszcze prócz was trzech. Gdyby sandomierzanie mnie tutaj odkryli, zginęłabym okrutną śmiercią… 

– Mów, o co ci chodzi – wyszeptał jeden z Rusinów.

– O co? O coś, co was bez wątpienia ucieszy. Wiem, jak się dostać do miasta niepostrzeżenie zgoła. Wiem, jak tu wprowadzić potajemnie oddział tak silny, aby obrońcy nie mogli już sobie z nim poradzić. Słowem wiem, jak zdobyć Sandomierz bez walki prawie. Mało tego – ciągnęła dalej. – Wiem też, gdzie mieszczanie i księża ukryli skarby ogromne. Jest tam wszystkiego dostatek: złota i srebra, kamieni szlachetnych i drogocennych futer. Są tam kobierce wspaniałe i broń sadzona szmaragdami, rubinami, zdobna złotem. Wszystko to może być wasze. Wszystko… 

– Kim jesteś? – pytał zdziwiony i zaskoczony Tochtamysz.

– Nie czas teraz o tym opowiadać. Rzeknę tylko krótko, co macie zrobić. Pojutrze w nocy – wcześniej żadną miarą nie będę mogła tego uczynić – a zatem, pojutrze w nocy czekajcie na mnie. Zsunę się z wałów po sznurze. Zawiedziecie mnie przed oblicze chana i jemu samemu cały plan wyłożę. Nim do was przybędę, zaniechajcie ataków. Nie warto bowiem ludzi na śmierć narażać, skoro jest sposób, by miasto zdobyć, nie ponosząc ofiar.

– Lecz czemu chcesz zdradzić? Czemu? Czyż nie jesteś sandomierzanką? 

– Jestem i nie jestem. A czemu? Powiem, gdy przybędę do waszego obozu. 

– W jakiż poznamy cię sposób, skoro kryjesz twarz za zasłoną. 

Wtedy kobieta uniosła w górę płat materii i odsłoniła oblicze. Była to Halina, córka Piotra z Krępy, wdowa po wojewodzie Pilawie. 

* * *

Gdy Witkon z Dersławem i zbrojnymi powrócił do sali audiencyjnej, poseł chański ozwał się w te słowa: 

– Naradziliśmy się, lecz jednak nie możemy wam tu i teraz dać odpowiedzi. Poniesiemy twoje słowa, panie wójcie, do chana. Oby żył długo! On to je rozważy i on zdecyduje, co uczynić z wami. Teraz zasię chcemy już odejść. Odprowadźcie nas tedy do bramy, aby który z waszych ludzi – widząc nas bez eskorty – nie chciał wypróbować, aby ostrości swojego miecza na poselskich skórach. 

– My nie mordujemy posłów, jak to i wy, i Ruś macie w zwyczaju. Osoba posła święta jest. Nie ubliżaj nam tedy, Tochtamyszu – oburzył się Dersław z Obręczny. 

– A prawda! Wy, Lachy, nadto miękkie macie serca. Zapomniałem o tym. – Tochtamysz skrzywił usta w ironicznym uśmiechu i skierował się ku wyjściu.

W ślad za nim udali się obydwaj Rusini. Całą trójkę – tak jak tego zażądał Tatar, a czego grzeczność wymagała – eskortowali, aż do samej Bramy Opatowskiej, zbrojni z otoczenia wójta Witkona. 

Gdy z trzaskiem zamknęły się ciężkie, z dębowych bierwion zbite, drzwi bocznej furty, które natychmiast poczęto dodatkowo zabezpieczać ciężkimi kłodami, Witkon wyszedł na wał i spoglądał na oddalających się, którzy zmierzali wprost ku kościołowi Świętego Wojciecha. 

– Najwidoczniej w onej świątyni znalazł sobie chan Telebok pomieszkanie – mruknął sam do siebie wójt. 

– Zapewne – ozwała się, usłyszawszy to, Halina, która niepostrzeżenie stanęła za plecami Witkona. – Zapewne. Im jakoś najwygodniej po kościołach siedzieć. Przed laty – jak pomnę – w kościele Panny Maryi urządzili sobie legowisko i tam też, w świętym miejscu, przelali krew mego ojca i stryja. 

– Tak, wiem o tym. Wiem. I wiem też, co nastąpiło później. Chryste Jezu! Boski nasz Zbawicielu! A teraz znowu, znowu czeka nas to samo! A może i większe jeszcze okrucieństwa! Jak ów poganin spoglądał na naszych pomęczonych ludzi, jak się uśmiechał! Pewnikiem chan już wie, iż miasto prawie bezbronne, że sił nam nie staje i zbrojnych. Tylko patrzeć, jak znowu ruszy nawała, jak się zaroją pod bramami. Czy wytrzymamy i ten atak jeszcze? 

– Nie będzie ataku – cicho powiedziała Halina. 

Witkon na te słowa obrócił się gwałtownie i spojrzał na mówiącą. 

– Jak to nie będzie? Cóż ty pleciesz, pani? Skąd takowe przypuszczenie? – pytał. 

– Nie będzie ani teraz, ani później. Nie będzie ataków i jutro, aż do samego wieczora. A czy będą, gdy nastanie dzień pozajutrzejszy, to już od was tylko zależy. 

– O czym ty mówisz, kobieto?! Rozum ci się pomieszał z wielkiej żałości! Odejdź! Odejdź do swojego domu. Nie wychodź zeń, nie patrz na to, co się dzieje dookoła odpocznij. Może powróci do ciebie rozsądek!

– Nie oszalałam, panie Witkonie, chociaż masz prawo tak sądzić. Jest sposób, by miasto ocalić, i ja go znam. 

– Tedy mów! Tedy mów co prędzej – z radością w głosie zakrzyknął wójt. I wówczas jęła Halina wyłuszczać swój plan. 

– Są popod miastem rozległe korytarze, lochy ciągnące się na wszystkie strony świata. Głębokie i mroczne, a splątane tak, iż ktoś, kto ich nie zna, łacno może pobłądzić, a raz drogę zgubiwszy, już jej nie odnajdzie, chyba że pomógłby mu w owym jakiś traf szczęśliwy. Lecz traf takowy zdarza się raz na sto lat, a w tym stuleciu już się był wydarzył… 

– Do czego zmierzasz? – Witkon spoglądał na mówiącą z niepokojem. – Cóż chcesz uczynić? 

– Wczorajszej nocy myśl pewna przyszła mi do głowy… 

– Jakaż myśl?! Jaka?! 

– Pójdę do chana i powiem, iż mogę ukazać mu tajemne przejście, które go zawiedzie do środka i do skarbca pełnego klejnotów, skrytego pod ziemią. Chan się zgodzi, wiem to. A gdy już się zgodzi, gdy Tatarzy zapuszczą się w lochy, nigdy więcej nie ujrzą słonecznego blasku, nie powrócą bowiem na powierzchnię ziemi. Takiż to poganie grób znajdą, a miasto ocaleje. Oto mój plan. Jest prosty, nieprawdaż?

Witkon pobladł, słuchając słów Haliny. Patrzył na nią z przerażeniem w oczach. Twarz kobiety była spokojna, pogodna nawet. Nie szpecił jej lęk czy niezdecydowanie. 

– Boże… – wyszeptał Witkon. – Na cóż chcesz się ważyć? Nigdy nie pozwolę na to. Nie mogę wysłać cię na pewną śmierć. Na śmierć w męczarniach!

– A jakież mamy inne wyjście, panie? Pokaż mi owo, lepszy plan tu przedstaw, a odstąpię od swego zamiaru.

Wójt, jakby nagle opuścił go ostatek siły, usiadł na trawie u stóp obwałowań i ukrył twarz w dłoniach. Halina przysiadła obok na zwalonym, wypróchniałym pniu wierzby. Milczeli. Milczeli długo. Aż wreszcie, gdy już spory kęs czasu przeszedł, Witkon się odezwał:

– Nie znam innego wyjścia. Nie znam… Nie znam…

– Tedy mi nie wzbraniaj, lecz raczej pomóż spełnić zamierzenie. 

– Ale to śmierć! Nie powrócisz żywa! Boże, nie mogę! Nie mogę! 

I wtedy Halina poczęła mówić głosem cichym, wpatrując się w dal najdalszą błękitnego nieba, po którym wolniutko płynęły białe, kłębiaste obłoczki. 

– Wczorajszej nocy nijak nie mogłam usnąć. Dusił mnie lęk i niepewność. Wyszłam na dwór, prosząc Boga o pomoc, o światło dla umysłu i wówczas… – zawiesiła głos, jakby nie wiedząc, w jakie ująć słowa to, co przeżyła.

– Co wówczas, pani? 

– I wówczas, z oddali, nie wiem skąd, z głębi nieba, spośród gwiazd czy z mgieł nadwiślańskich, spłynęła ku mnie postać promieniejąca blaskiem świętości i chwały. 

– Któż to był? 

– Przeor Sadok. Przed laty u Świętego Jakuba przez pogan rozsieczon. 

Zamilkła, by dopiero po dłuższej chwili ciągnąć dalej swoją opowieść: 

– I ów święty męczennik myśl mi ową zesłał. Wskazał sposób, w jaki miasto można uratować. 

– Właśnie tak jak zamierzasz? Właśnie tak? Na śmierć cię wystawiając pewną? Na śmierć w mękach? Na okrutne konanie? Nie uwierzę. Święty takiej rady dać nie mógł. Nie mógł kusić, byś – idąc tam, do Tatarów – niejako sama na się zbrodniczą rękę podniosła! Nie może się owo Boskiemu Majestatowi podobać. Nie może! 

– Nie macie racji, panie Witkonie. Nie macie racji. Czyś nigdy owych słów nie słyszał, że nie masz większej miłości nad tę, która życie swoje oddaje za przyjaciół swoich? 

– Słyszałem… – wyszeptał zgnębiony wójt. 

– Słyszałeś! Tak, słyszałeś, aleś nigdy tego poważnie nie brał do swojego serca. Nigdyś do umysłu nie dopuścił myśli, iż mógłbyś siebie samego złożyć w ofierze za bliskich. Nie winię cię za to. Przecież to zwyczajne. Każdy chce żyć. Każdy lęka się umierania.

– A ty? 

– I ja się lękam. Boję się owego przejścia przez mrok ciemnej nocy. Lecz przecie wiem, iż po tej nocy słoneczny blask rozświetli moją dalszą drogę. Drogę po tamtej stronie życia. 

– Zastanów się jeszcze. A raczej nie. Już wiem, co uczynimy. Ja pójdę za ciebie. 

– Nie pleć, panie wójcie. Znają cię Tatarzy, wiedzą kim jesteś, nikt ci nie uwierzy.

– To może któryś z rycerzy tam pójdzie! 

Halina pokręciła głową: 

– Nie wolno decydować ci o cudzym życiu, a ponadto też mu nie uwierzą. Gdy pójdzie mężczyzna, zwietrzą podstęp. Inaczej jest ze mną. Zresztą… Już się stało… 

– Co się stało?! – zawołał zaniepokojony Witkon. 

– Już rzekłam Tochtamyszowi, gdy tu był z poselstwem, iż do nich przybędę jutrzejszej nocy i drogę im wskażę tajemną do środka miasta i do skarbów skrytych. 

– Rozumiem teraz, skąd wiedziałaś, iż ataki ustaną…

– Właśnie. Przestań mnie tedy odwodzić i pomóż zamysł ziścić. Pomożesz? Wierzaj mi, mnie jednej tylko może się to udać. Nikomu więcej. 

– Nie wiem… Doprawdy, nie wiem… 

– Pomyśl, Witkonie. Pomyśl o wszystkich tych ludziach. O kobietach, o dzieciach, o mężach. Połóż na jednej szali ciężar tylu istnień, a na drugiej ciężar mojego żywota. Nie trudno zgadnąć, co przeważy. A ponadto jeszcze miasto ocaleje. To miasto, któreśmy oboje ze wszech sił ukochali. Spójrz, rozejrzyj się dookoła. Z jakim trudem ledwo co dźwiga się z ruin. Jest piękne. Jest bogate. Pomyśl, czym stać się może za dni parę. Ruiny tu będą tylko i zgliszcza. Wypalone mury domostw porosną pokrzywy, łopian i bylica. Czy stać będzie tych, co po nas przyjdą, raz kolejny odbudować miasto? Czy znajdą się chętni, by wznieść tutaj domy, nie wiedząc, czyli za parę lat nie pójdą z dymem, a oni sami nie oddadzą szyi pod miecz poganina? 

– Wszystko to prawda i wiem, że masz rację… Mój Boże, dobry Boże… Zgoda. Niechże się stanie, jak chcesz… Niech się tak stanie… – odpowiedział Witkon.

– A zatem posłuchaj, panie. Już wszystko obmyśliłam. Wszystko, w każdziuchnym szczególe. Wwiodę Tatarów w loch onym wejściem, które znajduje się w Winnicy Łazarzowej, przy Świętym Wojciechu. Stamtąd prowadzi tylko jeden korytarz ku Wzgórzu Świętopawelskiemu, a u jego stóp rozgałęzia się na liczne odnogi, stając się istnym labiryntem korytarzy. Jeśli uda mi się aż do tego miejsca dotrzeć, nikt już nie wyjdzie na powierzchnię ziemi. Nie sposób bowiem, raz tam zabłądziwszy, właściwą drogę odnaleźć.

– A jeśli Tatarzy będą ją sobie znaczyli? 

– Nie powinni. Przecież posłużę im za przewodniczkę.

– Nigdy nie wiadomo. 

Halina wzruszyła ramionami: 

– Będą, nie będą, to nie ma znaczenia. Pomyślałam bowiem i o tym, jak się zabezpieczyć. Niechaj tej nocy wymknie się niepostrzeżenie z miasta kilkunastu ludzi. Niech się ukryją w Lesie Gołębickim, a gdy zaświta ranek pozajutrzejszego dnia, niechże czuwają skryci w gąszczu tarniny w pobliżu winnicy.

Skoro ujrzą, iż ostatni z pogan w loch się opuścił, wyskoczą i czym prędzej zawalą wejście kamieniami, których górę całą zgromadzili tam właśnie ojcowie benedyktyni, pragnąc ogrodzić murem swój ogród i kościół Świętego Wojciecha. 

– Ale przecie nie wszystkich Tatarów wprowadzisz do lochu. Najwyżej jeden oddział tylko. Reszta zostanie tam, gdzie jest i teraz. Nie może tedy powieść się ów plan. Żadną miarą nie może. 

– I o tym myślałam. Resztę wojowników odciągnę stamtąd. Wyślę ich pod Krakowską Bramę, tak by nasi rycerze bez przeszkody mogli zasypywać wejście do podziemi. 

Witkon bez przekonania pokręcił głową. 

– Nic nam to nie da. Garść jeno pogan zginie, a reszta? Reszta zdobędzie miasto i srogo się zemści za twoją zdradę. 

– I o tym myślałam. Gdy chan zginie w lochach, reszta wojowników poniecha oblężenia. 

– Ale czy zginie? Jakże go tam wwiedziesz? Czy zechce cię posłuchać? 

– Nie martwcie się o to, panie Witkonie. Wiem, co mam mówić, aby go przekonać, by go zachęcić, by zszedł do podziemia. 

– Cóż, zatem zgoda. Niech się dzieje, co się ma dziać. Ufam, iż wiesz, co czynisz. Wszelako, gdybyś chciała się wycofać, masz czas do wieczora. Pomyśl raz jeszcze o całej tej sprawie, zanim nie wyślę zbrojnych poza wały.

– Wierz mi, panie Witkonie. Nie odmienię zdania. A teraz żegnaj, chcę pozostać sama. 

Wójt skłonił się przed Haliną i ruszył do grodu. Gdy zniknął za zakrętem wąziutkiej uliczki Świętego Ducha, podniosła się i ona na nogi. Ruszyła wolno przez miasto, nad którym wisiała nienaturalna jakaś cisza.

Ludzie rozeszli się do domów, tylko straże pozostały na wałach i bramach, pilnie obserwując tatarskie obozowisko rozłożone na sąsiednim wzgórzu. 

Wreszcie dotarła do kościoła Panny Maryi. Gdy weszła w obręb świątynnego placu, objął ją miły chłód lip i wiązów, których gęste korony ocieniały biegnącą tam wąziuchną ścieżkę. 

Przystanęła, zatrzymując się obok sędziwego wiązu, który splątane konary, niczym kościste dłonie starca, w niemym geście błagania o litość wyciągał ku niebu. 

Oparła się Halina o chropawy pień, objęła go dłońmi, delikatnie głaszcząc nierówności spękanej kory, przywarła do niej rozpalonym policzkiem. 

Patrzyła zwilgotniałymi oczyma na skłon sąsiedniego wzgórza, kędy wznosił się kościół Świętego Jana. Spoglądała tam, gdzie spoczywali snem wiekuistym jej najbliżsi – matka, której nie znała, ojciec, którego obraz w miarę upływu lat coraz bardziej blakł i rozmywał się w pamięci, aż w końcu pozostał w jej sercu tylko dziwny, słodki smutek jawiący się na wspomnienie dziecinnych zabaw i pieszczot. Tam również, wpodle świątynnej ściany, spoczywał jej Jasiek.

– Już rychło do was przybędę – szeptała. – Już wkrótce spotkamy się wszyscy. Czekajcie na mnie, tam poza progiem życia. Lękam się go przekroczyć, pomóżcie mi, proszę. Pomóżcie…

A później jęły nawiedzać ją wspomnienia dawno minionych dni. Łagodny wietrzyk owiewający twarz przyniósł ze sobą obraz ojca, z którym przechadzała się śród pól poza miastem… Znów widziała wierzbowe bazie… Zapachniał jej widłak, którym strojono święcone na Wielkanoc… Kaczeńce złociły się na łące błogosławionego Wincentego Kadłubka… Ciężkie, dojrzałe kłosy żytnie syciły powietrze swą wonią… Jesienna szaruga miotła jej w twarz potoki dżdżu… Słońce iskrzyło się w śniegu, a lekki mrozik szczypał w uszy, policzki i palce…

Sroka przelatująca w pobliżu zaskrzeczała głośno raz i drugi. Halina ocknęła się. Spojrzała na ptaka, który przysiadł nieopodal na gałęzi lipy i przekrzywiwszy głowę, wpatrywał się w kobietę. Uśmiechnęła się doń i zamachała dłonią. A on, spłoszony, poderwał się do lotu i wzbił w powietrze. Zakołował ponad dachem świątynnym raz i drugi, a później poleciał w stronę Wisły. 

Halina, westchnąwszy, weszła na most łączący Wzgórze Kolegiackie z Zamkowym i podążyła do grodu.

* * *

Ciemno było, choć oko wykol. Cieniuchny obrąbek księżyca nie dawał bowiem prawie wcale blasku. Miasto spało, a nocną ciszę mąciły jeno poszczekiwania psów, rechot żabiego chóru dobiegający znad Wisły i nawoływania straży, ustawicznie krążącej po wałach. 

Z furtki, obok bramy grodowej wysunęły się dwie ludzkie postacie i skierowały ku miastu, a doszedłszy w pobliże Bramy Opatowskiej, zatrzymały, skryte w cieniu wału i poczęły rozmawiać szeptem: 

– Pani Halino, pomyśl raz jeszcze, proszę. Ostatnia chwila, aby się wycofać. 

– Dajcie spokój, wójcie Witkonie. Nie wracajcie do tego. Nie przekonujcie, bo wiecie, że owo jedyna nadzieja dla miasta, a ja się już zdecydowałam – odrzekła kobieta, siląc się na spokój, chociaż głos się jej łamał. 

Umilkli. Witkon ujął ją za ręce, ścisnął mocno, a potem z szacunkiem ucałował. Wpierw jedną, a później drugą. Stał tak pochylony przed Haliną, gdy naraz głuchy szloch targnął mu piersią, a gorące łzy potoczyły się po policzkach. 

Płakał.

Dorosły mężczyzna, zahartowany w bojach, a płakał jak dziecko.

– No, dajcie już spokój, dajcie spokój. Nie przystoi mężowi zachowanie niewieście. Panie Witkonie, bo i ja się rozpłaczę – głos Haliny drżał. – Chodźcie, chodźcież. Czasu mało. Rychło zacznie świtać, a wówczas będzie zbyt późno. 

Weszli tedy na wał. Halina stała wyprostowana, wpatrując się w sylwety domów, które głęboką czernią odcinały się od rozjaśnionej granatem czerni wygwieżdżonego nieba. Patrzyła ostatni raz na owo miasto, które tak ukochała. 

Tymczasem Witkon przymocował mocny i gruby sznur do jednej z belek obwałowania i zrzucił go w mrok.

– Dobrze się trzyma? Nie zerwie się, aby pod moim ciężarem? – spytała kobieta. 

– Bądźcie spokojna, pani. Wytrzyma. 

– Pozdrówcie ode mnie Bożenę. Dobrą mi była i wierną przyjaciółką przez te lata. Żal mi się z nią rozstawać. Jak żal!… – Rzekłszy to, ujęła sznur mocnym chwytem, a później – odpychając się stopami od wału – pogrążyła w mroku. Przez chwilę słychać było jeszcze odgłosy zsuwania się po nierówności w dół, a później wszystko ucichło.

Witkon wychylił się, usiłując cokolwiek dojrzeć, ale nie widział niczego w głębokim mroku. 

– Czegóż tak pilnie wypatrujecie, panie wójcie? – zagadnął go naraz strażnik, który niepostrzeżenie nadszedł od strony Bramy Zawichojskiej.

– At, niczego, spać nie mogę – odburknął Witkon.

* * *

Tymczasem Halina posuwała się po omacku, raczej wyczuwając, niż widząc znajomą, wyboistą dróżkę, wiodącą ku kościołowi Świętego Wojciecha.

Skoro wspięła się na sam szczyt niewielkiego wzgórka, kędy rozpierała się przysadzista, z modrzewiowych bierwion wzniesiona świątynia, spostrzegła kilku strażników siedzących wokół przygasłego ogniska. Byli to Tatarzy i Rusini. 

Na ich widok zawołała przytłumionym głosem, używając łamanej ruskiej mowy: 

– Ej, ludzie! A oświećcie mi drogę! 

Zbrojni porwali się na równe nogi i zapaliwszy pochodnię od żaru tlejącego w pokładach siwego popiołu, czym prędzej przyskoczyli do przybyłej. Jeden z nich wydobywszy z pochwy zakrzywiony miecz, przyłożył jej ostrze do szyi. 

– Ktoś ty? Czego tu szukasz po nocy?!

– Odłóż owo żelazo. Nie twoja to sprawa. Do chana idę z wieścią.

– Nie łżyj, żmijo-Laszko! Przyszłaś na przepatry! – zawołał jeden z Rusinów i uderzył Halinę otwartą dłonią w usta tak mocno, że aż z rozciętej wargi poczęła sączyć się krew.

– Zostaw, psie! – ostry głos mężczyzny, który wychynął z mroku i kierował się ku strażnikom, powstrzymał Rusina od następnego ciosu. 

W krąg światła rzucanego przez jarzącą się krwawo pochodnię wszedł bogato odziany Tatar. Był to Tochtamysz, krewniak chański. Żołdacy z lękiem odstąpili od Haliny, jednocześnie nisko chyląc głowy przed przybyszem. 

– Chodź ze mną – rzekł ów do Haliny. – Pan mój, wielki chan Telebog czeka na ciebie ciekaw, co też chcesz mu oznajmić. 

– Dzięki, panie. Cieszę się, iż chan na mnie czeka mimo tak późnej pory. Dużo mam mu do powiedzenia. Dużo. A co najważniejsze, będą to dlań rzeczy ciekawe. 

Chan siedział u stopni wielkiego ołtarza na stosie skór baranich okrytych haftowanymi srebrem i złotem szatami kapłańskimi, które najpewniej wywleczono z kościelnej zakrystii. Z tyłu za nimi, na ołtarzu, stało kilkanaście zapalonych świec woskowych, rozjaśniających nieco mrok panujący w świątyni. 

Halina, ujrzawszy władcę, podbiegła doń i upadłszy na kolana, wznosząc ręce w błagalnym geście, zawołała:

– O wielki panie! Obyś żył wiecznie! Pomścij mnie, pomścij! Słońce sprawiedliwości, pomścij mnie!

Chan spoglądał na kobietę spod wpół przymkniętych powiek. Jego kamienna twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Gestem nakazał, by Halina podniosła się z klęczek i zbliżyła ku niemu. 

– Czego chcesz, niewiasto? Jakiej zemsty pożądasz? Na kim pragniesz się zemścić i dlaczego? 

– Pomścij mnie na sandomierzanach. Na tym plemieniu wężowym, na owych podłych łotrach… 

– Mów jaśniej – oschle przerwał jej Tatar.

– Zową mnie Ludmiła. Przeszłego roku odumarł mnie małżonek. Zacny był człowiek i majętny. Rodziny nie mam nijakiej ni dzieci, ni krewieństwa. Nikogo, kto by się za mną ujął. Jam nietutejsza. Z Poznania za mężem przyszłam. Skoro się tedy one sandomierskie sępy zwiedziały, że mój oczy zamknął, wyostrzyły sobie zęby na wdowi dobytek. I dopięli swego. Poprzez fałszywe sądy wyzuli mnie z wszelkiego dobra. Zabrali dom, ogród, winnicę. Nawet i suknie chcieli mi zrabować. Ostałam się tedy w nędzy, a upodleniu, bez dachu nad głową. Ach, gdybym mogła – tu zacisnęła pięści i jęła nimi wygrażać w kierunku miasta. – Ach, gdybym mogła, na kawałki bym ich wszystkich pokrajała, ażeby konali w mękach. Pomścij mnie, panie! Tyś moją jedyną nadzieją!

Chan uśmiechnął się złośliwie. 

– A zatem chęć zemsty tobą kieruje, rozum mąci? 

– Tak, tak! Pomogę wam! Loch tajemny wskażę, który zawiedzie wojowników aż do serca grodu. A gdy go już opanujecie, wytnijcie w pień wszystkich – mężów i niewiasty i dzieci, klechów i rycerzy, i łyków. Niechaj raz na zawsze owo wężowe plemię zniknie z lica ziemi. Za moją krzywdę! Za moje łzy! 

Halina krzyczała prawie, co i raz wygrażając dłońmi zaciśniętymi w kułaki.

Lecz myliłby się, kto by sądził, iż głos łamie się jej i drży z wielkiej nienawiści. To strach przesycony grozą na myśl o tym, co ją wrychle czeka, chwytał za gardło, dusił a dławił, piersi uciskał, plątał język. 

– Uspokój się, uspokój, niewiasto! 

Tochtamysz podszedł do niej, ująwszy za ramiona, potrząsnął mocno. 

– Nic ci one krzyki nie pomogą, jeśli nie powiesz, z jakowym tutaj przyszłaś planem. Żeby cię pomścić, pierwej musimy wejść do Sandomierza. 

Chan roześmiał się złowieszczo: 

– Twoim pragnieniom stanie się zadość. Przyrzekam, że cię pomścimy. Bądź spokojna. Masz na to moje słowo. Lecz wpierw odpowiedz nam na kilka pytań.

Halina całą siłą woli przemogła się, by zapanować nad lękiem i w miarę spokojnym głosem rzekła: 

– Cóż chcecie wiedzieć? 

– Jak nas wprowadzisz do grodu? 

– Tutaj, nieopodal onego kościoła, znajduje się wchód tajemny do podziemnego lochu, który wiedzie aż do zamkowych piwnic. Znam drogę, bom kilkakroć onym lochem chadzała, więc łatwo mogę was poprowadzić. 

– Iluż jest zbrojnych w mieście? 

– Zbrojni są wszyscy. Nawet niewiasty, nawet i wyrostki. Wszelako rycerzy garstka zaledwie.

– Ilu?

– Może setka, i to wielu spośród nich poranionych. 

– Tedy po cóż lochami chadzać? – skrzywił się chan. – Skoro świt uderzymy z wszystkich stron na miasto i będziem dotąd atakować, aż padnie. 

Halina, słysząc te słowa, zamarła z przerażenia. Oto podstęp się nie udał. Mało! Zdradzając, iż Sandomierz jest bezbronny prawie, przyłożyła swej ręki do rzezi, jaka nastanie bez ochyby za dnia. 

Lecz w tej samej chwili, w której chan skończył mówić, ozwał się Tochtamysz: 

– Nie masz racji, panie mój. Warto posłuchać niewiasty. Zaoszczędzi to czasu i ludzi. Pomyśl, przecież od początku oblężenia broni miasta owa garstka, a nie udało się nam ich dotąd przemóc. Prawda, że wcześniej czy później muszą ulec, wszelako nie jednego jeszcze z naszych wojowników zbawią żywota. Posłuchaj mnie, panie. Posłuchaj, jaki plan przyszedł mi do głowy – ciągnął dalej. – By zdobyć Sandomierz, korzystając z onego lochu, o którym nam mówi kobieta, starczy z tysiąc zaledwie wojowników. Tymczasem reszta może spiesznie ciągnąć na Kraków. Korzystajmyż z okazji, że się nas tam tak rychło nie spodziewają, a złupimy go, skarby mnogie zdobywając i licznych niewolników.

Na twarzy Teleboga malowało się niezdecydowanie. Podparł głowę na pięściach i wbiwszy wzrok w ziemię, myślał. Mijała chwila za chwilą, a lęk coraz większy – już nie o siebie, lecz o los tak wielu ludzi pożerał Halinę. I raptem przyszła jej do głowy myśl pewna. 

Podbiegła ku chanowi i padłszy znów przed nim na kolana, jednocześnie spod płaszcza wyciągnęła zawiniątko, które zabrała ze sobą na wypadek, gdyby trzeba było przekonywać Tatarów, iż zna drogę do ukrytych skarbów. Otóż teraz podała zawiniątko Telebogowi na wyciągniętej dłoni. 

Ów podniósł na nią pytający wzrok: 

– Weź to, weź! Owo wszystko, co mam! Weź, spełnij moją prośbę! Powiodę was tajemnym lochem! Najłatwiejszy to sposób, by zdobyć gród i skarby!

Chan rozpostarł zawiniątko i ujrzał w środku kilka złotych pierścieni, zausznice, broszę, srebrny łańcuch, naszyjnik z granatów i przygarść monet. 

– A zatem co nieco udało ci się uchronić z onego majątku, który rzekomo wszystek zabrali wrogowie? – uśmiechnął się władca. – Przekonałaś mnie. Tym mnie przekonałaś, że wiesz, iż lochy to najpewniejszy sposób, by wejść do miasta. Musisz ich wszystkich srodze nienawidzić, skoro dla zemsty gotowa byłaś poświęcić nawet one liche błyskotki. Bierz je z powrotem. A gdy zdobędziemy gród…

– Pokażę ci, panie, kędy jest ukryty skarbiec! – pośpiesznie zawołała Halina. 

– Tedy z owego skarbca dorzucę ci jeszcze kilka pierścieni i łańcuchów. Może też pieniędzy trochę. 

– Budź ludzi, Tochtamyszu. Wyszykuj oddział, który lochem pójdzie, a reszta niech siada na koń, gdy tylko pierwszy brzask rozjaśni niebo, i pędzi na Kraków. 

– Jak każesz, panie! A tobie, którego osiodłać wierzchowca?

– Mnie? Żadnego. Ty poprowadzisz ludzi na południe, Tochtamyszu, a ja zostanę tutaj. Nie może ominąć mnie zabawa, gdy zdobędziemy Sandomierz. Później was dogonię. 

Tochtamysz nic już nie rzekł, skłonił się nisko i wyszedł na dwór. Chan zaś raz jeszcze bacznie przyjrzał się Halinie i powiedział. 

– Jeszcześ dość urodziwa. Uczynię cię swą nałożnicą. Po wszystkim.

* * *

Ledwo niebo poczęło szarzeć na wschodzie, a po zaroślach i w koronach drzew obudziły się pierwsze ptaki, w obozie tatarskim ogłoszono pobudkę. 

Dziesiętnicy i setnicy uwijali się między wojownikami, wydając rozkazy. Siodłano konie, przygotowując je do odjazdu. Tylko wpodle Świętego Wojciecha spory oddział ze dwa tysiące ludzi liczący, nie śpiesząc się wcale, czekał, aż ów ruch ustanie i współtowarzysze odjadą. Tymczasem jednak zaspokajali głód i pragnienie.

Nie minęło wiele czasu i pozłocisty obrąbek tarczy słonecznej wychylił się spoza widnokręgu, barwiąc niebo różem, szkarłatem i fioletem, wyzłacając białe puszyste obłoczki i skrząc się w kropelkach rosy perlących się na źdźbłach traw i łodygach ziół. Wówczas wojsko tatarskie wyjechało na krakowski gościniec.

Posuwali się równo, oddział za oddziałem, zrazu nie spiesząc się wcale i dopiero wtedy, gdy wieże Sandomierza skryły się poza szczytami wzgórz porosłych zagajnikami złożonymi z brzóz i buków, bodli konie piętami, przynaglając je do cwału. 

Czatownicy na bramach i wałach, ujrzawszy ów widok, widok najmniej spodziewany, podnieśli alarm. Wkrótce rozniosły się po mieście okrzyki radości, budząc mieszkańców z niespokojnego snu: 

– Luuudzieee!!! Ludzieee! Tatary uchodzą! Uchodzą!

Rozdzwoniły się dzwony wszystkich kościołów w mieście. Srebrzyste dźwięki uderzyły o niebieską powałę, rozlały się po okolicy, wieszcząc wszystkim, iż oto Bóg ulitował się nad Sandomierzem i sprawił, iż poganie poniechali oblężenia.

Jeden tylko wójt Witkon znał prawdę o tym cudzie i podczas gdy wszyscy cieszyli się, tańcząc na ulicach, padając sobie w ramiona, śmiejąc się i śpiewając, na jego twarzy nadal malowała się powaga i smutek. 

– Panie Witkonie! Panie Witkonie! – zaczepił go jeden z mieszczan. – Cieszże się! Tatary uchodzą, a wy markotni. Gotów-em pomyśleć, iż ich żałujecie!

– Jeszcze nie czas na radość. Jeszcze nie czas…

– Co też pleciesz, panie wójcie?! – mieszczanin machnął ręką i poszedł w swoją stronę. 

Witkon wspiął się na wał i spoglądał w kierunku Świętego Wojciecha. Wszelako niczego nie mógł dojrzeć. Ponad korony drzew wystawał jedynie dach świątynny i wieża z sygnaturką. Usiłował też wypatrzeć cokolwiek w zwartym gąszczu tarniny, czarnego bzu i trzmieliny, oplatanym giętkimi łodygami dzikiego chmielu, który porastał obydwie strony dróżki wiodącej ku wsi Gołębice, ale wzrok nie mógł się przebić przez plątaninę gałęzi i liści.

Naraz uszu Witkona dobiegł stukot wielu męskich kroków i głos rycerza Dobrosława z Zaleszan:

– Przywiodłem, panie wójcie, oddział zbrojnych, jak mi rozkazałeś. Tyle że nie bardzo wiem, po co. Tatarów nie ma. Odjechali. I chwała Bogu. Ale, ale! Powiedzcież mi, gdzież to się zapodział Dersław z Obręczny? Nie widziałem go od wczorajszego zmierzchu.

Wójt popatrzył na pytającego i odparł: 

– Pan Dersław jest tam – i wskazał dłonią krzaki przy gołębickiej dróżce. – Niech twoi ludzie czym prędzej odryglują furtkę obok Opatowskiej Bramy i czekają dalszych rozkazów. Tylko się pośpieszcie. Skoro dostrzeżecie, iż wpodle Świętego Wojciecha ruch jakowyś się zaczyna, czym prędzej tam biegnijcie. Wspomożecie Dersława i jego rycerzy. 

* * *

Gdy umilkł stukot końskich kopyt, a obłok kurzu zakrył ostatniego z odjeżdżających wojowników, chan rzekł do Haliny: 

– Teraz czas i na nas. Prowadź do lochu. 

Podniósł się i przypasał do boku ostry krzywy miecz z niebieskawej damasceńskiej stali, miecz o głowni wyrobionej ze złota i wysadzanej koralami i perłami. Pod kaftanem z żółtego jedwabiu haftowanego w kwiaty i smoki, miał lekką, lecz mocną kolczugę. Przywdziawszy więc tylko na głowę stalową, spiczastą misiurkę, obciągniętą po wierzchu białą cielęcą skórką, skierował się do wyjścia. 

Przed świątynią w zwartym szyku czekał nań oddział – sam kwiat tatarskiego wojska. Chan gestem nakazał im milczenie i tak się odezwał: 

– Ta oto niewiasta, która ma powody, by nienawiścią darzyć sandomierzan, podjęła się nam pokazać tajne przejście biegnące lochami podziemnymi od tego miejsca, aż do środka grodu. Obiecuję wam, że przed południem miasto będzie nasze! 

Halina wysunęła się na czoło zbrojnych i rzekła: 

– A zatem chodźmy. 

Na południowym skłonie wzgórka rozpościerała się winnica, Łazarzową zwana. Gdy weszli w jej obręb, oczom ich ukazał się przepiękny widok – rzędy krzewów winnych, których grube łozy obwieszone były ciężkimi, opitymi sokiem gronami jagód. 

Wszelako nikt na to nie zwracał uwagi. Halina skierowała się pewnym krokiem ku wschodniej stronie i gdy dotarła do częściowo już wzniesionego muru, pokazując na stertę głazów polnych, wapiennego kamienia i cegieł, ozwała się: 

– Otóż i jesteśmy na miejscu. 

Chan bacznie spoglądał dookoła, lecz nigdzie nie mógł dojrzeć wejścia do podziemia. 

– Odrzućcie wierzchnią warstwę ziemi z tego miejsca – pokazała dłonią lekkie zagłębienie gruntu pod samym murem. 

Rzucili się wojownicy i ryjąc ostrzami dzid, a odgarniając to, co uskrobali rękoma, rychło odsłonili mocne dębowe drzwi nabijane mosiężnymi ćwiekami. Drzwi owe były ściśle dopasowane do kamiennego obramowania. Z trudem wielkim je podważyli, a gdy ustąpiły, oczom patrzących ukazała się czarna czeluść, z której powiało chłodem i stęchlizną. 

Halina postąpiła kilka kroków w jej kierunku, a zatrzymując się nad otworem, naraz trząść się zaczęła, a lęk objął jej serce tak mocarnym uściskiem, iż zdało się, że za chwilę upadnie. 

– Cóż ci to, kobieto?! – krzyknął chan i podbiegłszy do niej, ujął za ramiona. 

Całą siłą woli przemogła Halina słabość, zdusiła nieco strach w sobie i odparła: 

– Nic mi. Nic. Już dobrze. To ziąb ciągnący z podziemia. To tylko ziąb.

– Prowadź. Nie ma nazbyt wiele czasu. Chciałbym najpóźniej jutro przed nocą dopędzić Tochtamysza.

Popatrzyła Halina w niebo. Błękitniało nad głową, a rozświetlone słonecznym blaskiem białe obłoczki leniwie sunęły po jego bezmiarze. 

W powietrzu unosił się zapach wilgotnej ziemi, traw, ziół i kwiatów. Ptaki zanosiły się śpiewem, uganiając między gałęziami drzew pobliskiego sadu. Od miasta dobiegało poszczekiwanie psa, a kędyś spoza wzgórz, pianie dalekich kogutów. 

Po raz ostatni ogarnęła to wszystko wzrokiem, wsłuchała w odgłosy budzącego się nowego dnia, wciągnęła w nozdrza znajome zapachy. A potem lęk, który do tej pory ani na chwilę jej nie opuszczał, zniknął gdzieś, i w sercu Haliny zapanował spokój.

Postąpiła pewnie do przodu i schodząc w głąb lochu po oślizgłych kamiennych stopniach, dała ręką znak Tatarom, aby podążyli jej śladem. 

Poczęli tedy zstępować jeden po drugim, aż wreszcie ostatni skrył się w podziemiu. Tutaj, zapaliwszy pochodnie, ruszono dalej. 

Loch był dość niski, nie na tyle wszakże, aby trzeba było się pochylać. Opadał łagodnie w dół, wijąc się niczym strumień, który wędruje przez płaszczyznę łąki. Nie widać było żadnych odgałęzień. 

W miarę jak oddalano się od wejścia, milkły odgłosy dobiegające z dworu, aż wreszcie zapanowała cisza tak wielka, iż nawet nieustraszonym i okrutnym wojownikom tatarskim udzielił się nastrój tajemniczości. Mimo woli ściszyli głosy, a w końcu przestali się w ogóle odzywać. 

Posuwano się tedy w milczeniu i powoli, bowiem na śliskim od wilgoci dnie lochu łatwo można się było przewrócić. 

Krwawy poblask płonących pochodni tańczył na ścianach i skrzył się w grubych pokładach saletry osiadłej na kamiennych wspornikach zabezpieczających loch przed zawaleniem.

– Dalekoż jeszcze do celu? – zapytał chan przyciszonym głosem. 

– Niezbyt. Uzbrójcie się, panie, w cierpliwość. Już rychło nastanie kres naszej wędrówki. Może… 

Nie dokończyła zaczętego zdania, bo oto z tyłu, skądś z daleka, doleciał ich głuchy łoskot, przypominający nieco stłumiony głos burzy przewalającej się po niebie, albo dudnienie ciężkich kłód toczonych po wyboistej drodze. 

– Co to?! – zawołał zaniepokojony chan. – Co to za dziwne odgłosy? 

A one nie milkły, jeno narastały, odbijały się od ścian podziemia i wracały echem z odległych korytarzy. 

Chan skinął dłonią i kilku wojowników pędem pobiegło do wejścia. Reszta wylękniona zatrzymała się, czekając, aż wrócą. 

Halina pojęła, że oto nadeszła już ostatnia chwila. I wówczas znów, tak jak przeszłego dnia na Kolegiackim Wzgórzu, pod przymkniętymi powiekami poczęły przesuwać się obrazy z całego życia, które oto dobiegało kresu. 

Były barwne i nadzwyczaj wyraźne. Nadpływały widoki zdarzeń, które – zdało się – dawno już winny całkiem zniknąć w grubych pokładach niepamięci. Wizje zmieniały się jak w kalejdoskopie. 

Oto znów jest małą dziewczynką, zrywającą stokrotki na trawiastym skłonie Wzgórza Zamkowego… Pszczoły buszują w gałęziach lip, spijając słodki nektar z ich wonnego kwiecia… Gruby trzmiel przysiadł na łodydze liliowych dzwonków… Głowa ojca nadziana na pikę… Pierwszy pocałunek Jaśka… Wiatr od Wisły niosący zapach wilgoci i świeżych ryb… Rzędy trumien pobitych rycerzy… Krew… ból… łzy… Ciągle łzy… Nieustający żal… Tęsknota za szczęściem, które wciąż umyka, wciąż umyka… Zda się starczy sięgnąć ręką… Zrobić krok… 

Naraz pod powieki napływa obraz surowej twarzy księżnej Kingi okolonej zakonnym welonem, a w duszy odzywa się jej głos: „Módl się, dziecko, módl tak, jak cię uczyłam”. 

I wtedy wargi poczynają szeptać dawno już nieodmawiane słowa zapomnianej dziecięcej modlitwy:

Zakonniku, święty Franciszku pokorny, przez swe święte rany wspomóż chrześcijany. Matko, Klaro święta u Boga jeś wzięta. Proś za nas Gospodyna, Panny Maryi Syna…”3

Otworzyła Halina oczy, spojrzała w głąb lochu wijącego się w stronę grodowego wzgórza i naraz, w oddali, zamajaczyła jej postać ojca. Stał nieporuszony, jakby czekając, kiedy córka do niego dołączy.

Uśmiechnęła się szeroko i wyciągnęła ręce do widma. 

Przyskoczył do niej chan i krzyknął podniesionym głosem: 

– Ktoś ty, niewiasto?! I cóż to wszystko oznacza?!

A wtedy ona, wpatrując mu się w oczy, wyrzekła głośno i dobitnie:

– Jestem Halina, córka Piotra z Krępy, kasztelana sandomierskiego, któregoście przed laty ubili. Jestem Halina, wdowa po Janie Pilawie, wojewodzie sandomierskim, który z waszych rąk śmierć poniósł. Dziś los się od was odwrócił, poganie. Skon was tu czeka straszny, z głodu i pragnienia. A miasto ocaleje! Miasto ocaleje! Ocaleje! 

– Panie nasz, wielki Telebogu! Panie nasz! Lachy głazami i ziemią przywalili wchód do podziemia. Jesteśmy w pułapce! – krzyknął jeden z wojowników wysłanych ku wyjściu. 

– Wyprowadź nas stąd! – zasyczał chan. 

Schwycił Halinę rękoma za szyję i dusił. Twarz wykrzywiła mu się strachem i wściekłością zarazem, posiniała, a w kącikach ust zabieliła piana. 

– Wyprowadź nas, bo zabiję!!! Zaaabiiiiję!!! – ryczał.

– Zabij, skróć mękę – wychrypiała kobieta. – Nie znam drogi… do innego… wyjścia… Nie wydostaniemy się stąd… nigdy…

Puścił ją Tatar i dobył miecza. Zamachnął się nim szeroko i ciął ze straszną siłą w sam środek piersi. 

Poczuła tępe uderzenie, osunęła się na kolana i przycisnęła ręce do serca. Spomiędzy palców przesączyła się strużka ciepłej, lepkiej krwi. Oczy Haliny zaszły mgłą, ogarnął ją mrok głębokiej czeluści, w którą jęła spadać z zawrotną prędkością.

I oto naraz, gdzieś w oddali rozjarzyło się złocistobiałe światło, pełne ciepła i miłości. Popłynęła w jego kierunku, spokojna i ufna. Wokół siebie poczuła obecność bliskich osób i było jej dobrze, tak dobrze, jak wówczas, gdy zasypiała przytulona do ojcowskiej piersi.

KSIĄŻKA JEST DOSTĘPNA W SPRZEDAŻY:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html

1Cytat pochodzi z Apokalipsy św. Jana w przekładzie Tomasza ze Zbrudzewa, w opracowaniu Ireny Kwileckiej.

2Cytat pochodzi z Apokalipsy św. Jana w przekładzie Tomasza ze Zbrudzewa, w opracowaniu Ireny Kwileckiej.

3Tekst tej modlitwy widnieje wypisany na ścianie północnej nawy bazyliki katedralnej Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Sandomierzu.

———–

Andrzej Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy. Legenda sandomierska….O pax mongolica (tatarica), Franciszku…

Andrzej Juliusz Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy

legenda sandomierska

Armoryka

Sandomierz

Projekt okładki: Tomasz Obara

Tatarzy

Zima roku 1260 nie nadchodziła długo. Drzewa i krzewy czarniawymi gałęźmi ostro rysowały się na tle białosinego nieboskłonu. Przymrozki, nocą ścinające kałuże kładące się pośrodku wąskich sandomierskich uliczek, uchodziły precz, gdy słońce mocniej przygrzewało. Lepkie błoto, z żółtego lessu powstałe, kleiło się do nóg przechodniów.

Aż oto ludzie z utęsknieniem wyglądający zimy doczekali się jej wreszcie. Któregoś ranka świat cały utonął w bieli. Dachy domostw, kościołów, zabudowań grodowych przykrywały puszyste czapy, nasunięte na oczy okiennych otworów. 

Śród zasp wydeptano wąskie ścieżyny. Przechodnie uśmiechali się do siebie i z lubością wciągali w nozdrza rześkie, mroźne powietrze, a później wydychali obłoczki pary. 

Świat poweselał, nową szatę przywdziawszy. Precz ujść miały choróbska, które się lęgły we mgle i wilgoci. Tylko żebracy markotnie spoglądali wkoło, bo oto na nich ciężki czas przychodził. 

Z westchnieniem wspominali letnie upalne dnie, gdy wylegiwali się na trawie u stóp rozłożystych lip, Świętojackową ręką posadzonych, lub pod konarami prastarych, pogańskich dębów, rosnących u podnóża góry, na której szczycie kościół Panny Maryi połyskiwał białymi murami. 

Za dnia kulili się w zimnych kruchtach świątynnych, wyciągając ręce pokrzywione niczym sękate konary, jękliwymi głosami prosząc o jałmużnę. Gorsze były noce, gdy śnieg sypki chrzęścił pod stopami, w dziurawe łapcie obutymi, i skrzył się w srebrnosinym poblasku księżyca, a mróz bez miłosierdzia kąsał uszy, policzki i palce. 

Skoro zima już dobrze się rozsiadła na sandomierskich wzgórzach, a Wisła stanęła powleczona grubą warstwą lodu, któregoś popołudnia, gdy zmierzch jął się rozpościerać nad miastem, powietrze szarzeć, a mróz tężeć, na drodze od Zawichostu idącej ujrzano konnego, który co sił bódł wierzchowca piętami i leciał ku Sandomierzowi niczym zamieć śnieżna.

Rozwarto na oścież bramę, którą już poczęto przymykać, a ów wpadłszy w nią galopem, zsunął się z konia na ziemię i ciężko łapiąc powietrze szeroko rozwartymi ustami, wychrypiał:

– Tatarzy idą… Lublin złupiony… 

Opadł na kolana, a później zarył twarzą w miękkim, białym puchu. 

Próżno go cucono, przeniósłszy do grodu. Olbrzymi wysiłek, pospołu z mroźnym powietrzem sprawiły, iż serce ściśnięte potężnym skurczem ustało.

Śród ludzi otaczających przybyłego zapadła cisza. Spoglądali na siebie, a niejednemu w oczach czaił się lęk. 

– Boże, jeśli to prawda, co ów rzekł, cóż poczniemy?! Jak raz nie ma księcia w Sandomierzu, a nim da się mu znać, nim przybędzie z Krakowa, może już być po wszystkim. 

I zgromadzeni pojęli, ile grozy się kryje w owym „po wszystkim”. 

Ktoś drugi zawołał: 

– Boże miłosierny! Miej litość nad nami! 

– Nie kraczcie, nie kraczcie! Jeszcze nie ma Tatarów, a ponadto sporo nas tu zbrojnych. Gród silnie obwarowany, nie zdobędą go łatwo. Z miesiąc zabawią pod wałami, a tymczasem książę przybędzie z odsieczą. 

Słowa te wyrzekł rosły mężczyzna, o szerokich barach, przyodziany w bogate suknie i okryty płaszczem podbitym sobolowym futrem. 

Mógł mieć około trzydziestu pięciu lat, nie więcej. Głowę trzymał prosto uniesioną ku górze. Jasne włosy w nieładzie opadały mu na ramiona, lecz nie wyglądało to niechlujnie. Gęsta broda o złotawym odcieniu miękko okalała twarz. Niebieskie oczy dobrotliwie spoglądały spod niedbale odgarniętej z czoła grzywki. Był to Piotr z Krępy, kasztelan sandomierski.

Na jego słowa chmurne dotąd oblicza, okalających zmarłego mężczyzn, poweselały nieco. 

– Naprawdę myślisz, panie Piotrze, że wytrzymamy aż miesiąc? – zapytał jeden z obecnych. 

– A dlaczego by nie? – odpowiedział pytaniem kasztelan. – Jak mówiłem, gród warowny, jedzenia i wody mamy pod dostatkiem, a chociaż rycerstwo z panem naszym, księciem Bolkiem, do Krakowa się udało, to przecież niemało nas zbrojnych, by wały obsadzić. 

– O grodzie mówisz. Zgoda. A miasto? Co z miastem? Czy zostawisz tylu ludzi poganom na rzeź?

Owo pytanie ciężko zawisło w powietrzu. Mężczyźni pomarkotnieli znowu. 

– Zapasów jest tyle, że i dla mieszczan starczy. Schronią się w grodzie – odpowiedział Krępa. 

Ale zebrani kręcili głowami bez przekonania, a później jęli się rozchodzić do domów.

* * *

Na dworze zapadła głęboka noc. Ogromny, majestatyczny księżyc wypłynął zza widnokręgu i zalał ziemię potokiem sinosrebrzystej poświaty.

Śnieg ostro chrzęścił pod stopami kasztelana, a mróz kłuł mu płatki uszu milionem igieł, osiadał szadzią na wąsach i brodzie, chwytał za palce u nóg. Krępa minął swój dom i wyszedłszy z obwałowań grodowych, skierował się na sąsiednie wzgórze, gdzie na tle ciemnego nieba ledwo majaczyły zwalistą, niekształtną masą zabudowania klasztorne i kościół Świętego Jakuba. 

Ciężko mu było wspinać się wyślizganą setkami stóp ścieżyną. Spojrzawszy w prawo, dostrzegł odcinające się czernią od wysrebrzonej księżycem bieli śnieżnego tła, dziesiątki krzyży cmentarnych wpodle Świętego Jana.

Straszno mu się zrobiło na ten widok, przypominający, iż taki nas wszystkich kres czeka. Straszno i smutno zarazem. Oto tu bowiem śród licznych kopczyków żółtej ziemi była mogiła jego żony, która umarła, wydając na świat córkę, Halinę, dzisiaj dwanaście lat już liczącą. 

Coś dziwnie ścisnęło Krępę za gardło. Przetarł zwilgotniałe oczy połą płaszcza i schyliwszy się pod brzemieniem wspomnień, jął piąć się ku górze jeszcze wolniej. 

„Tyle już lat, tyle lat, a on nigdy nie może myśleć o umarłej bez wzruszenia. Jedną ją kochał, a los niełaskawy zakazał mu się cieszyć tą miłością. Śmierć zabrała ją rychło, niespełna w dwa lata po ślubie”.

I od owej pory nigdy już Krępa nie spojrzał na żadną niewiastę. A przecież chętnych, by wydać się za młodego, bogatego kasztelana, było co niemiara. Próbowano go też wielokroć wyswatać, ale gdy odrzucał każdą kolejną propozycję, w końcu dano temu spokój, poczytując go za dziwaka. 

Życie płynęło mu powoli, niczym Wisła, która – gdy żar letniego słońca wypije z niej wodę – toczy się leniwym nurtem śród łach szarego piachu. 

Życie upływało mu na służbie publicznej i na wychowywaniu córki, poza którą świata nie widział. A ona odwzajemniała się temu, co jej był i ojcem, i matką pospołu, równie wielką miłością. 

W miarę jak rosła, rosło też jej podobieństwo do zmarłej matki. Była drobna, szczupła, lecz żywa jak skierka. Długie, jedwabiste włosy kładły się jej niczym płaszcz z drogocennej materii na plecach, lub opadały ciężkim warkoczem, jeśli go akurat splotła piastunka.

Spod puszystej grzywki spoglądało dwoje oczu bystrych i wesołych o barwie rzadkiej u blondynek – nie błękitnych, jakby się spodziewać można było, lecz brązowych. 

Na wspomnienie córki uśmiechnął się Krępa do siebie. Dotarł już w pobliże kościoła i teraz wszedłszy w mrok rzucany przez konary Świętojackowych lip, na których leżały płaty śniegu, skierował się ku furcie klasztornej. 

Pociągnął za sznur sygnaturki raz i drugi i wsparłszy się o ceglany mur, cierpliwie czekał. Po długiej chwili dały się słyszeć stłumione śniegiem kroki, a później starczy głos zapytał: 

– Kto tam?

– Otwórzcie, ojcze furtianie, to ja, Piotr z Krępy. 

– Czego szukacie u nas, panie, po nocy? 

– Z przeorem chcę mówić. W pilnej sprawie. Prowadź mnie do niego. 

Zaskrzypiały nienasmarowane wrzeciądze, furta uchyliła się tylko tyle, by mógł przez szparę prześlizgnąć się człowiek i gdy Krępa wszedł do wnętrza, z głuchym łoskotem się zatrzasnęła. 

Szli ciemnymi krużgankami. Od płomienia łuczywa, którym furtian oświetlał drogę, pełgał krwawy poblask po ceglanych, surowych ścianach, kładąc drżące cienie w kątach i zakamarkach.

Powietrze przesycone było słodkawą wonią uschłych kwiatów, kadzidła i kurzu. Kamienna posadzka niosła echem po korytarzach kroki idących – prędkie klaskanie mniszych chodaków i ciężkie stąpanie kasztelana.

Po dłuższej chwili przystanęli u solidnych drzwi dębowych, wpuszczonych w równie solidne, murowane odrzwia. Starzec zakołatał raz i drugi, a gdy nie doczekał się odpowiedzi, wziąwszy za klamkę, pchnął je silnie i zajrzał do celi. 

Uniósł łuczywo, aż rozjaśniło się wnętrze. Było puste. Nienaruszone posłanie świadczyło, iż tego wieczora nikt na nim nie spoczywał.

– Nie ma ojca przeora. Pewnie jeszcze się modli w kościele – powiedział furtian. 

– Więc chodźmy tam, ojcze. 

– Ale czy można przeszkadzać w modlitwie, kasztelanie? – odrzekł zakonnik.

– Sprawa jest taka, iż nie tylko się godzi, a nawet potrzeba. 

– Cóż to za sprawa, panie? 

Krępa westchnął ciężko i odrzekł: 

– Chciałem ci zaoszczędzić troski, chociaż na tę noc jeszcze, ale widzę, że to się nie uda. Tatarzy idą na Sandomierz… 

– Chryste Jezu! A w grodzie ni księcia, ni rycerzy! Cóż poczniem, panie Piotrze? Cóż poczniem?! 

Furtian nie zwlekał już. Jakby mu raptem lat ubyło, prawie biegnąc, skręcił w korytarz wiodący do kościoła. Krępa, idąc za nim, ledwo mógł nadążyć.

Wnętrze świątyni spowijał głęboki mrok, tylko przed Sanctissimum pełgał wątły płomyk kaganka, prósząc w okrąg słabym żółtawym poblaskiem. W jego środku widać było klęczącą postać ludzką w białej zakonnej sukni z czarnym płaszczem narzuconym na ramiona. 

Krępa z furtianem przystanął tuż za modlącym się.

– Ojcze Sadoku – powiedział półgłosem kasztelan – chcę ci coś rzec. Coś bardzo ważnego. 

Przeor powoli odwrócił głowę i bystrym spojrzeniem obrzucił mówiącego, a ujrzawszy na jego twarzy skupienie i powagę, pojął, iż nie dla błahej przyczyny modły mu przerywa. Uczynił tedy na piersi szeroki znak krzyża i czym prędzej podźwignął się z kolan.

– Chodźmy, panie Piotrze. 

Skoro tylko znaleźli się w celi przeora i usiedli na twardych zydlach. Krępa, widząc wyczekiwanie w oczach zakonnika, rzekł:

– Tatarzy idą na Sandomierz…

Przeor ukrył twarz w dłoniach: 

– Bądź nam miłościw, Boże. Bądź miłościw… 

– Ojcze Sadoku, jutro, skoro świt, przeniesiecie się z braćmi do grodu. Cóż, ciasno nam będzie, bo i mieszczan musimy tam zmieścić, ale przecież się nie podusimy. Przyszło mi na myśl, żebyście na ten czas zamieszkali w grodowym kościółku Świętego Mikołaja Cudotwórcy. Chyba się święty biskup Mir-Licejski nie pogniewa o to?

– Zapewne, zapewne… Oby jeszcze chciał u tronu Bożego wybłagać zmiłowanie dla Sandomierza…

– Tedy budźcie zakonników, ojcze. Spakujcie, co macie cennego, i gdy tylko brzask wstanie, przybywajcie do grodu. 

Podniósł się Krępa z zydla, skłonił przed Sadokiem i wyszedł z celi. Za drzwiami czekał furtian, by wyprowadzić go z klasztoru.

* * *

Na dworze mróz się wzmógł, śnieg ostro chrzęścił pod stopami. Gdzieś śród zabudowań poszczekiwały psy, a gdy milkły, cisza niczym całun zawisała nad miastem i grodem. Bolesna cisza. 

„A co będzie, jeśli nie strzymamy?!” 

„A co będzie, jeśli książę nie przybędzie na czas?” 

„Co będzie, co będzie, co będzie”… 

Złe myśli krążyły w głowie Piotra niczym gawrony kraczące nad jesiennym rżyskiem. Odpędzał je precz, ale one – natrętne – wracały. 

Nie o siebie się bał. Cóż, jemu wszystko jedno, jego szczęście zgasło przed wieloma łaty. Ot, żyje, bo żyje i tyle. Ale dzieci, niewiasty, nieobznajomione z wojną łyki. Halina!… 

Nie śmiał nawet myśleć, jaki los ją czeka, gdyby gród nie wytrzymał natarcia.

– Jezu Chryste! – chwycił się za głowę i pobiegł, potykając się o przyczajone pod śniegiem grudy. 

Gdy wszedł do swej izby, od progu uderzyła go fala gorąca. Zdjął wierzchnie odzienie i usiadł przy stole. Ale niepokój znów go porwał na nogi. Przebiegał izbę to w tę, to w drugą stronę, i myślał, myślał, czy nie znalazłoby się jakieś inne wyjście prócz obrony. 

„Poddać miasto”. – Ta myśl niczym pokusa szatańska nachodziła go, natrętna i uporczywa. 

„Poddać i co dalej? Chociaż Tatarzy oszczędzą mi życie w zamian, to przecież zażądają okupu. W złocie i w… ludziach. O to pierwsze, mniejsza. Ale ludzie, jakże zaprzedać tych, którzy mi zawierzyli, którzy we mnie upatrują obrońcy? Wszak jestem kasztelanem!” 

I znów ów drugi głos odzywał się w jego czaszce: 

„Poddać miasto! Cóż mi ludzie?! Niech ich piekło pochłonie! Ja i Halina ocalejemy! Ona jeszcze taka mała. Życie przed nią. A może zabrać dziecko i uciec?” 

Chwytał się za głowę, mocował sam ze sobą. Zachodził patrzeć na uśpioną córkę. Ale gdy usłyszał pianie pierwszych kogutów, był już spokojny, chociaż nieludzko zmęczony. 

Wszak był rycerzem i kasztelanem. Honor i obowiązek, wierność swemu księciu nakazywały mu jedno: bronić, póki tylko było to możliwe, wszystkich słabych, maluczkich i owego miasta, i owego grodu, który strzegł Polski, niczym groźny brytan, od napaści półdzikich sąsiadów ze Wschodu. 

I chociaż często skatowany i prawie w agonii, zawsze wylizywał się z ran, by znów bronić mlekiem i miodem płynącego kraju, by znów przyjmować pierwsze ciosy, łagodzić impet uderzenia, dawać czas innym, by gotowali się do walki. 

Niebo poszarzało nad widnokręgiem, po kościołach jęły dudnić dzwony. Krępa, przyodziawszy się ciepło, miał już wyjść z domu, by sposobić gród do obrony, gdy nagle Halina, bosa i w samej tylko koszuli, trąc pięściami zaspane jeszcze oczy, podbiegła do niego.

– Czyś, ojcze, nie spał dzisiaj wcale?! 

– Nie spałem, córeczko, jak widzisz. Złe czasy nastały, złe bardzo. Wczoraj posłaniec przybył od Lublina ze straszną wieścią, że Tatarzy idą ku nam.

– I co się stanie, ojcze? 

– Cóż, będziemy się bronić. Da Bóg, przyjdzie nam książę z odsieczą.

– A jeśli nie przyjdzie? 

– To wtedy zginiemy. 

– Czy musimy ginąć? Czy nie lepiej skryć się w puszczy za Wisłą, tatku? Tam nas nikt nie znajdzie.

– Widzisz, dziecko, ta ziemia, to miasto, ten gród, to wszystko nasza ojczyzna. Tu pogrzebane kości naszych dziadów, tu twoja spoczywa matka. Ale ta ziemia, to też ojczyzna tych, co przyjdą po nas. Jeśli tedy ją porzucimy, oddamy na łup, na splugawienie, cóż o nas kiedyś powiedzą? Nie masz nic świętszego od ziemi ojców – ciągnął dalej – i jeśli nawet umrzeć by ci przyszło, aby ją uratować, to pamiętaj, że trzeba umrzeć. Ta ziemia cię karmi, poi i odziewa. Syci zapachem kwiatów, dojrzewających zbóż, jesiennych mgieł, topniejących śniegów. Z niej ulepione twoje kości i w niej się schronisz, gdy zakończysz bieg żywota. Jakże jej tedy nie kochać, nie bronić? Jakże, córuchno?

Halina słuchała słów ojcowych z powagą, ale usteczka jej drżały i widać było, iż całą siłą woli panuje nad sobą, żeby nie wybuchnąć szlochem. Po chwili, łamiącym się głosem zapytała: 

– Ale ty, ojcze, nie zginiesz? 

– Da Bóg, nie zginę, Halinko. 

Przygarnął ją do piersi. Przycisnął z całej siły, jakby chciał zdusić, a później uniósł do góry i serdecznie ucałował. 

– No, uciekaj na posłanie, bo marzniesz!

* * *

Od samego rana ludzie miotali się po mieście, wylęknieni wieścią o Tatarach, która błyskawicznie rozniosła się wokół. W grodzie tymczasem sposobiono się do walki. Obchodzono wały, sprawdzając, czy nie są gdzieś nadwyrężone. Przygotowywano sterty kamieni, belki, beki smoły… 

Tak minął czas do południa. Ale gdy dzwony wybiły Anioł Pański, dostrzeżono czarniawe mrowie ludzkie na gościńcach wiodących do miasta. I na tym od Zawichostu i na tym od Opatowa. I na tym od Krakowa również. 

Początkowo wszczął się tumult, bo mieszczanie sądzili, iż owo już zagony tatarskie. Wszelako rychło rozpoznano w tym mrowiu uciekinierów, którzy szli schronić się w Sandomierzu. 

– Jezus, Maryja! – krzyknął Krępa. – Na nic moje rachuby! Tegom się nie spodziewał. Jeszcze naszych mieszczan można by wyżywić, ale ową czerń, co bieży nawet i stamtąd, gdzie Tatar by się nie zapędził? 

Naraz usłyszał kroki licznych stóp za sobą. Odwrócił się i ujrzał, że oto mnisi dominikańscy, na czele z przeorem Sadokiem, kierują się ku wyjściu z grodu. 

– Ojcze Sadoku, co czynisz? – zapytał kasztelan.

– Cóż, panie Piotrze. Spójrz, ilu teraz ludzi będziesz musiał zmieścić. Święty Jakub warowny, może go poganie nie wezmą. A wezmą, to cóż, wola Boska!

– Ojcze Sadoku, zastanów się jeszcze! 

– Już się zastanowiłem. Będziecie tu mieli bardziej niż my potrzebujących opieki. 

Na to Krępa się już nie odezwał, tylko patrzył długo na dwuszereg zakonników, wspinających się wolno na Świętojakubskie Wzgórze, jakby żegnał ich w ten sposób. 

Gdy masa ludzka wlała się w obwarowania miejskie, poczęto ją lokować i w mieście i w grodzie. Ale z powodu ogromnej ciżby i miejscowych, i przybyszów ledwo dziesiąta część się tam pomieściła. Reszta, miotając się w popłochu, szukała schronu w miejscach bardziej warownych, za najbezpieczniejszy uznając w końcu kościół Narodzenia Panny Maryi, wystawiony z białego kamiennego ciosu na stromym wzgórzu, oddzielonym od reszty miasta przepaścistymi wąwozami.

Tak minęło dni kilka, podczas których co raz to przybywało uciekinierów. Wreszcie czatownik siedzący na jednej z wież zamkowych zadął w róg, obwieszczając zbliżanie się wojsk nieprzyjacielskich.

I rychło zaroiło się pod wałami od zbrojnych, pomykających na niewielkich, acz silnych konikach. Potok ludzki wypływał z okolicznych wąwozów, powietrzem niosła się wrzawa, nad którą górowały pojedyncze, przenikliwe okrzyki dowódców lub dźwięk kościanych gwizdków, ostro wibrujący w uszach.

Tatarzy, aczkolwiek pełni zapału, ochłódli nieco na widok potężnej warowni górującej nad okolicą. Nie zamierzali jednak rezygnować, licząc na zdobycie cennych łupów i mnogość niewolników po zajęciu miasta i grodu. 

Toteż po chwilowym odpoczynku i odbyciu narad, u stóp wałów ukazał się sam naczelny wódz. Ubrany był w piękny, bogaty płaszcz z połyskliwej materii żółtej barwy, podbitej popielicowym futrem. Równie drogocenny kaftan, spodnie i buty dopełniały stroju. W ręku trzymał szpiczastą czapkę, którą przed chwilą zdjął z głowy. Po bokach miał tatarskich setników i ruskich kniaziów: Wasylkę włodzimierskiego oraz Romana i Lwa Daniłowiczów halickich. 

Tych ostatnich Krępa znał, bo już spotykał ich ongi, jeżdżąc z poselstwem na Ruś. Oni także go poznali, bo naraz Roman ściągnął wodze, zamachał ręką i krzyknął: 

– Witaj mi kasztelanie! 

– Ja ciebie nie witam, boś nie jako druh przybył pod Sandomierz, ale jako wróg! – odkrzyknął na to Piotr Krępa. 

Tatarzy i Rusini zatrzymali się naprzeciw niego. 

– Nie masz racji, kasztelanie! – ciągnął Roman. – Jako druh tum przybył, chcąc ratować cię od śmierci! Spójrz, ilu wojowników przywiódł pan mój, wielki Burundaj! – tu wskazał ręką na bogato przyodzianego Tatara. – Nie zdzierżysz mocy jego potęgi. Polegniesz i ty, i twoi ludzie. Oszczędź ich krwi, poddaj miasto!

– Żeby ich oddać w gorszą od śmierci niewolę? Zaiste, przemawiasz jak druh prawdziwy, namawiając mnie do hańby! Odejdźcie, nie chcę z wami rozmawiać! – Rzekłszy to, odwrócił się i zszedł z wałów.

W tejże samej chwili, jakby na potwierdzenie wiarołomstwa Rusinów, obok ucha bzyknęła długa, smukła strzała, wypuszczona ręką kniazia Wasyla. Wbiła się w zlodowaciały pagórek śniegowy, a bełt z piór czaplich zachybotał ostro. Wasyl zaniósł się rubasznym śmiechem. 

Wojsko tatarskie wspierane przez ruskie oddziały z całą mocą natarło na wały miejskie. Polacy bronili się mężnie. Na głowy atakujących lał się ukrop i wrząca smoła, sypał grad kamieni i ciężkie kłody drzewa. Odpychano drabiny ze wspinającymi się po nich napastnikami, te z trzaskiem waliły się w dół, a krzyk spadających unosił się pod niebo.

W trudzie i znoju odpierano atak po ataku. Ręce mdlały rycerzom, przybywało zabitych i rannych i chociaż mieszczanie włączyli się do obrony, Krępa wiedział, iż już rychło będzie musiał oddać miasto. Nie sprosta bowiem tatarskiemu mrowiu.

Tymczasem mrok nocy przerwał walkę w chwili, gdy sandomierzanom nie stało już sił. Nakazał tedy Krępa odwrót do grodu, gdzie mieli odpocząć, aby z pierwszym brzaskiem dnia znów stanąć do walki. Odchodzili zbrojni na Wzgórze Zamkowe żegnani lamentem i płaczem tych, co schronienia poszukali w mieście. Wiedzieli bowiem, iż tym samym wyrok na nich zapadł.

* * *

Następnego dnia rankiem, zanim świt rozjaśnił widnokrąg, stary przeor Sadok długo klęczał przed krucyfiksem. 

Ręce splótł tak silnie, że aż zbielały mu knykcie, oczy utkwił w postaci Ukrzyżowanego i bezgłośnie poruszał ustami: 

„Niech zmartwychwstanie Bóg, a będą rozproszeni nieprzyjaciele Jego. Niech uciekną sprzed oblicza Jego ci, którzy Go nienawidzą. Jako ginie dym, tak niech przepadną. Jako wosk się rozpływa od ognia, tak niech zginą szatani sprzed oblicza miłujących Boga, żegnających się znamieniem św. Krzyża i z weselem głoszących: Pozdrowiony bądź Krzyżu, Najczcigodniejszy i Ożywiający Krzyżu Pański, który rozpędzasz szatanów mocą na tobie Ukrzyżowanego. O przezacny, o czcigodny, o życiotwórczy Krzyżu Chrystusowy, bądź nam ku pomocy z Przeczystą Bogarodzicą i wszystkimi świętymi na wieki”.

Modlitwę przeora przerwał dźwięk sygnaturki, wzywający zakonników na Mszę poranną. Podźwignął się tedy z kolan i wyszedłszy z celi, skierował do kościoła. 

Przyoblókłszy się w zakrystii w szaty kapłańskie, w asyście diakonów Stefana i Mojżesza wyszedł do ołtarza. Przed rozpoczęciem liturgii, po otwarciu mszału, chciał odczytać, jak to było w zwyczaju, których to świętych Kościół wspomina owego dnia.

Lecz gdy zajrzał do księgi, ogarnął go lęk. Oto z pergaminowej karty bił w oczy, nasycony własnym światłem, pozłocisty napis: „Dziś Sadoka i czterdziestu ośmiu braci w Sandomierzu przez Tatarów pobitych”.

Skurcz go jakowyś chwycił za gardło, chciał przełknąć ślinę i nie mógł. Litery tańczyły mu przed oczami. Przetarł je grzbietem dłoni, myśląc, iż to pewnie omamienie jakieś, ale napis nie znikał. Próbował go tedy odczytać na głos, lecz ten mu drżał i łamał się. 

Zgromadzeni mnisi z niepokojeni patrzyli na przeora, nie wiedząc, co też z nim dziać się może. A ów skinął wreszcie na diakona Stefana i wskazując ręką na stronę otwartego mszału, wychrypiał jedno słowo: 

– Czytaj…

Młodzieniec wsparł ręce o boki księgi, pochylił się, by lepiej widzieć, i drżąc z przejęcia, odczytał:

– Dziś błogosławionego Sadoka, przeora, i czterdziestu ośmiu braci dominikańskich, w Sandomierzu przez Tatarów pobitych. 

Cisza martwa zawisła nad zgromadzonymi. Jedni spoglądali na drugich przerażeni. 

Oto cud, oto znak, oto pewność, iż odziedziczą szczęście wiekuiste w Królestwie Bożym, a oni, miast radować się z tego, dyszą ciężko, zdjęci lękiem. Boją się bólu, boją się oddać żywot tak lichy, tak nikczemny, w zamian za nieustające rozkosze rajskich ogrodów. 

Aż nagle ową ciszę przerwał czyjś głośny szept, zakończony urywanym szlochem: 

– Ale czemu czterdziestu ośmiu, kiedy jest nas czterdziestu dziewięciu braci? 

Na tę uwagę podniósł się szmer licznych głosów: 

– Właśnie!

– Czemu?!

– Kto ocaleje?! 

– Dlaczego tylko jeden?! 

Na to Sadok, który już odzyskał spokój, uniósł obie ręce w górę, w geście nakazującym milczenie i rzekł: 

– Nie wstyd wam, bracia? Uspokójcie się! Czyż nie widzicie widomego znaku łaski Bożej?! Uspokójcież się zatem. Wszak korony męczeńskie, jakie dziś tutaj przyjąć mamy, to nie tylko wielkie wyróżnienie, nie tylko dowód zaufania okazany nam przez Zbawiciela, lecz również pewność, że dziś jeszcze będziemy w raju. A dlaczego nie znajdzie się tam jeden z nas? Któż to wie?

Znów nastała cisza. Mnisi, pochyliwszy głowy, czekali, aż przeor pocznie odprawiać Mszę. A on, zbliżywszy się do stopni ołtarza, głosem mocnym i pewnym rozpoczął modlitwy:

– Introibo ad altare Dei. 

– Przystąpię do ołtarza Bożego.

– Ad Deum qui letificat iuventutem meam.

– Do Boga, który uweselił młodość moją.

Przez okna prezbiterium wpadła szeroka smuga słonecznego światła, kładąc się pozłocistą plamą na posadzce. Oświetliła głowy stojących przy ołtarzu, tak iż wyglądały, jakby otaczały je promieniste aureole.

I oto naraz do uszu dominikanów dobiegł gwar licznych głosów, szczęk broni, okrzyki, płacz, dzikie wycie, rzężenie konających. To Tatarzy wdarli się bez przeszkód na niechronione wały, a znalazłszy się w mieście, wywlekali z domów znajdujących się tam ludzi. Silnych oddzielali i wiązali, przeznaczając na niewolników, a starych, chorych i dzieci mordowali na miejscu. Kościół Panny Maryi płonął, a ci, co szukali w nim schronu, nie żyli. Żołdacy wlekli później owe ciała pobitych i ciskali je do fosy oddzielającej gród od miasta. 

I stało się wreszcie, iż pierwsze ciosy spadły na drzwi kościoła Świętego Jakuba – mocne, dębowe, nabijane żelaznymi ćwiekami – w chwili, gdy stary przeor unosił w górę białą hostię.

Podczas Komunii puściła jedna zawiasa, a gdy wyrzekł: „Ite missa est” – „Idźcie, Msza skończona” – puściła druga, a za chwilę drzwi runęły pod naporem nacierających, otwierając wolny dostęp do wnętrza świątyni. 

Mnisi stojący w dwuszeregu na środku prezbiterium spokojnie czekali na razy jataganów, na męczeńską śmierć. 

Lecz naraz Mojżesz, subdiakon, stojący przy ołtarzu obok Sadoka, zaintonował pieśń za zmarłych:

– Salve Regina, Mater misericordiae… Witaj Królowo, matko miłosierdzia…

I oto wzniósł się ów śpiew, zrazu nieśmiały, przerywany, ale potężniejący z każdą chwilą, by wreszcie wybuchnąć całą mocą z wszystkich piersi. I odbijał się pogłos od stropu, od surowych nieotynkowanych ścian z czerwonej cegły, powtarzając echem ostatnie sylaby wersów w chwilach przerw. 

Zatrzymali się Tatarzy zdziwieni i wylęknieni. Nikt bowiem do tej pory tak ich nie witał, lecz jękiem, skamleniem o litość, bądź obelgami. I żaden nie odważył się podnieść miecza na tych dziwnych, białych zakonników.

Dopiero po pewnym czasie jeden z wojowników zdjął z pleców łuk, wyjął z kołczanu prostą, smukłą strzałę i posłał ją z brzękiem cięciwy w stronę śpiewających. I oto dwuszereg się załamał, gdy jeden z zakonników rażony śmiertelnie ową strzałą, która aż po bełt utkwiła w jego piersi, zachwiał się, opadł na kolana, a później runął twarzą do przodu, brocząc szare piaskowe płyty posadzki gęstą, parującą na zimnie krwią. 

Teraz jedna po drugiej strzały mknęły ku zakonnikom, a oni padali jak ścięte kłosy. Wreszcie oddział tatarski wyzbył się lęku, widząc, iż nie dzieje się nic niezwykłego, iż nie grożą im czary. Dobyto krzywych mieczy i tnąc nimi na prawo i lewo, odrąbując ręce, rozplątując czaszki, uciszono wreszcie ów śpiew dziwny, niepokojący, budzący w ich sercach grozę.

Ale nie wszyscy mnisi spoczęli na środku kościoła. Jeden z nich bowiem, lękiem zdjęty, gdy Msza dobiegała końca, chyłkiem wymknął się i schował na chórze. Stamtąd, ukryty, obserwował wszystko, co się działo, zatykając sobie usta dłońmi, by nie krzyczeć z trwogi. 

I oto naraz, gdy wszyscy legli już nieżywi, a Tatarzy rozbiegli się po świątyni i klasztornych zakamarkach w poszukiwaniu łupów, ujrzał, iż aniołowie niebiescy unoszą się nad pobojowiskiem i na nieruchome ciała męczeńskie rzucają palmy, gałązki oliwne i wieńce uplecione z gałązek wawrzynu. 

Wówczas zawstydzony zszedł z chóru, a widząc go jakiś spóźniony wojownik, który dopiero co przekroczył próg kościoła, ciął zakonnika mieczem na odlew i pozbawił życia.

Ale chociaż aniołowie wciąż byli w świątyni, to żaden z nich nie zrzucił na to ostatnie martwe ciało ni palmy, ni gałązki, ni wieńca z lauru. I tak wypełniło się dokładnie wszystko, o czym mówił złoty napis w mszale.

* * *

W zdobytym mieście działy się rzeczy straszne. Krzyki i rzężenie mordowanych, wycie obłąkanych z trwogi, przekleństwa najeźdźców mieszały się ze sobą, czyniąc wrzask nie do opisania. Krew płynęła strugami po ulicach, aż śnieg, rozdeptywany setkami nóg wpół roztajał, przybierając szkarłatną barwę. W powietrzu czuć było odór krwi i surowego mięsa. Stos ciał w fosie grodowej rósł z godziny na godzinę, tak iż pod wieczór wypełnił ją prawie całą, a na rano była zasypana zupełnie i bez przeszkód po tym makabrycznym moście można było dostać się pod wały grodowe. 

Nocą Tatarzy jęli podpalać domy, by grzać się i piec w zgliszczach kawały mięsiwa wykrawane ze zdobycznego bydła, którego sporo wybili na ucztę.

Tymczasem ludzie zamknięci w grodzie patrzyli na te przerażające sceny z wałów pełni wściekłości i świadomi swojej bezsiły.

Ale rychło musieli zająć się samymi sobą, bo skoro tylko pierwszy brzask rozświetlił niebo na wschodzie, poczęli pod wały napływać, najpierw pojedynczo, a później grupami, Tatarzy i Rusini, próbując się dostać do grodu. Około południa rozpoczął się regularny atak, trwający aż do czasu, gdy niebo spowiła zupełna ciemność.

Ręce obrońców mdlały od wysiłku, pot zalewał im oczy, lecz za każdym razem udawało im się odepchnąć owo morze głów, które przypuszczało szturm za szturmem. Nikt nie siedział bezczynnie, nawet kobiety i dzieci brały udział w walce, donosząc obrońcom kamienie i sagany z wrzątkiem. 

Tak mijały dnie i noce. Tak minął jeden tydzień i minął drugi. A na początku trzeciego tygodnia Zbigniew, brat Piotra z Krępy, poprosił go o chwilę rozmowy na osobności. 

– Czy to ważne, bracie? Widzisz, że tu na wałach jestem nieodzowny.

– Gdyby to nie było ważne, nie zawracałbym ci głowy i nie zabierał czasu. Wiesz o tym dobrze. 

– A zatem dokąd pójdziemy? 

– Udaj się za mną – powiedział Zbigniew i ruszył w kierunku zamku. 

Gdy znaleźli się w jego wnętrzu, Zbigniew miast do komnat, skierował się do podziemi. W wielkiej, sklepionej sali, będącej niejako przedsionkiem lochów, zdjął ze ściany dwie pochodnie i zapaliwszy je, jedną podał bratu. 

Schodzili po szerokich, kamiennych schodach, w mroczną głąb. Światło pochodni pełgało po oślizgłych ścianach, na których osiadły gęste kożuchy białych kryształków saletry. Podziemia przytłaczały swą tajemniczością. Grube ściany nie dopuszczały do wnętrza najmniejszego nawet dźwięku, a blask ognia, drżący i rozmigotany, budził po kątach i załomach fantastyczne cienie. Kasztelanowi zdawało się, iż znalazł się raptem w innym, zaklętym świecie, i mimo woli ściszył głos: 

– Dokąd mnie wiedziesz, Zbigniewie?

– Zobaczysz – odparł zagadnięty. 

Minęli jeszcze jeden zakręt i oto ich oczom ukazała się ogromna komnata. Nie była zbyt wysoka, lecz tak rozległa, iż światło pochodni nie rozjaśniało jej całej i przeciwległy kraniec spowijała nieprzenikniona ciemność. 

Zbigniew skierował się ku jej środkowi, a tam, jak zobaczył kasztelan, znajdowała się płytka studnia, na której dnie połyskiwała woda.

– Spójrz, Piotrze. Owa studnia jest podziemnymi kanałami połączona ze wszystkimi studniami w grodzie. Tę ogromną, wspaniałą pracę wykonano bardzo dawno temu. Ponoć jeszcze w czasach księcia Sandomira, przed podbojem naszego sandomierskiego grodu przez polańskich Piastów. 

– Tak, widzę, ale po co mnie tu przywiodłeś i po co to pokazujesz? 

Westchnął Zbigniew głęboko i ciągnął dalej: 

– Owoż ona studnia mówi nam, ile jeszcze wody zostało. Przed rozpoczęciem oblężenia jej lustro sięgało prawie po cembrowinę, a teraz ledwo zakrywa dno. Jeszcze dzień, najwyżej dwa i skończy się zupełnie.

– Dlaczego? Przecież zawsze mówiono, iż grodowych studni nie da się wyczerpać, że sięgają poziomu Wisły i że z niej to przenika do nich woda. 

– Obyż to była prawda! Ale sam widzisz, że nie jest… Wody ubywa, bo wyczerpujemy ją szybciej, niż zdąży napłynąć z podziemnych źródeł czy strumieni. Powtarzam: jeszcze dzień, dwa i studnie wyschną! 

– Boże, Boże… To już koniec – rzekł Piotr Krępa. – Może czas jakiś da się wytrzymać bez jadła, ale bez wody? 

– Tak, nie strzymamy i dwu dni. Po to cię tu przywiodłem, aby owo pokazać. Teraz, gdy znasz sytuację, będziesz musiał podjąć jakąś decyzję. 

– Chryste! Jakąś! A jakąż tu można? Muszę poddać gród! Dwa dni wcześniej, dwa dni później, co za różnica?… 

Zbigniew się nie odezwał i zapadła pełna napięcia cisza. Piotr usiadł na cembrowinie, objął głowę rękoma i zrozpaczony kołysał się miarowo w tył i w przód. Dopiero po dłuższej chwili począł mówić ni to do siebie, ni to do brata:

– Nie ma wyjścia, ale ot tak, po prostu iść do Tatarów i powiedzieć po dwu tygodniach walki: „Poddajemy się”? Tego nie można uczynić. To oznacza jedno – wyrok śmierci na nas wszystkich, na zbrojnych, na mieszczan, na kobiety, na dzieci. Śmierci strasznej, w mękach i boleści.

– Trzeba czekać, choćby nawet języki miały nam popękać z pragnienia. Trzeba czekać, aż Tatarzy zaproponują, byśmy się poddali – ciągnął dalej. – Może wówczas uda się wytargować życie jako warunek poddania? A jeśli nawet się nie uda, to przynajmniej nie będę miał wyrzutów sumienia, że nie próbowałem… Co o tym myślisz, Zbigniewie? – zapytał na końcu. 

– Myślę, że masz rację, że niczego lepszego, ani mądrzejszego nie da się uczynić. 

– Czy ktoś prócz nas dwu wie o tym, co mi powiedziałeś? – zapytał kasztelan. 

– Nie, nikt. I lepiej, by nadal pozostało to tajemnicą. Po cóż dodatkowo dręczyć i tak już ponad miarę udręczonych ludzi? Po co doprowadzać ich do rozpaczy albo i czego gorszego? – odrzekł Zbigniew. 

– Ale jeśli woda się skończy, nim ja poddam miasto? Co wówczas? 

– Nie myśl teraz o tym, Piotrze. Da Bóg, a wszystko się ułoży. Może książę nadciągnie z odsieczą?

– Nie nadciągnie – kasztelan pokręcił głową. – Gdyby miał nadciągnąć, już by tu był. Albo tedy wstrzymują go jakieś ważniejsze niż nasz los sprawy, albo posłaniec nie dotarł do Krakowa. 

Wracali w milczeniu. Byli zbyt przejęci grozą położenia, by chciało im się rozmawiać o czymś innym niż o oblężeniu, a o tym ostatnim nie chcieli już mówić.

Wyszedłszy z zamku, wpadli znów w wir walki. Naraz Piotr spostrzegł, iż pali się dom, w którym mieszkał. Przerażony pobiegł tam czym prędzej. Halina z piastunką stała na zewnątrz z naręczami ubrań na rękach i z bezsilnością patrzyły w ogień, który z trzaskiem pożerał smolne bierwiona. Przepalony dach zapadł się z łoskotem do środka, wzbijając tumany iskier.

Domu kasztelana nikt nie próbował ratować. Sypano rozmiękły śnieg i lano wodę na zabudowania stojące obok, aby ogień nie rozniósł się po grodzie, chociaż i tak wiadomo było, że wcześniej czy później ogień rozpełznie się wokoło.

Krępa wziął córkę na ręce i zaniósł ją do zamku. Z tyłu za nimi podążała truchcikiem stara, tłusta piastunka, blisko siedemdziesiąt lat licząca. Gdy znaleźli się we wnętrzu książęcego dworzyszcza, kasztelan zwrócił się do niej:

– Pilnujcie mi Haliny, matko. Pilnujcie, jak największego skarbu. Kto wie, co się jeszcze wydarzyć może. Kto wie, co się ze mną stanie. A gdyby doszło do najgorszego, gdyby Tatarzy dostali się tutaj, uciekajcie do zamkowych lochów. Lepiej zginąć tam z głodu w zawikłaniu mrocznych korytarzy, niż oddać życie w boleściach i hańbie.

Staruszka rozpłakała się i przypadła do kolan Krępy.

– Nie opuszczajcie nas, panie! Nie opuszczajcie! Wyście jedyna nasza obrona!

– Nie mogę, matko. Nie mogę. Tam gród na mnie czeka i ludzie, którymi dowodzę. 

A widząc, iż Halina lada chwila się rozpłacze, zawołał:

– Nie wolno ci płakać! Rycerską jesteś córką! 

Przycisnął ją do serca, a później, nie odwracając głowy, wybiegł na dwór.

W obozie tatarskim rosło zniecierpliwienie. Oblężenie się przedłużało, coraz więcej ginęło niewolników, nadzieja na bogate łupy oddalała się. 

Rozgniewany Burundaj niczym pantera pomykał po namiocie, wyłamywał z trzaskiem palce i przeklinał z cicha. Czekał na swych dowódców i na ruskich kniaziów, których wezwał tego ranka, by ich zapytać o zdanie. 

Gdy przyszli i ustawili się rzędem przy wejściu, kornie chyląc głowy na znak szacunku, rzucił przez zaciśnięte zęby: 

– Co czynić dalej?! Zbyt długo tu stoimy. Kto wie, czy nie nadejdzie odsiecz? 

– Myślę – powiedział kniaź Roman – że trzeba próbować rozmów z Krępą. On nie głupi, on wie, że już długo nie strzyma, jeśli go książę Bolko nie wesprze.

– No właśnie – powiedział Burundaj. – Jeśli go Bolko nie wesprze. 

– Czyż nie widzisz, panie, że się na to nie zanosi? Gdyby tu miała przybyć odsiecz, już by przybyła. 

– Tak, tak. Ale Sandomierz to gród mocno warowny. Jadła też im pewnikiem nie brakuje, ni napitku.

– Owszem, wielki Burundaju – ozwał się kniaź Lew – ale przecie Lachy nie są z żelaza, wykruszają się powoli, a ci, co żyją, muszą już być nadludzko zmęczeni. Wciąż brak im snu, wciąż brak czasu, by spokojnie najeść się do syta, odetchnąć pełną piersią, do końca ugasić pragnienie. 

– Cóż zatem proponujecie? 

Znów ozwał się książę Roman: 

– Pójdziemy obaj z Lwem do grodu, namówimy Krępę, żeby poddał Sandomierz. 

– I myślicie, że was usłucha? – z niedowierzaniem i z kpiną w głosie warknął Burundaj. 

– Może posłucha, może i nie. Próbować warto. 

– A zatem próbujcie. Idźcie już, skoro nic mądrzejszego nie macie mi do powiedzenia! 

– A co możemy obiecywać Lachom? – zapytał Lew. 

– Co chcecie. To wasza sprawa – uśmiechnął się, odsłaniając ostre białe zęby Burundaj. 

Tego ranka po raz pierwszy od bardzo dawna nie przypuszczono szturmu na wały. Polacy zdziwieni i zaniepokojeni ową ciszą czekali na dalszy bieg zdarzeń. 

Nie czekali długo. Z obozu tatarskiego, na rosłych, innych niż mongolskie, rumakach wyjechali dwaj kniaziowie ruscy: Roman i Lew haliccy. Krzycząc już z daleka, iż są posłami, zbliżyli się do zawartej bramy grodowej.

Krępa dał znak ręką, by nie strzelać do nich z łuków, ani też ciskać kamieniami i opuścić most zwodzony, by przybywający nie musieli jechać po trupach zalegających fosę. Oto bowiem, jak sądził, nadarzyła się sposobność poddania grodu na jakichś godziwych warunkach. 

Gdy przybysze stanęli u wrót, zapytał spoza częstokołu: 

– Czego tu szukacie? Czego tu chcecie? 

– Rozmawiać z tobą – odrzekli. 

– Jeśli się w waszych sercach nie kryje zdrada, to wejdźcie. 

Zeskoczyli obaj posłowie z wierzchowców, które przywiązali do rosnącego u wrót krzewu dzikiego bzu czarnego i weszli poza obwarowanie małą furtką, którą Krępa kazał swoim ludziom rozewrzeć. 

Rusini bacznie i z ciekawością rozglądali się wokół. Zniszczeń było sporo i obrońcy zmęczeni, ale nic nie wskazywało na to, by gród rychło mógł być zdobyty.

– Pójdźmy na zamek – rzekł Krępa i udał się przodem. 

Skoro znaleźli się na miejscu, zapytał: 

– Jakież to wieści, czy propozycje nam przynosicie, kniaziowie? 

– Nie będziemy kręcić, wprost rzekniem: poddaj gród, kasztelanie – powiedział Roman. 

Zaśmiał się ochryple Krępa: 

– Żarty się was trzymają! Nadłamaliście zęby na Sandomierzu, połamiecie je ze szczętem! 

– Albo i nie połamiemy! Ludzi masz zmordowanych, rannych, a i pobitych sporo! Strzymasz jeszcze tydzień, może trochę dłużej i co potem?

– Książę Bolko przybędzie! 

– Łudzisz się, kasztelanie? Nie łudź się zatem! Schwytali Tatarzy waszych posłańców i sam Burundaj gardła im poderżnął! – ozwał się na to kniaź Lew.

Piotr Krępa głośno przełknął ślinę, któryś z obecnych przy rozmowie sandomierzan westchnął głęboko, a inny wyszeptał: 

– Boże, bądź nam miłościw… 

– Tedy widzisz – ciągnął Lew – że darmo wierzgasz. Rychło gród zdobędziemy, a wtedy nie będzie już dla was litości. 

– Grozisz?! – krzyknął Zbigniew Krępa. 

– Nie, nie grożę. Ja ostrzegam – odrzekł Lew. – Nie udaj głupca, który nie wie, co czynią Tatarzy z opornymi. 

– A jeślibym poddał Sandomierz, to co mi obiecasz, książę? – zapytał kasztelan. 

– Cóż, puścimy z życiem ciebie i twoją familię. 

– To mało! 

– A czego chciałbyś nadto?! Winieneś się cieszyć, że całą uniesiesz głowę!

– Poddam gród tylko wówczas, jeśli wszyscy – obrońcy, mieszczanie, kobiety i dzieci będą mogli odejść wolno. 

Zaśmiał się na to Roman: 

– Nie jesteś aby nazbyt chciwy? Będziesz musiał zapłacić okup. W złocie i w niewolnikach! A ty żądasz, by twoi ludzie mogli odejść wolno! 

– Jeśli nie darujecie im życia i wolności, będziemy się bronić dalej! – zawołał z pasją w głosie Zbigniew. 

Lew obrzucił go ironicznym spojrzeniem. 

– Nie bądźcie, panie, naiwny. 

– Tak! I ja to samo myślę, co mój brat. Możecie brać złoto, srebro i wszelki dobytek, ale zostawcie ludzi. Jeśli przyrzekniecie, że wyjdą z grodu żywi i wolni, pomyślimy o tym, czy by go nie poddać! – dorzucił kasztelan. 

– Moglibyśmy co najwyżej przyobiecać, że puścimy z życiem twoich zbrojnych – powiedział kniaź Roman. – Cóż cię, panie, obchodzą mieszczanie i ich rodziny? Pośledni to stan, nie masz w ich żyłach szlachetnej krwi. Na sługi się narodzili i na naszych rabów.

– Mniemam, że winieneś się zadowolić, iż sam i twoje krewieństwo cało uniesiecie głowy – dorzucił Lew. 

– Zamilczcie! – krzyknął Piotr Krępa. – Com powiedział na początku, mówię i teraz. Albo puścicie nas wszystkich w dobrym zdrowiu i wolno, albo nie mamy o czym ze sobą rozmawiać! 

Skinął dłonią na pachołków i dodał: 

– Wyprowadźcie książąt do furty. Nie możemy się – widzę – porozumieć! 

Na to porwał się Lew i czerwony z wściekłości zawołał: 

– Pożałujesz tego, głupcze! Chodźmy, bracie, do naszych! 

Lecz Roman nie podniósł się z zydla. 

– Uspokój się, bracie – powiedział – i nie obrażaj kasztelana. 

– A czy istotnie poddałbyś gród – zwrócił się do Krępy – gdybyśmy przyrzekli, że wszystkich znajdujących się w nim, i waszych i przybyłych tu w poszukiwaniu schronienia, ludzi puścimy wolno? 

– Owszem, bo zdaje mi się, że dosyć już rozlanej krwi. Lecz wpierw musielibyście mi przysięgnąć, iż rzeczywiście puścicie wolno nas wszystkich – odrzekł kasztelan. 

Na owe słowa, których się nikt nie spodziewał, zapadła cisza, a później jeden z obrońców, stary, wysłużony rycerz zapytał: 

– Czy myślisz o tym poważnie, panie Piotrze? 

– Wybaczcie, kniaziowie – powiedział Krępa. – Wyjdę z moimi na naradę. – I skinąwszy ręką na zebranych sandomierzan, opuścił komnatę. 

Gdy znaleźli się sami, wszczął się gwar nie do opisania. Zarzucano kasztelanowi tchórzostwo, dbałość o własną skórę, ba! zdradę nawet! A on siedział z pochyloną głową, milczący i dopiero gdy ucichło nieco, powiedział:

– Nie macie racji, gdy mnie oskarżacie. Jeden jest tylko powód, dla którego myślę o poddaniu naszego grodu. 

– Jakiż to powód? – z ironią w głosie zapytał jakiś młodzik z głową obwiązaną płótnem przesiąkniętym zaschłą, sczerniałą krwią.

Krępa wpił się w niego oczyma i wyrzekł głośno i dobitnie, siląc się na spokój: 

– Ten tylko, iż kończy się woda; 

– Jakże? To niemożliwe! – zakrzyknięto wokół. 

– Owszem, możliwe – ozwał się Zbigniew, brat kasztelana, i opowiedział o wszystkim dokładnie. 

Zebrani zamilkli spoglądając na siebie z przerażeniem. 

– A zatem dalej uważacie, że mamy się bronić? – spytał Piotr z Krępy. 

– Nie ma wyjścia! 

– Trzeba się poddać! 

– Bez wody zginiemy! 

Wrócono tedy do komnaty, w której zostawiono Rusinów. Kasztelan wysunął się przed swoich i powiedział: 

– Uradziliśmy poddać gród, ale pod warunkiem, jaki wam postawiłem wcześniej, a który macie zaprzysiąc w kościele. Czy jesteście gotowi na to? 

Spojrzeli po sobie ruscy kniaziowie i zgodnie odrzekli: 

– Gotowi.

* * *

W grodowym kościółku Świętego Mikołaja Cudotwórcy rozdzwoniła się srebrna sygnaturka. Jej perliste dźwięki wzywały wszystkich, by byli świadkami zawierania umów między obleganymi a najeźdźcami.

W grodzie zapanowała radość nie do opisania. Oto bowiem kończyły się wreszcie dni i noce pełne znoju. Oto kończył się czas, gdy lęk dzierżył wszystkich w swoich szponach. Oto kończyły się krwawe zapasy. 

Sandomierzanie wiedzieli, że wysoką za wolność będą musieli cenę zapłacić – oddać cały dobytek, jaki tylko kto posiadał. Ale wiedzieli również, że i tak zyskują na tym, bo ocalą życie, a nad nie przecież nie ma nic, co można by nazwać cenniejszym. 

Utworzonym przez gapiów szpalerem podążał orszak, który wiódł Piotr z Krępy. Za nim dostojnie kroczyli obaj ruscy kniaziowie, na końcu zaś szło parami kilkunastu najznamienitszych mężów, tak spośród rycerstwa, jak i spośród mieszczan.

W kościółku ścisk był straszliwy, lecz środek nawy pozostawał wolny. Nim to teraz kroczył orszak, na który przed ołtarzem czekał stary kapelan zamkowy, przyodziany w pąsową kapę haftowaną gęsto, złotą i srebrną nicią, w krzyże, fantazyjne wzory i roślinne ornamenty.

Kniaziowie Lew i Roman zatrzymali się u stopni ołtarza, zaś ci, którzy im towarzyszyli, stanęli z boku.

Kapłan podniósł ku górze krucyfiks i zapytał donośnym głosem:

– Miłościwi kniaziowie! Czy macie nieprzymuszoną wolę złożyć tu oto w obliczu Boga i moim, w przytomności zebranych panów i ludu, przysięgę? 

– Mamy – zgodnie odrzekli obaj zapytani. 

– Tedy powtarzajcie za mną: My, kniazie ruscy… 

– My, kniazie ruscy… 

– Lew i Roman, synowie Daniły halickiego, przysięgamy… 

– …przysięgamy.

– Iż w zamian za poddanie grodu Sandomierza i za skarby w nim przechowywane obdarujemy życiem i wolnością znajdujących się w obrębie jego wałów. Tak panów, jako i pospólstwo. 

– …i pospólstwo. 

– Tak nam dopomóż Bóg, w Trójcy Świętej jedyny, Przeczysta Bogurodzica i wszyscy niebiescy święci. Amen.

– Amen!

Gdy padło owo ostatnie słowo, ludzie nie bacząc na miejsce, jęli krzyczeć z radości. Jedni drugich ściskali, obcy się całowali. Rzucano do góry czapki i śmiano się w głos. Tylko Piotr z Krępy i brat jego, Zbigniew, pozostali pochmurni. Nie tak wyobrażali sobie koniec oblężenia. Do ostatka nie tracili nadziei, że mimo wszystko nadejdą posiłki, że książę pospieszy z odsieczą. 

Lecz owo się nie sprawdziło. Chociaż na godziwych warunkach, ba! bardzo nawet dobrych, to jednak poddawali gród. Mieli odejść pokonani. A ponadto Piotr gryzł się w sobie, wspominając tę mnogość pobitych w zdobytym przez Tatarów mieście. Czy mogło się obejść bez ofiar? Zapewne nie, lecz on mimo wszystko obwiniał się o śmierć tych ludzi. 

– Cóż, kasztelanie? – kniaź Roman podszedł do Krępy. – Teraz by trzeba, aby przed ostatecznym otwarciem bram udać się do Burundaja i pokłonić mu się nisko, jak rab kłania się swemu panu, zwyciężony – zwycięzcy. 

Piotr chciał coś odpowiedzieć oburzony, ale Roman, odgadłszy jego zamiar, uniósł dłoń ku górze i rzekł:

– Cicho… cicho… Lepiej nic nie mów… Po cóż zaraz się obrażać? Czyż życie ich wszystkich – tu rozejrzał się wolno dookoła – nie jest warte drobnego upokorzenia? Nie szafujesz swoim tylko losem, ale i wielkiej liczby ludzi. Honor rzecz piękna, lecz gdy można sobie nań pozwolić. Tymczasem macie wszyscy nóż tatarski na gardle. Ostry ci on i umie ciąć głęboko. Czyżbyś chciał resztkę krwi wytoczyć z Sandomierza? Nie pochwali cię twój książę, żeś mu stołeczne miasto przywiódł do ostatecznej ruiny. Bo przecie wierzysz w swojej naiwności, iż on tu powróci?

Przygryzł Krępa wargi i już nic nie rzekł, chociaż widać było, że wściekłość go rozsadza. Tymczasem kniaź Roman ciągnął dalej: 

– Tedy chodźmy, kasztelanie, do tatarskiego obozu. Im wcześniej się tam pokażesz, tym lepiej. 

– Nie! – krzyknął Zbigniew. – Nie od razu. Pójdziemy do Burundaja, lecz dopiero jutro. Niech nie myśli, że się go boimy, że na pierwsze skinienie pobiegniemy bić mu czołem. 

Roman obojętnie wzruszył ramionami, a Lew powiedział: 

– Jeśli taka wasza wola?… Czyńcie, jak uważacie za słuszne. Wszelako wiedzcie, że jeśli jutro do południa nie stawicie się w naszym obozie, to dzisiejsze przysięgi będą tyle warte co dym z ogniska, który wiatr rozwiewa. 

Obydwaj Rusini skinęli obecnym głowami, odwrócili się i skierowali ku furtce, którą dostali się do grodu. Pachołek strzegący jej spojrzał pytająco na kasztelana, nie wiedząc, co czynić. Dopiero gdy ten przyzwolił, otworzył ją i wypuścił kniaziów. 

Po chwili dał się słyszeć stukot końskich kopyt uderzających w zmarzłą ziemię, a później zapadła cisza. Ponieważ już zmierzchało, powoli poczęto rozchodzić się do domów. A w końcu na wałach zostali tylko czatownicy. 

Ta noc była pierwszą nocą od dwu tygodni, podczas której sandomierzanie mogli wreszcie odpocząć. Gród spał, zmęczony bardzo morderczą walką i nadludzkim wysiłkiem. 

Na głębokiej czerni nieba migotały miriady gwiazd. Czyste powietrze znieruchomiało od mrozu, śnieg skrzył się w księżycowej poświacie. W obozie tatarskim tliły się ognie, obok których spoczywali na ciepłych skórach, okutani w baranie kożuchy, niezmordowani wojownicy. Wypluły ich ze swoich przepastnych trzewi stepy dalekiej Azji, krainy tak odległe, że nikt o nich nawet tutaj nie słyszał. Dzięki wielkiemu okrucieństwu Tatarów tak lud prosty, jak i uczeni mężowie uznali ich za wysłanników piekieł, za wojsko szatańskie, które pożre i unicestwi ogniem całą Europę.

I oto właśnie do jednego z wodzów tego piekielnego ludu miał pójść Piotr Krępa, aby poddać gród. 

Kasztelan nie spał. Siedział w jednej z komnat książęcego dworzyszcza. W kominku z trzaskiem płonęły smolne sosnowe szczapy i dębowe bierwiona. Naprzeciwko niego, po drugiej stronie stołu wspierał głowę na pięści Zbigniew i mówił: 

– Tak, Piotrze. Gdy jutro pójdziemy do Burundaja, nie możemy się z nim targować. Ile tylko haraczu zażąda, a będziemy w stanie go zapłacić, musimy mu dać. 

– Ty, Zbigniewie, myślisz o układach, a ja – nie wiem czemu – pełen jestem niepokoju. Zda mi się, że rankiem nie wolność znajdziemy, lecz śmierć… 

– Wyrzuć z serca złe myśli! Przecie Rusini przysięgali, że całe uniesiemy głowy. Na krzyż przysięgali i na Bogarodzicę! 

– Tak, wiem o tym, a jednak… Och, gdybyż to już był jutrzejszy wieczór!

– Nie trap się nadto, a bez powodu. Czyś wczoraj jeszcze sądził, że aż tyle uda się nam wytargować? A oto patrz. Pan Bóg miłosierny ulitował się nad nami. Zmiękczył zatwardziałość serc tatarskich. Wszystko będzie dobrze, obaczysz! 

– Może masz rację, ale mnie jednak jakoś straszno. Zbyt wiele krwi widziałem ostatnimi czasy, zbyt wiele łez… 

– Mazgaisz się, panie bracie, niczym baba! A cóż to dla rycerza krew?! Cudzą przelewa i swojej nie szczędzi! 

– Ach, Zbigniewie! Nie rozumiemy się! Toż ja nie o rycerskiej krwi mówię, ale o niewinnie przelanej. O krwi mieszczan, ich żon, matek, dzieci… 

Naraz do komnaty wsunęła się cicho stara piastunka Haliny. Na jej widok kasztelan uśmiechnął się, bo przypomniała mu szczęśliwe dzieciństwo, ojcowy dwór, dobre ręce matki, zapach lip i smak miodu o jantarowej barwie. 

– Czego chcecie, matko? – zapytał. – W waszym wieku wypoczywać się godzi, a nie utykać po nocy. 

– Mnie tam już snu wiele nie potrzeba. Czas leci i zgrzybiałość a starość na kark włażą. Tylko patrzeć, jak sen wiekuisty mnie utuli, a ukołysze. 

– Dajcie, matko, pokój! – zawołał Piotr z Krępy. – Gdzie wam do śmierci?! Jeszcze byście mogli niejednemu chłopu w głowie zawrócić. Ba! I młodzianowi nawet!

– Nie oplatalibyście bodaj czego, panie kasztelanie. Nie na prześmiewki przyszłam do was. 

– A po co? 

– Idziecie jutro do Tatarów… 

– Ano idę – rzekł z ciężkim westchnieniem Piotr. 

– Idziecie tedy do Tatarów – ciągnęła dalej. – To naród dziki i okrutny srodze. Powiadają ludzie, że sam diabeł ich spłodził na wygubienie rodzaju ludzkiego. Umyśliłam sobie, że skoro tam iść musicie, a różnie owo skończyć się może, dobrze by było, gdybyście mi pokazali wejście do onych lochów, o których ongi żeście wspominali. 

– Co wy, matko?! Jutro wolni wyjdziemy z grodu! – zaoponował Zbigniew. 

– Ja wiem, co mówię! Pokażcie tedy owo wejście.

Krępowie przestali protestować i żartować ze staruszki, udzieliła się im bowiem jej powaga. Podźwignęli się tedy obydwa zza stołu i powiedli ją do podziemi. Gdy znaleźli się już w onej sali ze studnią, Zbigniew powiedział: 

– Jak widzicie, korytarzy tu bez liku i woda jest. Można się ukryć, a jeśliby tylko było co jeść, to i rok siedzieć! Chyba żeby nieprzyjaciel znalazł lub dymem wykurzył. 

Starowinka bacznie rozglądała się wokół, a później zapytała: 

– Powiedzcie lepiej, panie Zbigniewie, czy jest stąd jakieś inne jeszcze wyjście na świat Boży? 

– Ponoć jest i to nie jedno, ale ja ich nie znam. I chyba nikt już nie zna, bo niepamięć ludzka je okryła. Powiadają, że jakieś wiedzie do Żmigrodu, dzisiaj noszącego miano Góry Świętego Michała i rzekomo książę Sandomir chadzał tamtędy do pogańskiego chramu bożkom ofiary składać, cześć bałwanom oddawać. Innym można się dostać do podziemnego pałacu, który urządził, jak wieść niesie, książę Henryk, swojej żydowskiej miłośnicy Judycie, przywiezionej z wojny krzyżowej, z Ziemi Świętej, na zgorszenie i panom, i pospólstwu. Jeszcze inne prowadzi nad sam brzeg wiślany, a może i dalej, pod dnem rzeki…

Zbigniew mówił dalej, lecz piastunka go już nie słuchała. 

– A zatem są inne wyjścia, tylko nikt nie wie, jak na nie trafić. Ha! Dobre i to wiedzieć – mruknęła do siebie.

* * * 

Nad ranem przyszła odwilż. Ciepły wiatr wiejący od południa zawlókł niebo chmurami i jął roztapiać śnieg. Z dachów kapała woda, żłobiąc w lodowej skorupie nierówne otwory. 

Obydwaj Krępowie pozałatwiawszy wszystko, co było do załatwienia, i dawszy ostatnie instrukcje, szykowali się, by wyjść do obozu tatarskiego. 

Przyodziali się tedy dostatnio, jak na możnych panów przystało, i dosiedli koni. Nie zabierali ze sobą broni. Kasztelan Piotr, siedząc już na wierzchowcu, skinął dłonią na swoją córkę Halinę, która wraz ze starą piastunką żegnała go u bramy. Gdy podeszła, pochylił się ku niej, wziął na ręce, przytulił mocno do piersi i powiedział: 

– Pamiętaj, córeczko, jeśliby mi się coś złego stało, bądź we wszystkim posłuszna piastunce. I nie płacz. Zawsze miej to w pamięci, żeś rycerską córką.

Dziewczynce drżały usteczka, ale siląc się na spokój, rzekła: 

– Niech was Bóg prowadzi, tatku. I was, stryju, także. 

– Obaczysz, rychło powrócimy – powiedział wesoło Zbigniew, a później krzyknął donośnie: 

– Otwierać bramę! 

Skoro tylko spełniono ów rozkaz, spiął konia ostrogami i ruszył do przodu. Mokry, przesycony wodą śnieg i lepkie błoto pryskały na boki, brudząc licznie zebranych gapiów. Piotr nie chcąc pozostawać z tyłu, ruszył za bratem. 

Ostrym kłusem zjechali ze stromego wzgórza grodowego, lecz na dole musieli zwolnić, bo oczekiwało ich tam całe mrowie tatarskiego wojska. 

Wojownicy na widok dwu sandomierzan wydali okrzyk – nie wiadomo czy radości, czy triumfu, czy też może witali ich w ten sposób. 

Rychło też otoczył ich silny oddział konnych, którzy pokrzykując coś gardłowo, wskazywali rękoma na spalony kościół Panny Maryi, a później wraz z Krępami skierowali się ku niemu.

Gdy podjechano do połamanych i częściowo zwęglonych drzwi świątyni, Tatarzy pokazali na migi, by obaj sandomierzanie zsiedli z koni, a później wprowadzili ich do wnętrza. 

W jednej z bocznych kaplic o niezrujnowanym stropie rozbity był niewielki namiot, w którym sypiał Burundaj. Teraz wszakże przebywał na zewnątrz. Siedział, w otoczeniu swych dowódców i ruskich kniaziów, na stercie miękkich skór baranich, przykrytych ornatami i kapami szytymi ze złotogłowiu, brokatu, adamaszku i rozmaitych drogocennych tkanin, wywleczonych ze złupionego kościelnego skarbca.

– Zatem jesteście – ozwał się Burundaj łamaną ruską mową. A ja nie wierzyłem kniaziom, gdy zapewniali, iż przybędziecie. 

Uśmiechnął się dobrotliwie i przymknąwszy oczy, siedział nieruchomo, oczekując odpowiedzi. 

– Witaj, wielki wodzu! – rzekł Piotr Krępa. 

– Witaj, Burundaju! – dorzucił Zbigniew. 

Twarz Burundaja zmieniła się w mgnieniu oka. Z dobrotliwego wielmoży przeistoczył się w dzikiego tygrysa. Błysnął śnieżnobiałymi zębami, popatrzył groźnie na obydwu sandomierzan, a później wrzasnął: 

– Tak możecie witać swego lackiego księcia, który już rychło zostanie moim niewolnikiem! Na kolana! Na twarze! Padnijcie na twarze, psy! 

Krępowie zaskoczeni takim obrotem sprawy nie wiedzieli, jak zareagować, aż oto silne ciosy w plecy, jakie głowniami mieczy wymierzyli im tatarscy wojownicy, powaliły ich na ziemię. Żołdacy przyciskali im twarze do posadzki. Piotr Krępa poczuł w ustach słonawy smak krwi, która sączyła się z rozciętego języka. Silnie zacisnął powieki, by nie naszło mu do oczu brudnego, rozmiękłego śniegu, którego nawiał tutaj wiatr przez powyrywane okna, a który zmienił się w półpłynną bryję zmieszaną z końskim gnojem, rozdeptywaną setkami nóg. 

– Tak należy witać wielkiego Burundaja! – zaśmiał się książę Wasylko włodzimierski. 

– Powstańcie! – łaskawie zezwolił Tatar. 

Krępowie podźwignęli się na nogi, obcierając zbrukane twarze połami kaftanów. 

– A zatem chcecie mi poddać gród?

– Tak.

– Dobrze, uczynię wam łaskę i zgodzę się na to. Chociaż właściwie bym nie musiał. Jeszcze dzień, jeszcze dwa i tak byśmy go zdobyli. 

Zbigniew nie wytrzymał i z pasją w głosie zawołał:

– Nie bądź taki pewny! Nie bądź taki pewny! Ileż to już czasu zmitrężyliście?! Jeśli chcemy poddać gród, to tylko dlatego, by wreszcie skończył się niepotrzebny rozlew krwi! To jedno. A drugie, czemu nas obrażasz? Czemu poniewierasz? 

– Zamilcz, psie, bo cię każę żywcem obłupić ze skóry. To ci lackie porządki! Żadnego posłuszeństwa. Krzty pokory ni szacunku dla władzy. 

– Tak, tak, Burundaju! – rzucił Roman halicki. – U Lachów zawsze był nadmiar swobody! Ale skoro tylko nasze porządki tutaj zapanują, wraz się ten bałagan skończy! 

Uśmiechnął się Burundaj: 

– Pewnie byś chciał, Romanie, żeby właśnie tobie dać we władanie Sandomierską Ziemię? 

– Jeśli wielki chan pozwoli?… 

– Zachłanny jesteś. O! Bardzo zachłanny! Ale kto wie? Zobaczymy. Porozmawiam z chanem. 

– Dzięki. Stokrotne dzięki, władyko. 

Roman kornie uderzył czołem przed Tatarem. 

Ów ozwał się znów do Krępów: 

– Powiem wam moje warunki. Oddacie cały dobytek – wyczekująco patrzył na kasztelana. 

– Dobrze – odpowiedział Piotr. 

– I wszystkich młodych mężczyzn i kobiety – dorzucił Burundaj. – Staruchów i dzieci możesz sobie zabrać. Gród opuścicie do wieczora. 

– Nigdy! Nie takie były umowy! – zakrzyknął Zbigniew. 

– Jakie umowy? – zdziwił się Burundaj. – Z kim się umawiałeś? 

– Przecie kniaziowie Lew i Roman poprzysięgli, że wszyscy ludzie wyjdą z grodu wolni! 

– Lew i Roman? – znów zdziwił się Burundaj. – A cóż oni mogli poprzysięgać? Rabami naszymi są, ot co! Jeślim ich wysłał do grodu, to tylko po to, aby was tu zawezwali. I jak widać, jesteście. Warunki zasię będę stawiał ja! A są one teraz już takie: wszystek dobytek i wszystkich ludzi. Życie daruję tylko wam i waszemu krewieństwu. 

Piotr wzburzony chciał coś rzec, ale Burundaj mu przeszkodził: 

– Zanim mi odpowiesz, pięć razy pomyśl! Jeśli znów się nie zgodzicie, to i wy postradacie głowy! A gród i tak weźmiemy! 

Usłyszawszy te słowa, popatrzył kasztelan z wyrzutem na haliczan i zbolałym głosem zapytał: 

– To tyle waży wasze słowo, kniaziowskie słowo? Jacyż z was chrześcijanie? Na Krzyż Święty i na Przeczystą Bogarodzicę przysięgaliście, że wszyscy wyjdziemy żywi i wolni z Sandomierza.

Roman opuścił głowę, ale Lew zaśmiał się głosem ochrypłym od piwa i miodu: 

– A czyż my wam bronimy? Idźcież do wszystkich diabłów! Żaden Rusin was nie tknie! A co do Tatarów, to już inna sprawa. Oni, jak widać, mają insze zdanie. No i nie przysięgali! 

– Psy! Zdrajcy! Pomiot szatański! – krzyknął Zbigniew i rzucił się z pięściami w kierunku ruskich książąt. Ale nie dane mu było ich dopaść. Tatarzy powalili Krępów na ziemię po raz drugi i poczęli okładać batami z surowej skóry i kopać, gdzie popadło.

Leżący osłaniali tylko ramionami głowy, chroniąc je przed ciosami. Burundaj dał swoim znak, aby zaprzestali, po czym rzekł: 

– Ostatni raz was pytam: Czy przystajecie na moje warunki? Wy i wasze rodziny możecie odejść wolno, a resztę zostawcie nam. 

Podniósł się kasztelan zrazu na kolana, później podźwignął ciężko na nogi i odrzekł: 

– Za kogóż nas bierzesz, poganinie? Myślisz, że złamiesz naszą wolę batem, pięścią i obiecankami? Nie zdradzimy ludu, który nam zaufał. Nie splamimy honoru. Nie rodziła nas bowiem matka na zdrajców i na niewolników. – Tu z pogardą spojrzał na Rusinów.

Burundaj słuchał tych słów, zda się, z kamiennym spokojem, a gdy Krępa dopowiedział je do końca, syknął przez zaciśnięte zęby do otaczającej go straży. 

– Ubijcie ich. 

Nie trzeba było tego powtarzać żołdakom dwa razy. Rzucili się na Krępów i powalonych wywlekli za włosy na dwór. Na ich głowy spadły ciosy kijów, w ciałach jęły pogrążać się ostrza dzid. Na plecach, ramionach, twarzach tworzyły się krwawe pręgi od uderzeń batów. Leżących począł tratować tłum, a w końcu obydwom rzuciła się krew z ust i wyzionęli ducha.

Na ów widok tłuszcza zawyła radośnie. Jakiś olbrzym w kudłatym kożuchu i ogromnej czapie przypadł do Krępów i razami miecza oddzielił ich głowy od tułowi. Te makabryczne trofea poniesiono przed Burundaja. Skoro wódz je zobaczył, podniósł się i zawołał:

– Do ataku! Dziś zdobędziemy zamek! 

Odpowiedział mu przeciągły wrzask. Rychło też dały się słyszeć dźwięki kościanych gwizdków, zwołujących oddziały do sformowania się. Nie minęła i godzina, gdy uderzono na wały z takim impetem, jakiego do tej pory sandomierzanie jeszcze nie oglądali.

Polacy, miast bronić się przed oddziałami tatarskimi, miotali się tylko w bezładzie wzdłuż wałów. Zaskoczenie było zupełne, a i wodza zabrakło. Nikt się nie spodziewał takiego obrotu rzeczy. Zewsząd też dały się słyszeć głosy: 

– Zdrada! Zdrada! 

– Krępy nas wydali! 

– Niech ich piekło pochłonie! 

Lecz oto naraz, jakby w odpowiedzi na owe okrzyki, nad morzem głów tatarskich ukazały się dwie długie żerdzie z zatkniętymi na nich głowami Piotra i Zbigniewa. 

Sandomierzanie zamarli w przerażeniu, umilkły oskarżenia. Stara piastunka, która wraz z Haliną stała wpodle bramy w oczekiwaniu na powrót ojca i stryja dziewczynki, na ów widok straszny chciała zakryć jej oczy. Lecz dziecko z całej siły odepchnęło ręce staruszki i patrzyło na makabryczne zwieńczenie żerdzi, na głowę tego, którego kochała nad życie. Na głowę najlepszego z ojców. 

Patrzyła długo, jakby chciała ów obraz zachować pod powiekami do końca swych dni. Bródka i usteczka jej drżały i krzywiły się w podkówkę, a w kątach oczu szkliły się łzy. Powstrzymywała się jednak od płaczu, pomna ostatnich słów ojca, które wyrzekł do niej na odjezdnym.

Piastunka pociągnęła ją silnie za ubranie, a później schwyciwszy za rękę, ile sił w starych nogach pobiegła do zamku. 

Pora była najwyższa, bo napastnicy wdarli się na wały. Rozpoczęła się rzeź. Przerażeni sandomierzanie stawiali słaby opór, padając pokotem pod ciosami mieczów i gradem strzał. Później poczęto wywlekać z domów ludzi i rabować wszystko, co miało najmniejszą choćby wartość. Powtórzyły się te same sceny, które działy się po zdobyciu miasta. Silnych, którzy nadawali się na niewolników, oszczędzano, resztę wyrzynano na miejscu. Później zaś wąskimi uliczkami grodowymi przebiegali Tatarzy i ciskali do wnętrz domostw zapalone pochodnie. 

Rychło nad grodem zafalowało morze ognia. Szkarłatne jęzory strzelały ku górze, a pod niebo wzbijały się kłęby czarnego dymu i sadzy. Słychać było przerażające krzyki rannych, którzy nie mogąc uciec, teraz żywcem piekli się w zgliszczach. 

Wojska tatarskie i ruskie, syte łupów i mordu, wycofały się do miasta. Burundaj w otoczeniu świty stał na wzgórzu wpodle kościoła Panny Maryi i przyglądał się zniszczeniu.

– Czy nikt nie uszedł z grodu? 

– Nikt, panie. Część w pętach, reszta ubita. 

– To dobrze. A jutro na Kraków. 

Odwrócił się obojętnie i wszedł do wpół rozwalonego kościoła.

Andrzej Sarwa

===================================================

książka jest dostępna w sprzedaży:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html

Franciszku, poczytaj: SŁOWO O BŁOGOSŁAWIONYM SADOKU – PRZEORZE i CZTERDZIESTU OŚMIU DOMINIKAŃSKIEJ BRACI w SANDOMIERZU PRZEZ TATARÓW OKRUTNIE POMORDOWANYCH

Andrzej Sarwa

SŁOWO O BŁOGOSŁAWIONYM SADOKU-PRZEORZE I CZTERDZIESTU OŚMIU DOMINIKAŃSKIEJ BRACI W SANDOMIERZU PRZEZ TATARÓW OKRUTNIE POMORDOWANYCH
Dzień wstał mroźny i rześki. Poza oknem celi przeora Sadoka, na tle białosiwego nieba, oświetlonego od wschodu szkarłatnozłocistą poświatą, rysowały się konary rozłożystej lipy, oprószonej świeżo spadłym śniegiem.

Do uszu zakonnika dobiegł głos sygnaturki zwołującej mieszkańców świętojakubskiego klasztoru na poranną mszę.

— Ech, inaczej było przed laty! — pomyślał przeor, przywołując w pamięci dni młodości. — Inaczej, gdym jako nieopierzony młodzik udał się był, anno Domini 1221, na kapitułę do Bolonii. Ileż zapału i ileż radości, ileż wdzięczności, gdy Ojciec Dominik posłał mnie i brata Pawła szczepić Zakon Kaznodziejski w ziemi węgierskiej i nieść światłość Panachrystusowej Ewangelii, Prawdy nie znającym Kumanom.

Spojrzał w okno napełniające się coraz większym blaskiem. Dzień się zaczął na dobre i całkiem widno się już zrobiło, mimo iż niebo jęły zasnuwać na nowo ciężkie śniegowe chmury, z których rychło poczęły bezszelestnie osypywać się grube i ciężkie płatki śniegowe, sfruwając przez niczym nie osłonięty otwór i osiadając na posadzce ułożonej z czerwonej cegły, kładzionej na sztorc ściśle jedna obok drugiej.

Przeor podszedł ku oknu i założył je szczelnie sosnową ramą obciągniętą błonami ze świńskich pęcherzy. Wstrząsnął nim dreszcz, bowiem ziąb ciągnący z dworu przejął niemłode już ciało, wnikając — zda się — aż do samych trzewi. Opuściwszy celę, wędrując niespiesznie tonącym w półmroku klasztornym korytarzem, kierował się ku kościołowi, jednocześnie rozmyślając o minionych dniach, miesiącach, latach…

Oto w umyśle pojawiły się obrazy przeszłości.

Znów był złotoustym kaznodzieją, przyciągającym tłumy pogan, znów polewał wodą nisko pochylone głowy nowo nawróconych, wymawiając sakramentalne słowa formuły chrzcielnej.

Wspominał dzień największego swojego triumfu, gdy do owczarni Jezusowej przywiódł, i obmył z grzechów, książąt tamtej ziemi: Bruchusa i Bembrocha z rodzinami i dworem.

Ale oto napłynęło wspomnienie inne, wspomnienie rzezi, jaką Kumanom urządzili Tatarzy… Przed oczyma stawały mu ciała porżniętych dominikanów: Pawła i współbraci, leżące w kałużach parującej na chłodzie krwi, której ciemnopąsowa powierzchnia ścinała się, marszcząc przy tym lekko.

Jego Pan Chrystus ocalił… Jego ocalił… Czemuż? Czyż nie prosił wówczas, o koronę męczeńską także i dla siebie? Czyż nie pragnął ofiarować życia na ołtarzu Pana? Dla Pana i za Pana?

Trzeba było potem opuścić ziemię Kumanów, bo nie miał już komu głosić Królestwa Bożego. Wrócił do ojczyzny, osiadł w sandomierskim, świętojakubskim klasztorze, wiodąc żywot cichy i skromny, budując Państwo Najwyższego inaczej zgoła niż tam, w odległej krainie, budując je codzienną mrówczą pracą, budując słowem głoszonym z kazalnicy, budując przykładem świątobliwego żywota, ale bez tak ciężkiej walki o dusze, które wcześniej przemocą wydzierać musiał ze szponów Szatana.

Sadok przyzwyczajony był do bojowania przez te długie lata, więc skoro przyszło zamieszkać w Sandomierzu, czuł, że powoli gnuśnieje. Mniej tu było sposobności, iżby wykorzystać całe bogactwo, całą siłę charakteru.

Tak, miał poczucie, iż gnuśnieje i bolał nad owym srodze. Jednocześnie zaś tęskniąc za minionym, choć minione to także był trud i udręczenie, i sen na twardej ziemi, i chłód, i niejednokrotnie pusty brzuch…

Nie buntował się przecież. Wiedział, iż taka jest wola Jezusowa, że skoro go tu przysłał, że sprawił, iż został przeorem, taki a nie inny zamysł miał wobec swego sługi, zatem sługa wolę Bożą musi wypełniać z pokorą…

* * *

Wciąż daleki myślami od sandomierskiej powszedniości nakładał w zakrystii humerał, albę, stułę — oznakę kapłaństwa, ornat i manipularz.

Szczupły, wysoki, o żółtawej niezdrowej cerze, kleryk Medardus ukląkł na stopniach ołtarza, podczas gdy Sadok uniósłszy w górę rozłożone ręce szeptał modlitwy mszalne…

Dzień zimowy, pochmurny dzień, niczym nie różnił się od tylu innych. jakie w cichej, acz wytrwałej, wytężonej pracy w upływał w sandomierskim, świętojakubskim klasztorze.

Śnieg bez ustanku grubymi płatkami bezszelestnie osypywał się z obłoków na ziemię, wszystko wokół szczelnie okrywając niepokalaną białością. Przed wieczorem wypogodziło się i nawet na widnokręgu pojawiło się nieco słonecznego poblasku, który zresztą zaraz umknął przed gęstym mrokiem. Sadok posłyszawszy, iż w grodzie uczynił się jakiś wielki ruch, wszedłszy do klasztornego ogrodu rozlokowanego na łagodnym skłonie Świętojakubskiego Wzgórza, spoglądał na sąsiednie — Zamkowe. Widział tak rycerzy, jak i pachołków, przebiegających spiesznie wąskie grodowe uliczki.

“ — I cóż to się wydarzyło, że gród przypomina mrowisko, które niebaczny przechodzień roztrącił stopą?” — pomyślał zakonnik.

Postał jeszcze chwilę, a potem udał się — jak to miał we zwyczaju — do kościoła, by adorować i cześć oddawać Panu Jezusowi ukrytemu w Eucharystycznym Chlebie. Nikły, żółtawy poblask kaganka ledwie oświetlał tabernakulum i niewielki krąg posadzki tuż u stopni ołtarzowych.

Ukląkł przeor, a skrzyżowawszy ręce na piersiach i nisko pochyliwszy głowę, pełnym żarliwości szeptem wypowiadał słowa modlitw.

Długo musiał tak tkwić nieporuszony, skoro w kolanach i plecach zgiętych w pałąk — mimo iż przecież nawykłych do nabożnych ćwiczeń — poczuł ból i zmęczenie. I oto naraz posłyszał odgłos kroków odbijających się echem od nagich ceglanych ścian korytarza prowadzącego do kościoła ku celom klasztornym.

Podniósł głowę i bacznie wpatrywał się w mrok, skąd po kilku chwilach wysunęła się postać ojca Piotra, furtiana, dzierżącego w wyciągniętej przed siebie i uniesionej dłoni, długą smolną szczypę płonącego łuczywa. Za furtianem szedł jeszcze ktoś, ciężko stawiając stopy. Przeor natężył wzrok. Był to Piotr z Krępy, kasztelan sandomierski. Podźwignął się tedy z kolan leciwy przeor Sadok, a zbliżywszy, się do przybysza, zapytał:

— I cóż to cię sprowadza do mnie, o tak późnej porze, panie kasztelanie?

— Dzisiaj przed wieczorem, świątobliwy ojcze, doszły nas wieści, iż Tatarzy, idą na Sandomierz… A miasto prawie bezbronne. Nie masz zbrojnych, prócz garstki rycerzy, bo reszta przy księciu panu, w Krakowie… — A zatem?… — zapytał przeor Sadok.

— Cóż… Będziemy bronić grodu. Bez walki go nie poddamy… Wezmą go Tatarzy siłą, wola boska, ale nikt nie powie, żeśmy nie próbowali…

— A miasto? — znów zapytał przeor, spoglądając Krępie prosto w oczy. Ten opuścił głowę na piersi i wyszeptał:

— Miasta bronić nie będziemy długo… Bo i kim? Kim, skoro ludzi niedosyt…

Krępa uniósł głowę i patrząc przeorowi prosto w oczy, dodał:

— Wiesz ojcze, co owo oznacza… Klasztoru także bronić nie będziemy…

* * *

Sadok klęczał przed Ukrzyżowanym. Zaczerwienionymi z bezsenności oczyma wpatrywał się w Twarz Cierpiącego. Złocisto—szkarłatne refleksy płonącego łuczywa igrały po surowych murach, po owej Twarzy, sprawiając pozór życia w wyrzezanym z ciemnego drewna Zbawicielu.

Poza oknem był mrok. I w kątach celi też czaił się mrok. A wpośród mroku słychać było oddech Kusiciela:

— Uchodź, uchodź czym prędzej… Oddech układał się w słowa.

— Uchodź, uchodź czym prędzej… Czy warto tak głupio skończyć? Oddech potężniał, niczym fala wiosennej powodzi uderzająca o ściany domostw wzniesionych na wiślanym brzegu.

— I jakiż sens dać gardło? Jaki sens? Ileż jeszcze — żywy — mógłbyś zdziałać w świecie? Umrzeć nietrudno… Głupio umrzeć łatwo… Umrzeć z sensem, to sztuka nie lada!…

A Chrystus Pan na Krzyżu w nieustającej męce Golgoty zakrył oczy powiekami. Twarz zastygła w boleści konania… Chciał Sadok odczytać radę z owej Twarzy, przecież daleka mu była teraz… Jakże daleka… Jak jeszcze nigdy w życiu…

— Nie zostawiaj mnie, Panie, w rozterce! — Sadok uniósł ręce w błagalnym geście — Nic zostawiaj samemu sobie! czemuż wydajesz mnie na pokuszenie? Czemuż nie chronisz, czemu nie osłaniasz?

Ale Jezus uparcie milczał. Tylko twarz wykrzywiła się w skurczu niesłychanej boleści. Jego udręka i pohańbienie sięgały krawędzi piekieł — na odkupienie wszystkich bez wyjątku przewin. Na obmycie wszelkiego brudu, na starcie każdego występku…

— Zbierz braci. Skoro świt nadejdzie… zbierz braci. Uchodźcie póki jeszcze można. Komuż pomoże to, iż dacie głowy? Komu?

Jezus na Krzyżu już nie cierpiał. Twarz wygładziła się. Wpółotwarte usta zastygły w bezruchu. Skonał.

* * *

Przeor odwrócił się od ołtarza. Jeszcze tylko jedno zdanie miał wyrzec: “— Ite missa est” — “Idźcie, msza skończona”, a bracia poczną wychodzić z kościoła.

Zawahał się. Poruszył wargami raz i drugi, ale nie wydobył z nich głosu. Aż wreszcie się przemógł, by rzec:

— Wiecie bracia, że za dzień — dwa przybędą Tatarzy. Wiecie, że nie ma rycerstwa w Sandomierzu… Ot, garstka… Tyle tylko, by obsadzić grodowe wały… Miasta nikt nie będzie bronił… A jak miasta, to i klasztoru… Któż z was chce, może odejść… Poszukać bezpiecznego schowu… Nie mam prawa przymuszać nikogo, iżby pozostał… Nie wolno mi cudzym szafować żywotem…

Bracia stojąc w dwuszeregu w pośrodku świątyni milczeli, nisko pochylając głowy. Ale oto ciszę przerwał głośny szept jednego z kleryków:

— A ty, ojcze?… A ty co uczynisz?…

— Ja?…

— Sadok zawahał się przez moment, Jeszcze skądś — nie wiedzieć skąd — wnikając wprost do mózgu doszedł go głos Kusiciela:

“— Uchodź!”

— Ja?… — powtórzył — Zostaję… Zostaję, bom nie po to stawał się Panachrstusowym żołnierzem, by stchórzyć, gdy nadejdzie czas próby… Bo nie godzi się pasterzowi owiec, porzucać je, lecz do końca trwać przy nich, nawet gdy wie, iż nie będzie mógł ich ochronić przed stadem wilków… Bo nie godzi się umykać tym, którzy są tu postawieni na straży chrześcijaństwa!… Przecież… Przecież wiedziałem… Zawsze to wiedziałem, iż kiedyś przecie nadejdzie taki dzień, w którym Pan zażąda mojego życia…

I nikt już nie wyrzekł ni jednego słowa. Mnisi jęli się rozchodzić, każdy do, swoich zajęć.

* * *

Następny dzień wstał pogodny i rześki. Słońce powoli wspinało się po nieboskłonie, niezbyt ostry mróz delikatnie szczypał w policzki i płatki uszu świątobliwego przeora Sadoka, który, skoro świt udał się do ogrodu i błądząc jego alejkami, zapatrzony w cud rodzącego się dnia, odmawiał pacierze, w oczekiwaniu na głos sygnaturki, która — jak zwykle — miała oto za czas jakiś wezwać na wspólne modły wszystkich braci do kościoła.

Śnieg chrzęścił pod stopami zakonnika, a gawrony, które licznym stadem obsiadły jabłoniowe i morelowe drzewa rosnące po obydwu stronach alejki, spoglądały nań ciekawie, przekrzywiając głowy, nie podrywając się do lotu, nawet gdy mnich zbliżał się do nich. Widać czuły, czarniawe ptaszyska, iż nic im nie zagraża ze strony owego człowieka.

Naraz — wrzask przeciągły i dziki wydobywający się z tysiąca piersi, uderzył w niebo. Gawrony wylęknione wzbiły się do góry i jęły krążyć ponad miastem, kracząc doniośle i przeciągle.

Oto Tatarzy — przeprawiwszy się nocą po lodzie przez zamarzniętą Wisłę — podeszli już pod same obwałowania i teraz wrzaskiem próbowali przestraszyć obrońców. A zaraz potem przypuścili atak. Najpierw jeden, potem drugi, dziesiąty… Każdy z nich odbijał się od wałów, niczym fala morska od stromizny wyniosłego brzegu. Oto bowiem, tak rycerstwo, jak też i sami łyczkowie dzielnie bronili miasta przed pogańską szarańczą.

Gdy zmrok spłynął na ziemię. walka ustała, aby zarówno wojownicy tatarscy, jak i obrońcy Sandomierza mogli odpocząć, opatrzyć rany, pogrzebać zabitych. Noc przyniosła też sny — jednym miłe i kojące, innym przerażające koszmary…

Pogoda, jak na zamówienie najeźdźców, utrzymywała się od chwili rozpoczęcia oblężenia wspaniała. Słońce nisko wiszące ponad widnokręgiem, przegnało precz śniegowe chmury. Leciutki mrozik utwardził ścieżki.

2 lutego 1260 roku, gdy Mongołowie, skoro świt, przypuścili następny atak, wiadomym było, iż miasto dłużej nie będzie mogło się opierać. Dominikanie, nie mniej uznojeni od walczących, którym przez wszystkie te dnie i noce opatrywali rany, przyrządzali gorące posiłki, dysponowali na śmierć i kopali mogiły, prawie przestali myśleć, co się stanie, skoro poganie sforsują wały i wedrą się do środka. Ot, po prostu, nazbyt wiele ciężkiej prać nie pozostawiało czasu na rozpamiętywanie tego, co miało już rychło nadejść.

Tymczasem — tak jak każdego ranka — rozdzwoniła się sygnaturka, wzywająca mnichów na poranną mszę. Jęli tedy zewsząd — z klasztoru i z wałów — schodzić się do kościoła, a skoro już każdy zajął swoje miejsce, wyszedł z zakrystii, przyodziany w szaty liturgiczne, w asyście dwu diakonów — Stefana i Mojżesza — leciwy przeor Sadok.

Nim zbliżył się do ołtarzowych stopni, podszedł wpierw ku ciężkiemu pulpitowi, wyrobionemu z jednego kloca dębu, a wyrzezanemu zmyślnie w kształt ludzkiej postaci. Na pulpicie spoczywała księga Martyrologium. Otwarł ją i odszukawszy odpowiednią stronicę, pochylił się, aby — jak zwyczaj kazał — odczytać, któregoż to z męczenników Pańskich czci Kościół Święty tego właśnie dnia. Spojrzał na kartkę i osłupiał: oto na pergaminie jarzyły się pozłocistym blaskiem kunsztowne — nieziemską ręką wymalowane — litery układające się w zdanie.

Bezskutecznie próbował wydobyć głos z zaciśniętego bolesnym skurczem gardła. Bezgłośnie tedy poruszał ustami. Zaniepokojeni mnisi spoglądali to na niego, to na siebie nawzajem, nie rozumiejąc, cóż wydarzyć się mogło.

Wreszcie przeor skinął na diakona Stefana, a gdy młodzieniec się zbliżył, odsunąwszy się od pulpitu, wychrypiał:

— Ty czytaj…

Spojrzał Stefan w rozwartą księgę i zdumienie pomieszane z lękiem odmalowało się na jego twarzy. Mimo jednak, iż drżeć począł na całym ciele, a pot perlisty zrosił mu czoło, zebrał się w sobie i głosem niepewnym, lecz wystarczająco donośnym, aby wszyscy posłyszeć go mogli, przeczytał:

“— Dziś błogosławionego Sadoka, przeora, i czterdziestu ośmiu dominikańskich braci, w Sandomierzu przez Tatarów okrutnie pomordowanych.”

Gdy Stefan skończył czytać zgroza ogarnęła mnichów. Spoglądali na siebie przerażonymi oczyma. Oto bowiem żaden z nich ani przypuszczał, iż w tym kościele, od tego pulpitu paść mogą słowa dotyczące jego samego. Takie słowa… A przecież padły…

Sadok, uniósłszy dłonie ku górze, rzekł:

— Ach, bracia, nie lękać, lecz cieszyć się nam trzeba. Bo wielka to łaska korona męczeńska — i nie każdy może na nią zasłużyć. Myśmy przecie zasłużyli. Bowiem żaden z nas nic stchórzył… Żaden nie uciekł z Sandomierza, opuszczając Panachrystusową owczarnię…

I nie powiedziawszy już nic więcej, zbliżył się do stopni ołtarza, by rozpocząć sprawowanie Najświętszej Liturgii.

— In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti. Amen. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

— Introibo ad altare dei. — Przystąpię do ołtarza bożego — rzekł.

— Ad Deum qui letificat iuventutem meam — Do Boga, który uweselił młodść moją — odpowiedział nowicjusz, który mu ministrantował.

I odprawiała się ta msza, jak tyle innych przed nią, jakby nic się nic wydarzyło, jakby poza drzwiami nie szalała bitwa, jakby Pan nie dał cudownego znaku… Skoro przeor uniósł patenę z hostią i kielich z winem na ofiarowanie, rumor straszny uczynił się przed świątynią, a Tatarzy jęli rąbać solidne drzwi dębowe, nabijane brązowymi ćwiekami, prowadzące do kościoła Świętego Apostoła Jakuba.

A gdy Sadok wyrzekł słowa przeistoczenia: Hoc est enim Corpus meum — To jest bowiem Ciało moje. — Hic est enim calix Sanguinis mei… — To jest bowiem kielich Krwi mojej… — a białą hostię uniósł wysoko ponad głowę, gdy ministrant zadzwonił na podniesienie, z trzaskiem pękła jedna zawiasa.

Tuż po komunii zaś, pękła druga, a rozwścieczeni, ochlapani krwią pomordowanych mieszczan żołdacy tatarscy wpadli do świątyni.

A stało się to tuż po tym, jak celebrans, odwróciwszy się od ołtarza, wyrzekł: — Ite missa est! — Idźcie, msza skończona.

Dominikanie stali w dwuszeregu w pośrodku świątyni. Przez małe, wąskie okienka wpadały pozłociste smugi światła, pachniało kadzidlanym dymem. Dostojnie było i uroczyście. Toteż Tatarzy miast od razu uderzyć na mnichów, zatrzymali się w pobliżu drzwi, zbici w gromadkę, zaskoczeni ich przedziwnym spokojem.

Pewnie inaczej by było, gdyby dominikanie poczęli uciekać, krzyczeć, żebrać litości. Ale oni stali z twarzami wzniesionymi ku górze, jakby wypatrując nadejścia kogoś ze sfery gwiazd.

I oto naraz subdiakon Mojżesz, asystujący przeorowi Sadokowi, skrzyżowawszy ręce na piersi, zaintonował pieśń za umarłych:

— Salve Regina… Witaj Królowo, Matko Miłosierdzia…

Natychmiast pozostali podjęli pieśń, która z mocą wybuchła z wszystkich piersi, odbijając się pogłosem od belkowanego świątynnego stropu i surowych czewonych, ceglanych ścian.

A wówczas — jakby czar spadł z Tatarów. Oto jeden z wojowników zdjął giętki łuk z pleców, nałożył na cięciwę pierzastą strzałę i wypuścił ją ze świstem w pierś najbliżej stojącego mnicha. Ów pochylił się gwałtownie do przodu, by zaraz paść na kolana, a wreszcie osunąć się na szare, piaskowcowe pyty posadzki. Wokół leżącego jęła się zbierać krew wypływająca z piersi. Parująca na zimnie rozlewała się w coraz większą i większą ciemnopąsową kałużę.

Karol de Prevot, Męczeństwo sandomierskich dominikanów

źródło ilustracji:http://www.swietyjakub.republika.pl/meczennicy.htm

Wyciągnęli wojownicy zakrzywione szable i z okrzykiem bojowym, z wyciem, rzucili się ku śpiewającym. I siekli ich dotąd, aż ostatni upadł, aż śpiew zamilkł, aż nastała cisza…

A jeden z mnichów, który jeszcze podczas sprawowania Świętej Liturgii chyłkiem opuścił szereg i skrył się na chórze, albowiem przeląkł się śmierci, skoro zobaczył współbraci swoich okrutnie pomordowanych, zawstydził się swego tchórzostwa, zszedł z chóru i uklęknąwszy przy zwłokach, jął za zabitych odmawiać pacierze.

Gdy dostrzegli go Tatarzy, przepełnieni wściekłością, rozsiekli go szablami. I nie ocalał nikt spośród sandomierskich dominikanów…

A gdy Tatarzy objuczeni łupami opuścili kościół i klasztor, oto aniołowie niebiescy przybyli z gałęźmi palmowymi, aby dusze pomordowanych zaprowadzić przed oblicze Pańskie, iżby za wierność mogli odebrać wiekuistą nagrodę w Raju.

A imiona owych Męczenników były te:

Błogosławiony Sadok, przeor. Błogosławiony Paweł, wikary. Błogosławiony Malachiasz, kaznodzieja. Błogosławiony Piotr, furtian. Błogosławiony Jędrzej, jałmużnik. Błogosławiony Jakub, mistrz nuwicjatu. Błogosławiony Abel, syndyk. Błogosławiony Szymon, penitencjarz. Błogosławiony Klemens. Błogosławiony Barnabasz. Błogosławiony Eliasz. Błogosławiony Bartłomiej. Błogosławiony Łukasz. Błogosławiony Mateusz. Błogosławiony Jan. Błogosławiony Barnabasz II. Błogosławiony Filip. Błogosławiony Joachim, diakon. Błogosławiony Józef, diakon. Błogosławiony Stefan, diakon. Błogosławiony Tadeusz, subdiakon. Błogosławiony Mojżesz. subdiakon. Błogosławiony Abraham, subdiakon. Błogosławiony Bazyli, subdiakon. Błogosławiony Dawid, kleryk. Błogosławiony Aaron, kleryk. Błogosławiony Benedykt, kleryk. Błogosławiony Onufry, kleryk, Błogosławiony Dominik, kleryk. Błogosławiony Michał, kleryk. Błogosławiony Maciej, kleryk. Błogosławiony Maurus, kleryk. Błogosławiony Tymoteusz, kleryk. Błogosławiony Gordian, kleryk. Błogosławiony Felicjan, kleryk. Błogosławiony Marek, kleryk. Błogosławiony Jan, kleryk. Błogosławiony Gerwazy, kleryk. Błogosławiony Krzysztof. kleryk. Błogosławiony Donatus, kleryk. Błogosławiony Medardus, kleryk. Błogosławiony Walenty, kleryk. Błogosławiony Dawid, nowicjusz. Błogosławiony Makary, nowicjusz. Błogosławiony Rafał, nowicjusz. Błogosławiony Izajasz, nowicjusz. Błogosławiony Cyryl, laiczek. Błogosławiony Hieronim, laiczek. Błogosławiony Tomasz, organista.

Te oto imiona w swoim dziele MATKA ŚWIĘTYCH POLSKA, w Krakowie roku Pańskiego 1767 tłoczonym, podał O. Floryan Jaroszewicz, kapłan zakonu Ś.O. Franciszka. reformat, z sandomierskiego konwentu Ś. Józefa. Kościół Rzymski Katolicki męczenników owych wyniósł na ołtarze, a ich święto wyznaczył na dzień 2. czerwca.

Andrzej Sarwa

———–

P.S. Dziś na dachu sandomierskiego kościoła św. Jakuba rosną brzozy, ściany prezbiterium popękane, wnętrze… brak słów… można więc już bezpiecznie chwalić Czyngis-chana i jego spadkobierców, bo o tamtych wydarzeniach jakoś nie chce się już pamiętać...

==============================

mail: