Postęp czy kult postępu?

Postęp czy kult postępu?

https://pch24.pl/postep-czy-kult-postepu

(fot. PCh24.pl / GS)

Czy zadawaliśmy sobie kiedykolwiek pytanie, co kieruje rozwojem technologicznym? Czy przyspieszające zmiany to zaledwie wypadkowa zasad rynku, sytuacji politycznej, ekonomicznej i społecznej? A może odpowiedź leży dużo głębiej i dotyka najbardziej intymnej sfery ludzkiej świadomości?

Świat wirtualny coraz bardziej oplata rzeczywistość materialną. Współczesne technologie informacyjne stanowią podstawę światowej komunikacji, utrzymują systemy ekonomiczne i finansowe, kontrolują sieci energetyczne, pośredniczą w kontaktach międzyludzkich – słowem – są wszędzie, a życie bez prądu i stałego dostępu do internetu staje się coraz bardziej uciążliwe.

„Cywilizacja informacyjna”, „Przemysł 4.0”, „Netokracja”, „Czwarta Rewolucja Przemysłowa”, „Wielki Reset” – jakbyśmy nie określili dokonujących się na naszych oczach zmian, ich cechą wspólną jest postępująca symbioza środowiska naturalnego z przestrzenią wirtualną.

Techno-entuzjastom marzy się wręcz bezpośrednie wnikanie do ludzkich ciał. Do pewnego stopnia już się to udało dzięki wszechobecnym telefonom, asystentom AI czy zegarkom monitorującym funkcje życiowe. Ale marzenia Doliny Krzemowej wybiegają znacznie dalej.

Interfejsy mózg-komputer, terapie genetyczne, tworzenie życia w laboratorium, podskórne chipy, nano-protezy…to nie tematy kolejnych książek science-fiction, ale dzisiejsza rzeczywistość i zapowiedzi takich wizjonerów jak Elon Musk, Peter Thiel, Raymond Kurzweil czy tegoroczny laureat nagrody Nobla, Geoffrey Hinton.

Czy jednak zastanawialiśmy się kiedyś, skąd bierze się przemożne pragnienie tak głębokiej ingerencji w otaczający nas świat? Dlaczego, wzorem poprzednich rewolucji technologicznych, nowoczesne rozwiązania nie chcą pozostać narzędziami, tj. poporządkowanymi człowiekowi sposobami przekształcania materii? Dlaczego akurat obecna rewolucja postindustrialna chce na zawsze zmienić sposób w jaki postrzegamy człowieka, Boga, świat?

Odczarowanie świata


Człowiek jest istotą duchową, tzn. łączącą przestrzeń materialną ze światem abstrakcyjnych, pozaczasowych symboli, zasad i reguł. Mówi nam to nauka Kościoła, a potwierdza nauka. Nie odkryto jeszcze cywilizacji, która powstałaby bez kultu – bazy dla etyki, kultury, filozofii i innych elementów konstytuujących najwyższą formę organizacji życia ludzkiego.

Nie inaczej jest w przypadku powstającej na naszych oczach, w tempie 24 tys. gigabajtów na sekundę, cywilizacji informacyjnej. Po ponad stu latach od ogłoszenia przez Maxa Webera „odczarowania świata”, w społeczeństwie nie zaniknęło myślenie religijne. Racjonalizacja, sekularyzacja czy zwiększenie roli nauki i rozumu, nie zamknęło człowieka na nadprzyrodzoność.

Wizja wymaga wiary – abstrakcyjnego wyobrażenia, mniej lub bardziej określonego – ale jeszcze nieistniejącego – celu, który zamierzamy osiągnąć. Podobnie jak rzeźbiarz, postawiony z dłutem w dłoni przed blokiem marmuru, nie stworzy swojego dzieła bez wyobrażenia kształtu, jaki ma ostatecznie przyjąć zimny surowiec.

Dzisiaj jednak nie brakuje wpływowych autorów (np. Harari) przekonanych, że fundamenty cywilizacji zachodniej, wywodzące się głównie z tradycji biblijnej, nie tylko nie wytrzymują próby czasu, ale wręcz zagrażają postępowi technologicznemu, utożsamianemu z jedynym skutecznym sposobem ulepszania świata. To z niej biorą się takie „absurdy” jak przyrodzona godność człowieka, jego prawa (z prawem do życia) czy przekonanie o wyższości nad innymi gatunkami.

A jest o co walczyć. Jak przekonują – stawką w grze jest nie tylko zdrowie, bezpieczeństwo czy dobrobyt, ale potencjalnie wręcz biologiczna nieśmiertelność, nieograniczona „mądrość” i szczęście ponad wszelką miarę (słynne trzy obietnice transhumanizmu).

W związku z tym, warunkiem sine qua non zaistnienia cywilizacji informacyjnej jest stopniowa marginalizacja systemów religijnych, konsekwentne ograniczanie ich wpływu na społeczeństwo, a w ostateczności – całkowite pozbawienie człowieka możliwości myślenia w kategoriach nadprzyrodzonych.

Po piśmie


Powstanie systemów religijnych nieodłącznie wiąże się z darem mowy. To właśnie język stanowi niezbędny komunikator w kontakcie z rzeczywistością wyobrażeniową. Nawet nauki techniczne i przyrodnicze wymagają systemu abstrakcyjnych znaków, niezbędnych do opisania badanej rzeczywistości. Liczb nie można dotknąć. Nie istnieją. Ale można dzięki nimi opisać prawidła rządzące wszechświatem.

Wybitny pisarz i eseista Jacek Dukaj przekonuje, że dzisiaj największą konsekwencją upowszechnienia wysokich technologii informacyjnych jest nie tyle pozbawienie człowieka umiejętności logicznego myślenia, co wręcz zanik umiejętności werbalizacji myśli. Tymczasem Dolina Krzemowa odczytuje komunikację z pominięciem aparatu mowy nie jako zagrożenie, ale wielką szansę dla ludzkości.

Zachwyt nad możliwościami komunikacji między-mózgowej wyrażają tacy techno-celebryci jak Elon Musk czy Sam Altman. W ich ocenie dotychczasowe interfejsy; klawiatury, ekrany dotykowe czy dyktafony, jedynie ograniczają precyzję myśli i bogactwo skojarzeń. Sprytni wizjonerzy nie mówią nam jednak, że zanik mowy upośledza wyobraźnię.

Człowiek wychowany od urodzenia w środowisku technologicznym, będzie miał ogromne trudności z wizualizacją wyższych abstrakcyjnych konstruktów, nie mówiąc o takich terminach jak wieczność czy transcendencja. Zamknięty w więzieniu doczesności powoli utraci kontakt z pozamaterialnym „Ja” (duszą), w konsekwencji odczuwając swoją świadomość wyłącznie na poziomie neuronów i hormonów – podobnie jak obecnie zwierzęta.

Jak trafnie zauważa Jan Białek w książce „TECH2.0”, taka sytuacja nie oznacza śmierci religii, ale skierowanie wektora wiary na ograniczoną materię. Absolut zostanie zastąpiony technologicznym substytutem. Przedmiotem kultu będzie techno-rzeczywistość posiadająca przymioty „boskie”: tworzenie nowego życia, rozwijanie istniejących gatunków, sprawowanie kontroli nad materią ożywioną i nieożywioną, kształtowanie i optymalizacja życia każdej jednostki. Taki kult jednak nie będzie miał nic wspólnego z rzeczywistością nadprzyrodzoną. Będzie jej substytutem, symulacją – podobnie jak obietnice, które oferuje.

Stare herezje w nowych szatach


Białek w poszukiwaniu religijnych inspiracji zachodzących zmian, dociera – bez żadnego zaskoczenia – bynajmniej nie do myśli chrześcijańskiej, ale pogańskich, kabalistycznych i dużo mroczniejszych źródeł, o których nie czas i miejsce wspominać. Dla naszych rozważań wystarczy wyłaniający się z jego opisu, z pozoru sprzeczny, gnostycko-materialistyczny charakter dokonującej się rewolucji.

Z jednej strony człowiek postrzegany jest tam wyłącznie jako biologiczna maszyna, „małpa człekokształtna homo sapiens”, która zawdzięcza swoją pozycję kosmicznemu przypadkowi. Światem rządzą jedynie logiczne, wymagające naukowego wyjaśnienia procesy, a nad jednostką góruje państwo zdolne kontrolować materię.

Jednocześnie niektóre „małpy” marzą o wyrwaniu się z nieuchronnego cyklu narodzin i śmierci. Te z nich, które zgłębiły tajemnice wszechświata (technologii), dostępują obietnicy wyzwolenia z okowów ciała (materii) i osiągnięcia „cyber-zbawienia”, rozumianego jako nieśmiertelność biologiczna. Symptomatyczne, że w tym równaniu nie ma miejsca dla człowieka. Ten świat dzieli się nieprzekraczalną granicą na ludzi-zwierzęta i rządzących całą resztą „bogów”.

Wysokie technologie dostarczają narzędzi, o których niegdysiejsi rewolucjoniści mogli wyłącznie pomarzyć. Zamiast krwawych przewrotów, powolnych zmian w kulturze i instytucjach, infekują całe społeczeństwa, sącząc swoją truciznę bezpośrednio do mózgu 24 godziny na dobę.

Oczywiście, wiele z opisanych pomysłów, jak np. „czytanie myśli” czy transfer umysłu, wciąż jeszcze nie ma szansy na realizację z powodów czysto fizycznych. Lecz transhumanizm, podobnie jak jego gnostyczne i new-age’owskie inspiracje, został pomyślany jako propozycja duchowa. Mimo materialistycznego sztafażu, technicznej terminologii i bazujących na modelach matematycznych zapewnień, obietnice „technognozy” musimy przyjąć na wiarę.

A wszystkie idee mają konsekwencje. Dzisiaj gołym okiem widać spustoszenie jakie w języku, kulturze i funkcjonowaniu mózgu dokonuje upowszechnienie cyfrowej komunikacji. Umiera życie duchowe, przegrywające z atrakcyjnością nieustannego potoku wrażeń i bodźców. Człowiek XXI w. może żyć na dopaminowym haju cały dzień, nie mając nawet potrzeby głębszej refleksji. Wraz z kolejnymi namacalnymi „cudami” wysokich technologii, coraz trudniej będzie uwierzyć w obietnice składane przez świat nadprzyrodzony. Oto symptomy zbliżającej się rzeczywistości, w której miejsce racjonalnej wiary chcą zająć duchowe impulsy i myślenie magiczne, a Prawdę – jej fałszywe symulacje.

Piotr Relich

Tekst na podstawie: Jan Białek, TECH 2.0, wyd. Garda, Warszawa 2025.

Trujące grzybki postępu

Izabela Brodacka

Zwolennicy postępu uważają, że rozwoju technologii oraz zmian generowanych przez ten rozwój w żaden sposób nie da się zatrzymać. Nie pomogą tu żadne argumenty społeczne ani moralne. Jeżeli udało się na przykład sklonować owcę nieuchronny jest dalszy rozwój prac w tej dziedzinie prowadzący do klonowania człowieka. Jeżeli powstała broń jądrowa nie ma sensu zabiegać o likwidację arsenałów tej broni i przeciwstawiać się jej użyciu choć powszechnie znana jest jej niszczycielska potęga realnie zagrażająca istnieniu ludzkości i naszej błękitnej planety. Faktycznie nic nie było w stanie powstrzymać rewolucji przemysłowej choć zmieniła ona radykalnie stosunki społeczne i zabrała pracę milionom ludzi. Nie powstrzymali jej luddyści niszczący krosna w Nottingham, Yorkshire czy Manchesterze ani nie powstrzymał bunt łódzkich tkaczy w 1861 roku. 

Współczesny neoluddyzm przejawia się niechęcią wobec eksplozji  techniki informatycznej. Nie ma jednak potrzeby karania przeciwników postępu informatycznego jak kiedyś luddystów, są nieliczni i wykruszają się sami. 

Jak donoszą agencje informacyjne (podaję za https://mlodytechnik.pl/technika/29551) – tysiące Szwedów wszczepiło sobie w ręce mikroczipy firmy BioHax wielkości ziarenka ryżu, które przechowują kody dostępu do różnych obiektów i pozwalają  na zakup biletów komunikacyjnych. Konduktorzy skanują ręce pasażerów po dokonaniu przez nich rezerwacji biletów online. Implanty te wykorzystują technologię Near Field Communication, stosowaną również w kartach kredytowych. Są “pasywne”, co oznacza, że przechowują dane, które mogą być odczytywane przez inne urządzenia, ale same nie mogą odczytywać informacji. Żaden ze stosowanych obecnie implantów przeznaczonych dla ludzi nie zawiera urządzeń namierzających, ale nie jest to przecież wykluczone w przyszłości. Dane umieszczone w nośnikach można bez trudu wykraść, skopiować  czy nawet zmodyfikować. Dlatego zdaniem ekspertów na wszczepianie do ciała ludzkiego chipów jest jeszcze za wcześnie. “Uprzedzenia” są zbyt silne, a obawy uzasadnione. 

Pierwszą osobą, której wszczepiono pod skórę chip RFID był w 1998 roku Kevin Warwick, profesor cybernetyki Uniwersytetu w Reading. Dzięki implantowi mógł swobodnie poruszać się po budynku instytutu.  

W 2004 klienci hiszpańskiej dyskoteki, mogli dzięki czipom bezgotówkowo płacić w barze. W 2015 roku szwedzka spółka Epicenter, jako pierwsza wszczepiła swoim pracownikom chipy RFID. Rok później argentyński klub piłkarski Atlerico Tigre wprowadził tzw. “Passion Ticket”. Był to bilet umieszczony w chipie wszczepianym pod skórę kibiców, dzięki czemu nie musieli oni nosić dokumentów oraz papierowych biletów. Rok temu, belgijska spółka Newfusion przeprowadziła akcję chipowania swoich pracowników, którzy nagminnie gubili elektroniczne karty dostępu do zakładu. 

Dzięki mikroczipom wszczepianym sportowcom można by bez kosztownych badań kontrolować i zwalczać użycie substancji dopingujących. Użyteczne mogłyby być również czujniki medyczne, na przykład badające poziom cukru we krwi pacjenta czy sygnalizujące niebezpieczeństwo zawału oraz udaru. Zgoda pacjentów na wszczepianie im mikroczipów odgrywa tu rolę przysłowiowej stopy  w drzwiach. 

Podobnie było przecież z wymuszeniem powszechnego gromadzenia pieniędzy na kontach bankowych. Jeszcze w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia pracując jako redaktor i tłumacz stacji Planete odbierałam honoraria w kasie w budynku Canal Plus. Pewnego dnia kasa została zlikwidowana, a pieniądze można było otrzymać wyłącznie przelewem na konto. Chcą nie chcąc założyłam konto w banku.

Renty i emerytury też przynosili kiedyś do domu listonosze co było bardzo wygodne dla starszych osób a  bezpowrotnie zostało  zlikwidowane. Nachalne reklamowanie w mediach płacenia telefonem czy zegarkiem (rzeczywiście bardzo wygodne na nartach czy na plaży) oznacza, że definitywnie kończy się era pieniądza papierowego i metalowego.

Jeżeli na to pozwolimy, jeżeli zgodzimy się, że nasz stan posiadania to tylko zapis cyfrowy na łatwym do zlikwidowania jednym ruchem koncie stracimy raz na zawsze kontrolę nad naszym stanem posiadania. Jak uczy historia można odebrać nam nieruchomości i ziemię jednym prawnym (a raczej bezprawnym) aktem jakim był choćby dekret Bieruta lecz jest to rezultat wojny, rewolucji, brutalnej zmiany stosunków społecznych i własnościowych. Można było oczywiście zrabować naszą biżuterię, złoto i  dzieła sztuki, można było karać za posiadanie obcych walut więzieniem i śmiercią lecz to wymagało czynnego, stale obecnego aparatu przemocy. Obecnie można pozbawić nas dostępu do naszych środków niespostrzeżenie dla nas samych, dla innych, dla kogokolwiek.

Niewielu z nas nie docenia pozytywnego znaczenia rozwoju technik informatycznych godząc się jednocześnie na niesione przez nie zagrożenia. Witana z wielkim entuzjazmem edukacja zdalna, której rozwój przyspieszyło pojawienie się pandemii przyniosła jako efekt uboczny atomizację społeczeństwa oraz falę samobójstw wśród dzieci i młodzieży, której nie zdoła zapewne zlikwidować zakładanie sieci szpitali psychiatrycznych przeznaczonych dla tej grupy wiekowej i nieuchronna medykalizacja dzieci czyli wciągnięcie ich na listę dożywotnich klientów firm farmaceutycznych.

Edukacja zdalna przyniosła również zapaść w poziomie nauczania, której jeszcze do końca nie dostrzegamy i nie doceniamy. W ciągu kilkudziesięciu lat belfrowania  tylko kilka  razy zdarzyło mi się tłumaczyć „na torcie” dorosłym ludziom dodawanie ułamków i zawsze byli to ludzie opóźnieni w rozwoju. Obecnie prawie co tydzień zmuszona jestem dyskretnie wziąć na stronę jakiegoś maturzystę żeby wytłumaczyć mu działania, które powinien zrozumieć w młodszych klasach szkoły podstawowej. Wielu problemów nawet jeszcze nie zarejestrowaliśmy.

 Zwolennicy nieuchronnego postępu, zwolennicy wcielania w życie wszelkich pomysłów ludzkości wydają się rozumować według schematu – jeżeli zebrało się trujące grzybki trzeba koniecznie  je zjeść bo szkoda byłoby chodzenia po lesie.

Dalsze doskonalenie – postępy

Ten samochód, to cytryna” – pisał Kurt Vonnegut o pewnym samochodzie. W slangu oznaczało to, że to konstrukcja nieudana, pełna usterek, wad i niedoróbek, toteż jedyne, co można z nim zrobić, to nieustannie go naprawiać – oczywiście, jeśli nie brać pod uwagę możliwości oddania go na złom. Ale jakże tu oddawać na złom konstrukcję, w którą konstruktor, a także wszyscy jego kolaboranci, zaangażowali swój prestiż i nadzieje na świetlaną przyszłość? Na żaden „złom” nikt w tych warunkach nie pozwoli, więc nie ma innego wyjścia, jak samochód-cytrynę naprawiać i naprawiać. Takim samochodem-cytryną był ustrój socjalistyczny. Wprawdzie rewolucyjna teoria głosiła, że ten samochód jest lepszy od wszystkich innych, ale co z tego, kiedy nie chciał jeździć i trzeba bo było nieustannie naprawiać? Nazywało się to „dalszym doskonaleniem”, bo jeśli konstrukcja z założenia była doskonała, to nic innego nie można było z nią zrobić – tylko nieustannie dalej ją doskonalić. To doskonalenie pochłaniało wiele energii, czasu i pieniędzy, ale nie można było go przerwać, bo nie tylko Umiłowani Przywódcy, ale również ich pretorianie zaangażowali w nie swój prestiż i nadzieje na świetlaną przyszłość. Ta sytuacja została pięknie opisana w utworze, którego autora już nie pamiętam, a który ukazał się w podziemnym wydawnictwie w połowie lat 80-tych.

Bo trzeba nam wiedzieć, że „dalsze doskonalenie” nie zostało przerwane z chwilą obalenia Edwarda Gierka, o którym właśnie teraz mają w kinach puszczać film, tylko było kontynuowane pod kryptonimem „pierwszego”, a potem, kiedy ten pierwszy wziął w łeb – również „drugiego” etapu „reformy”, czyli – starego, poczciwego „dalszego doskonalenia”.

Wracając do wspomnianego utworu, to jego założeniem było, że żadne rozbiory Polski nie miały miejsca, że wszystko w niezmienionej formie ustrojowej przetrwało do wieku XX. Bohaterem powieści jest subtelny, kulturalny arystokrata, który z racji swego bogactwa nie tylko nie może wycofać się z życia politycznego, ale musi narodowi przewodzić. Warunkiem sine qua non sprawowania tej przewodniej roli jest konieczność utrzymania popularności, która za komuny nazywała się „więzią z masami”. W tym celu nasz subtelny arystokrata musi codziennie upijać się do nieprzytomności, rąbać się na sejmikach, obtańcowywać panienki – co jest przyczyną jego niewymownych cierpień, ale poczucie odpowiedzialności i patriotyzmu każe mu znosić tę udrękę bez skargi.

Myślę, że partyjniacy takich udręk nie przeżywali, przeciwnie – byli raczej w swoim żywiole, a niektórzy – kto wie – może nawet myśleli, że to wszystko naprawdę? I nie wiadomo, do czego by to doprowadziło, gdyby Amerykanie nie dogadali się z Sowietami, by w Europie ustanowić nowy porządek polityczny, który zastąpiłby rozsypujący się porządek jałtański. W ramach stosownych przygotowań, zdecydowano się samochód-cytrynę oddać na złom, ale nie w całości, co to, to nie. Dotychczasowi właściciele wrak rozebrali i każdy wziął sobie, co mu tam pasowało, albo przynajmniej – przypadło w udziale – zgodnie z piosenką Kazimierza Grześkowiaka: ”niech mi chociaż dyferencjał dadzą!” Nazywało się to nie „dalszym doskonaleniem” – bo nie było już czego doskonalić – tylko „uwłaszczeniem nomenklatury”, która w tym celu – jak to dobrotliwie wyjaśnił niedawno legendarnemu panu Frasyniukowi pan Włodzimierz Czarzasty – się z „legendarnymi” dogadała, to znaczy – przekazała zewnętrzne znamiona władzy w postaci ministerstw, gabinetów, samochodów i sekretarek. Interesu jednak pilnował pan prof. Balcerowicz, wokół którego obudowywano kolejne rządy i w którym do dzisiaj zakochany jest Wielce Czcigodny Jan Filip Libicki z Polskiego Stronnictwa Ludowego.

Przypominam to wszystko, bo właśnie od Nowego Roku złowrogi reżym „dobrej zmiany” wprowadził w życie „Polski Ład”, który – jak się wydaje na podstawie znamion zewnętrznych – ma wszelkie cechy kolejnego samochodu-cytryny. W tym przypadku „dalsze doskonalenie” zaczęło się od samego początku, a co będzie dalej – aż strach pomyśleć. Oczywiście nikt nie pozwoli, by konstrukcję oddać na złom, bo zarówno Umiłowani Przywódcy, jak i rzesze ich kolaborantów nie tylko związali z nią swój prestiż, ale również – nadzieje na świetlaną przyszłość. Stefan Kisielewski mawiał, że najlepiej potrafią naprawić zegarek ci, którzy go zepsuli – ale nie wiem, czy miał rację, przede wszystkim dlatego, że przecież nikt za żadne skarby nie przyzna, że zegarek jest zepsuty. Przeciwnie – w najgorszym wypadku będziemy przekonywani, że wcale nie jest tak źle, bo zegarek, jaki by on tam nie był, co najmniej dwa razy na dobę pokazuje czas prawdziwy, więc nie ma żadnych podstaw, by z góry go przekreślać, jako „zepsuty”. W takiej sytuacji nie ma rady; trzeba będzie „Polski Ład” nieustannie poddawać „dalszemu doskonaleniu”.

Ale dalsze doskonalenie nie może być prowadzone przez byle kogo. Tu musimy przyznać rację Stefanowi Kisielewskiemu, bo rzeczywiście – ci, którzy zegarek zepsuli, być może przynajmniej wiedzą, a przynajmniej domyślają się, co mogli w nim zepsuć. Skoro tak, to nie ma innego wyjścia, jak dalsze doskonalenie powierzyć właśnie im. Dlatego ma chyba rację Konfederacja, kiedy twierdzi, że najtrwalszym skutkiem „Polskiego Ładu” będzie „puchnięcie państwa”, czyli postępująca biurokratyzacja, nie tylko gospodarki, ale całego życia społecznego. Taki rezultat wychodzi naprzeciw ideałowi, jaki w swoim sercu pielęgnuje Naczelnik Państwa, a którym jest przedwojenna sanacja. Biurokratyzacja zaś, jak wiadomo, jest jednym z trzech czynników blokujących narodowy potencjał gospodarczy. Pierwszym jest wadliwy ekonomiczny model państwa w postaci kapitalizmu kompradorskiego, drugim – właśnie biurokratyzacja, a trzecim – niemiecki projekt „Mitteleuropa” z roku 1915, po 90 latach wprowadzony w życie, dzięki Anschlussowi, który – jak pamiętamy, został przeprowadzony 1 maja 2004 roku.

Żeby nasz nieszczęśliwy kraj mógł stanąć na nogi, trzeba by wszystkie te trzy czynniki zlikwidować – ale czy to jest w ogóle możliwe przy zachowaniu procedur demokratycznych? Nie da się ukryć, dobrze to nie wygląda, a skoro tak, to nie ma rady – jesteśmy skazani na dalsze doskonalenie, a jedyne, co się może zmieniać, to model samochodu-cytryny, który będziemy musieli doskonalić.

Stanisław Michalkiewicz 20 stycznia 2022 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5106