Inteligentne, lecz głupie „elity”. Jak uwolnić od nich Polskę?

Inteligentne, lecz głupie „elity”. Jak uwolnić od nich Polskę?

Filip Obara https://pch24.pl/inteligentne-lecz-glupie-elity-jak-uwolnic-od-nich-polske/

Wokół kampanii wyborczej i pierwszych dni prezydentury Karola Nawrockiego mamy do czynienia ze wzmożeniem tępej politycznej propagandy i zajadłych konfrontacji wśród Polaków. Powtarzanie hasła „zgoda buduje” byłoby naiwnością, gdyż nie posiadamy już wspólnego gruntu w kwestii podstawowych pojęć, takich jak: sprawiedliwość, praworządność, dobro i zło. Nie zgadzamy się nawet w kwestii tak podstawowej, jak określenie, co to znaczy działać rozumnie. Warto się nad tym zastanowić, tym bardziej, że czekają nas kolejne miesiące napięć pomiędzy nowym prezydentem a grupą polityczno-medialną, która trzyma władzę.

Gdy wypowiadałem się na temat polityki w ciągu minionych miesięcy, co i rusz ogarniało mnie zdumienie na widok tego, jak bezkrytycznie osoby o „liberalnej wrażliwości” utożsamiają się z rządowo-medialną propagandą. W skrócie: na własne oczy widziałem, jak ludzie traktują fake-listę ABW tak, jakby była zbiorem potwierdzonych faktów; odzywały się też osoby, które – słysząc o tym, że istnieją takie rzeczy, jak prawo naturalne czy obiektywna przyrodzona sprawiedliwość – dawały do zrozumienia, że nie istnieje żadne prawo poza ustanowionym arbitralnie przez władzę polityczną. Problem występował nawet na poziomie uznania… obiektywnej rzeczywistości i zdolności ludzkiego rozumu do jej poznania.

Przy okazji zrozumiałem jak działa „mowa nienawiści”. Wystarczy powiedzieć prawdę, która godzi w przywiązanie do liberalnych czy niemoralnych teorii, żeby wzbudzić wściekłość w rozmówcy. Uruchamia się wówczas proces tyleż przewrotny, co prymitywny, a można opisać go krótko: w człowieku, który słyszy niewygodną prawdę, budzi się nienawiść. Zamiast się jednak nad tym zastanowić – oskarża on osobę, która tę prawdę wypowiedziała. Tak okazuje się, że to my – ludzie normalni, którzy szanują odwieczne zasady i nie wyrażają non possumus wobec fałszu i zła – siejemy nienawiść, ponieważ mówimy prawdę, a ta prawda wzbudza nienawiść w tych, którzy ją odrzucają. Wygląda to na klasyczną projekcję, ale zwróćmy uwagę, jak w tym kontekście niebezpiecznym narzędziem może być ustawa o „mowie nienawiści”, zważywszy na szerokość i dowolność określania tego, co podpada pod to nieprecyzyjne pojęcie.

Jesteśmy w kropce?

Wciąż mówi się nam, że jesteśmy zantagonizowani i powinniśmy się jakoś dogadać. Ale jak się dogadać, skoro utraciliśmy wspólny grunt? To tak jakby krzyczeć do siebie z dwóch odległych wysp i liczyć na to, że morskie fale doniosą nasze słowa wyraźne i nie zniekształcone. Tym bardziej, że „siły relatywizmu” od kilkuset lat pracują nad tym, by oderwać ludzki rozum od rzeczywistości. Począwszy od tzw. oświecenia porzucono naturalne kategorie, którymi od zawsze operował w swoim myśleniu człowiek. Dziś jesteśmy już tak daleko od intelektualnego „matecznika”, że bez sięgnięcia do źródeł rozumienia rzeczywistości nie może być mowy o porozumieniu.

Wystarczy sięgnąć do Słownika Języka Polskiego, by przekonać się, jak bardzo zostaliśmy przeorani przez oświeceniowy „racjonalizm”. Oto jak SJP definiuje rozum: zdolność myślenia, analizowania, wnioskowania i pojmowania; umysł; intelekt. A tak intelekt: ogół zdolności umysłowych i wiedzy człowieka; rozum.

Trochę masło maślane, trochę na poziomie „operacyjnym” się zgadza, ale co do sedna – definicje te w ogóle nie wyjaśniają, czym jest ludzki rozum.

Tymczasem jednym z największych osiągnięć filozofii realistycznej (dążącej do poznania prawdy, a nie do tworzenia abstrakcyjnych konstruktów intelektualnych), na której została ufundowana nasza cywilizacja, jest właśnie opisanie rozumnej natury człowieka; natury, która odróżnia nas od zwierząt.

Rozum jest według najwybitniejszego przedstawiciela tego nurtu – Arystotelesa – władzą duszy odpowiadającą za poznanie dobra i zła oraz wydawanie osądów, którym następnie powinna podporządkować się druga w kolejności władza duchowa – wola.

Co ciekawe, już w czasach Arystotelesa pojawiali się szaleńcy, których można by nazwać praojcami relatywizmu poznawczego i przy okazji pozytywizmu prawnego (błędu odrzucającego istnienie prawa naturalnego, a przyjmującego, że jedynym obowiązującym prawem jest to, które arbitralnie ogłosiła władza polityczna). Tak pisał Stagiryta w Etyce nikomachejskiej: „Tak też co do pojęć piękna moralnego i sprawiedliwości, którymi zajmuje się nauka o państwie, panuje tak daleko idąca rozbieżność i niestałość zdań, że pojawił się nawet pogląd, iż istnienie swe zawdzięczają one tylko umowie, a nie przyrodzie rzeczy”.

Widzimy, jak wyraźnie ten światły umysł niejako odcina się od późniejszych niedorzeczności na temat tzw. umowy społecznej (głosił je Jan Jakub Rousseau). Stwierdza natomiast, że podstawowe pojęcia, takie dobro i zło czy sprawiedliwość, nie są w żaden sposób zależne od tego, jak się ludzie w ich kwestii „umówili”. Zawierają się natomiast w samej „przyrodzie rzeczy”, czy też w naturze rzeczy, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli.

Dla Arystotelesa istnienie obiektywnego prawa i porządku naturalnego było czymś tak oczywistym, jak oddychanie powietrzem. Choć nie jest on autorem tego, co dziś nazywa się „koncepcją prawa naturalnego”, to gdy zapoznamy się z jego myślą etyczną, antropologiczną i polityczną, stanie się jasne, iż jest ona wręcz przepojona przekonaniem o tym, że istnieje rzeczywistość niezależna od ludzkiego osądu, a zadaniem rozumu jest jedynie tę rzeczywistość odczytać.

Tu znów powtórzę pytanie: Jak mamy się dogadać, skoro spora część polskiego społeczeństwa neguje nie tylko istnienie obiektywnej rzeczywistości, ale i ludzkiej duszy. Skoro dusza jest zasadą bytu i źródłem ruchu (życia albo jakbyśmy dziś powiedzieli – energii życiowej), a także siedliskiem myśli i pragnień, to jak mamy się porozumieć w kwestii tego, czym są miłość, odpowiedzialność, troska czy porządek? Skoro w duszy zawiera się źródło poznania, to jak mamy w ogóle ustalić jakieś wspólne rozumienie zasad politycznych?

Filozof (bo tym słowem pisanym z wielkiej litery określa Arystotelesa największy kontynuator jego myśli – św. Tomasz z Akwinu) rozróżnia w ludzkiej duszy część niższą, nierozumną oraz część wyższą, czyli rozumną. Niższa odpowiada za kontakt ze zmysłami oraz pożądania i pragnienia. Sama z siebie nie posiada ona miary tego, co dobre i złe – uzyskuje ją dopiero, gdy podporządkuje się osądowi części wyższej. Sam rozum również dzieli się na część niższą, a więc tę, która działa za pośrednictwem zmysłów oraz część wyższą, która jest zdolna do myślenia abstrakcyjnego – do poznawania istoty rzeczy, a nie tylko jej przypadłości. Tę wyższą część – jakże inaczej niż SJP – nazywamy intelektem. Krótko mówiąc, rozum odpowiada za rzeczy zmienne i sprawuje funkcje praktyczne, zaś intelekt poznaje rzeczy w ich niezmiennym aspekcie i jest narzędziem poznania teoretycznego, niezbędnego do pełnej oceny rzeczywistości.

W Etyce Arystoteles omawia sposób, w jaki odbywa się rozumne działanie. Kategoryzuje on „dzielności”, czyli po prostu sprawności moralne, inaczej cnoty. Mniejsza o to, które cnoty autor przyporządkowuje którym częściom duszy, ważny jest fakt, że celowość ludzkiego bytu (nastawionego na osiągnięcie szczęścia) w sposób konieczny prowadzi do cnoty, cnota zaś do dobra, którego w sposób sprawiedliwy pożądamy, a rozum jest tą władzą, która owo dobro (w jego wymiarze obiektywnym) rozpoznaje i podaje niższym częściom ludzkiej natury za wzór.

Nie ma tu dowolności, nie ma relatywizmu i subiektywizmu, nie ma usprawiedliwiania zła w imię „prawa” do własnej „ekspresji” i indywidualizmu. Każdy – w swojej indywidualnej ekspresji – zobowiązany jest podporządkować się uniwersalnym zasadom ludzkiej natury. A przypominam, że jesteśmy trzysta lat przed Chrystusem i przed tym, jak chrześcijaństwo, na czele ze św. Tomaszem, rozwinęło, udoskonaliło i podniosło na wyższy poziom rozumienie prawa naturalnego i moralności.

Bunt przeciwko rozumowi

Nie bez powodu rozum nazywany jest władzą. Ma on bowiem rządzić pozostałymi częściami natury, które w swym nieuporządkowaniu i skłonności do złego są niczym motłoch, który bez posłuszeństwa ucieka się do buntu. W ścisłym związku z nieużywaniem rozumu (jak w przypadku lewicy) albo ignorowaniem jego nakazów (jak w przypadku prawicy politycznej, ale nie obyczajowej) jest niemoralny styl życia (o tym, jak wpływa on na wybory polityczne pisałem tutaj).

Właściwe używanie rozumu z konieczności jest moralne (zgodne z obiektywnymi normami, a nie podyktowane uznaniową „etyką sytuacyjną”). Słowem, nie można mówić, że jest się człowiekiem rozumnym, jeżeli ignoruje się obiektywne normy moralności i próbuje usprawiedliwiać takie czy inne odchylenia od normy.

Z kolei nieużywanie rozumu Arystoteles porównuje do paraliżu ciała: chcesz poruszyć się w lewo, a ciało porusza się w prawo. Tylko, jak zauważa, w przypadku ciała jest to widoczne, w przypadku duszy – nie. Ale zasada jest ta sama: próbujemy działać na podstawie swojego myślenia, ale kierujemy się w złą stronę – niezgodnie z właściwym celem, jakim jest obiektywne dobro.

Jednym z naczelnych argumentów przeciwko obiektywnemu porządkowi moralnemu jest to, że współczesne nauki eksperymentalne nie potrafią udowodnić jego istnienia. Ludzie zbuntowani przeciwko przyrodzonym zdolnościom poznawczym własnego rozumu negują istnienie Boga i duszy tylko dlatego, że ubóstwiana przez nich nauka nie potrafi dostarczyć dowodu, ponieważ nie ma ku temu odpowiednich narzędzi. Skąd miała by mieć, skoro jest ograniczona do materii i co najwyżej do procesów neurologicznych pośredniczących pomiędzy duszą a zmysłami?

Bunt przeciwko rozumowi występował już w starożytności i powracał na przestrzeni dziejów, choćby w ruchu średniowiecznych nominalistów. Jednak dopiero w dobie XVIII-wiecznej antyfilozofii rozpoczął tryumfalny pochód przez ludzkie umysły. Banda degeneratów pokroju Voltaire’a (polecam choćby pobieżne zapoznanie się z biografią tego „autorytetu” tzw. oświecenia), zrzeszona w gronie tzw. encyklopedystów, postanowiła dokonać syntezy koncepcji przeczących obiektywnemu porządkowi świata, a w zamian proponujących rozmaite teorie, o których wcześniej nikomu się nie śniło.

Problem polega na tym, że owi „światli” buntownicy święcą tryumf również w programach szkolnych, a głoszone przez nich zasady legły u podstaw współczesnych demokracji. Doszliśmy dziś do powszechnej instytucjonalizacji ówczesnych błędów i mamy do przeorania nie tylko cały system publiczny, ale przede wszystkim własną mentalność.

Wracając do Polski i wojny polsko-polskiej, miejmy świadomość, iż od ponad trzech dekad pseudo-elity wmawiają nam, że kierowanie się rozumem (w jego właściwym znaczeniu) to wstyd i oznaka przynależności do mitycznego Ciemnogrodu. Czas ukrócić tę pedagogikę wstydu. Używanie rozumu jest dla człowieka naturalne jak oddychanie, a jego istnienia nie trzeba nikomu udowadniać.

Bardzo ciekawe wnioski w tej kwestii stawia XX-wieczny filozof Leo Strauss, nota bene niepraktykujący Żyd, więc trudno byłoby podejrzewać go o bycie „przerobionym” przez „mafię z Watykanu” czy w ogóle o reprezentującym jakąś instytucję religijną. W znakomitej rozprawie Prawo naturalne w świetle historii zauważa on, że człowiek, który odrzucił obiektywną rzeczywistość i zdolność rozumu do poznania, popada ostatecznie w „fanatyczny obskurantyzm”. W takim przypadku, jak pisał, „im więcej będziemy rozwijać nasz umysł, tym bardziej będziemy kultywować nihilizm”. Ludzie negujący obiektywny porządek używają swoich zdolności umysłowych po to, by tworzyć kolejne konstrukty intelektualne mające tak naprawdę oddzielić ich od rzeczywistości, nie ukazać jej prawdziwą naturę. Po czym zasłaniają się twierdzeniem, że te ich konstrukty są wewnętrznie spójnie i logiczne. Owszem, są. I co z tego, skoro są oparte dla fundamentalnie błędnych przesłankach?

Gdy myślę o sporach pomiędzy dwoma obozami w Polsce (i nie mam tu na myśli sztucznego podziału na PiS i PO), zawsze wraca do mnie wiersz Juliusza Słowackiego:

Szli krzycząc: Polska! Polska! — wtem jednego razu
Chcąc krzyczeć zapomnieli na ustach wyrazu,
Pewni jednak że Pan Bóg do synów się przyzna
Szli dalej krzycząc: Boże! ojczyzna! ojczyzna!
Wtem Bóg z Mojżeszowego pokazał się krzaka,
Spojrzał na te krzyczące i zapytał: Jaka?

Nie da się zasypać przepaści, która powstała pomiędzy Polakami wiernymi tradycyjnym zasadom, a tymi, którzy uwierzyli, że negacja tych zasad jest oznaką przynależności do kręgu „demokratycznych wartości”. Żadne zaklęcia i żadne gesty tu nie pomogą. Tu potrzebny jest rzetelny wysiłek intelektu, a w dyskusji – przynajmniej uczciwe zdefiniowanie pojęć. Bez udziału intelektu (w jego właściwym rozumieniu) nie ma w pełni skutecznego i dobrego działania, co podkreślał Arystoteles.

Jeżeli chcemy wyrwać Polskę z tyranii obcych wpływów i z rąk zdrajców noszących polskie nazwiska, musimy najpierw zrozumieć, kim jesteśmy jako ludzie i jaki transcendentny porządek ma stać u podstaw naszej wizji państwa i stosunków międzyludzkich. Inaczej będziemy nadal skazani na na przemoc i kłamstwa ze strony etatystycznych rządów. Chcąc zbudować prawdziwie nową wartość w polityce musimy przyjąć za Arystotelesem, że „dzielność etyczna i rozum, z których czynności szlachetne wypływają, nie mają nic wspólnego z władzą despotów”. Ci, pomimo najwznioślejszych frazesów na ustach, nie chcą, byśmy byli wolnym narodem w suwerennym państwie, którego siła opiera się na samodzielności i odpowiedzialności prawych i bogobojnych Polaków.

Filip Obara

Pięć dowdów św. Tomasza na istnienie Boga.

Według św. Tomasza za istnieniem Boga przemawia pięć argumentów, nazywanych drogami (łac. via – droga):

1. jeśli istnieje ruch, to istnieje Pierwszy Poruszyciel (łac. ex motu)

2. jeśli każda rzecz ma swą przyczynę, istnieje Pierwsza Przyczyna Sprawcza (łac. ex ratione causae efficientis)

3. jeśli byty przygodne nie istnieją w sposób konieczny (pojawiają się na świecie i przemijają), musi istnieć Byt Konieczny (łac. ex possibili et necessario)

4. jeśli rzeczy wykazują różną doskonałość, to istnieje Byt Najdoskonalszy (łac. ex gradibus perfectionis)

5. jeśli celowe działanie jest oznaką rozumności, to ład i porządek w działaniu bytów nieożywionych lub pozbawionych poznania świadczą o istnieniu Boga, kierującego światem nieożywionym (łac. ex gubernatione rerum)”

Tylko te prawa, które nie są sprzeczne z prawem naturalnym, obowiązują katolika w sumieniu. Papolatria i “pozytywizm prawny”.

Razem przeciwko wolności. Papolatria i “pozytywizm prawny”

Filip Obara pch24/papolatria-i-pozytywizm-prawny

Podczas niedawnej wizyty w Krakowie bp Athanasius Schneider podzielił się myślą, którą każdy katolik i konserwatysta powinien przemyśleć. Mówiąc o kryzysie papiestwa, z przenikliwą prostotą zdiagnozował problem Kościoła: pozytywizm prawniczy złączył się z papolatrią, aby zamrozić zdrowy opór wiernych przeciwko rewolucji w Kościele.

Prawo jest, bo jest i należy go przestrzegać, bo będzie kara… Niestety zbyt często na takim wniosku kończy się nasza refleksja na temat prawa i posłuszeństwa władzy. Tymczasem katolicka teologia moralna – wyłożona tak wspaniale przez widocznego na ilustracji św. Tomasza z Akwinu – wyraźnie określa, że tylko te prawa, które nie są sprzeczne z prawem naturalnym, obowiązują katolika w sumieniu. Nie poddając się bezsensownemu prawu, musimy liczyć się z konsekwencjami w postaci kary, ale mamy jednocześnie świadomość, że takie prawo nie określa materii grzechu. To znaczy, po „złamaniu” bezpodstawnego przepisu nasze sumienie pozostaje czyste i nie popełniamy nawet grzechu powszedniego.

Ma to swoje daleko idące konsekwencje. Jeżeli jako obywatele z zasady nie mamy skłonności, by wchodzić w konflikt z prawem, to często nie doceniamy, że właśnie prawo jest jednym z najważniejszych filarów cywilizacji. To ono sprawia, że żyjemy w świecie normalnym lub… postawionym na głowie.

Czym jest pozytywizm prawny?

Praktycznie wszystkie systemy prawne dzisiejszego zachodniego świata oparte są na błędach pozytywizmu prawniczego. Jest to nurt zrodzony w głowach XIX-wiecznych jurystów i anty-filozofów, którzy kontynuowali wściekłe dzieło wygnania Boga i Jego praw, zainicjowane przez prekursorów i siepaczy Rewolucji Francuskiej. Podstawą pozytywizmu prawnego jest twierdzenie, że nie istnieje obiektywne prawo naturalne czy też prawo Boże, a wszelkie prawo powstaje jedynie w głowie człowieka i jest stanowione w oparciu o umowę pomiędzy ludźmi. Dlatego prawo państwowe nie ma być odzwierciedleniem prawa, które Bóg zapisał w naturze – a które poznajemy przy pomocy rozumu i sumienia. Dla pozytywistów prawnych nie istnieje dekalog, a moralność jest również umownym konceptem, niemającym bezpośredniego związku z prawem stanowionym.

Rzecz tak szalona, że wydawałoby się – niemożliwa do wprowadzenia. A jednak, idee – nawet najbardziej oderwane od rzeczywistości – mają swoje konsekwencje. W twardej formie pozytywizm prawniczy inspirował zbrodnicze ideologie narodowego socjalizmu i komunizmu, a dziś realizowany jest w formie bardziej zawoalowanej, ale równie obojętnej wobec prawa naturalnego i nieraz równie zbrodniczej.

Gdyby nie pozytywizm prawny, nie byłoby mowy o współczesnych „prawach człowieka”, takich jak rzekome „prawo” do zabijania dzieci nienarodzonych, zaliczane do kategorii tak zwanych „praw reprodukcyjnych”, czy też „prawo” do zawierania „małżeństw” przez osoby tej samej płci.

Wszystkie te „prawa” są czystą abstrakcją i rojeniem ludzkiego umysłu. Nie mają związku z obiektywną rzeczywistością, w której żyjemy jako rozumni ludzie, a wprowadzane są tylko i wyłącznie dlatego, że w powszechnie przyjętym paradygmacie prawnym odrzucono fakt istnienia prawa naturalnego.

Ze skutkami pozytywizmu prawnego mamy do czynienia nie tylko tam, gdzie prawo stanowione wprost legitymizuje błąd i zło. Sprawa dotyczy nie tylko wielkich sporów ideowych, ale również tego, jak owa ideologia wkroczyła w nasze życie prywatne – w obyczaje, myślenie i przekonania. Umożliwiła ona tak dogłębną penetrację społeczeństw, że pozwalamy sobie na szczegółowe regulacje każdej dziedziny naszego życia, nie zadając już pytania, czy rząd ma do tego prawo i czy to rozsądne i zgodne z jakimkolwiek wyższym porządkiem.

Aby sięgnąć w sferę własnych przekonań, warto sprowadzić sprawę do czynności życia codziennego. Dowodem na to, że ulegliśmy pozytywizmowi prawnemu jest choćby przekonanie, że powinniśmy stać na czerwonym świetle, mimo że w promieniu wzroku nie ma ani pieszych, ani innych samochodów. Stoimy nie dlatego, że przyczynia się to do bezpieczeństwa, ale dlatego, że „nadopiekuńczy” prawodawca wytresował nas tak, że zapominamy o korzystaniu ze zdrowego rozsądku. Podobnie sprawa wygląda ze światłami, w czym jako Polacy wykształciliśmy już prawdziwie niewolniczą samokontrolę, robiąc do siebie „dzióbek” z palców, gdy komuś zdarzy się zapomnieć o zapaleniu świateł… w biały dzień.

Innym ważnym przykładem jest jazda „po alkoholu”. Ze względu na naszą „narodową” skłonność do nieumiarkowania sprawa uznawana jest za kontrowersyjną i mocno dzieli nawet konserwatywne środowiska, budząc spore emocje. Uważam, że ulegliśmy w tej kwestii przesądnemu myśleniu i nie korzystamy z racjonalnego rozumowania. Co mówi na ten temat prawo naturalne? Tyle, że mamy być odpowiedzialni i nie stwarzać zagrożenia na drodze. Podejmujemy więc samodzielną decyzję: jeżeli jestem zmęczony i czuję, że nie powinienem, to nie piję nawet pół kieliszka wina i nie zastanawiam się nad tym, że alkomat nie wykaże „karalnej” ilości alkoholu we krwi. Natomiast w świetle prawa stanowionego mamy do czynienia z absurdalną sytuacją, w której osoba faktycznie niezdolna do jazdy może wsiąść za kierownicę, bo mieści się w „dozwolonym” (na jakiej podstawie?) przez władzę zakresie promili, podczas gdy inna osoba, która akurat jest w najlepszej dyspozycji do kierowania pojazdem, nie może tego zrobić, ponieważ przekroczyła ową mityczną granicę. Zrozumieli to mieszkańcy ostatnich skrawków wolnej ziemi, jakimi są konserwatywne stany w Ameryce.

Doskonale obrazuje to anegdota opowiadana przez Wojciecha Cejrowskiego, który zapytał znajomego z Arizony: „Ile mogę tu wypić?”. W tym momencie redneck z południowej prerii spojrzał na niego jak na wariata i odpowiedział: „A skąd ja mogę wiedzieć ile ty możesz wypić? Ja mogę wypić butelkę”.

Zadaniem władzy jest stanowienie przepisów, które w ogólnych ramach odzwierciedlają prawo naturalne, a dodatkowo są zgodne z obyczajami narodowymi. Używanie alkoholu jest nieodłącznym elementem naszej kultury, a samo Pismo Święte w wielu miejscach określa wino jako dobro, które Bóg dał człowiekowi dla jego pożytku, zarówno psychicznego, jak i społecznego. Władza powinna karać za wszelkie szkody, szczególnie na zdrowiu i życiu, spowodowane przez nieodpowiedzialną jazdę samochodem, natomiast nie powinna spiętrzać absurdalnych przepisów i doprowadzać do psychozy, w której Polacy z lękiem, złością albo pouczającym tonem reagują na samą myśl o tym, że mieliby wsiąść do samochodu po wypiciu rozsądnej ilości alkoholu.

Pozytywizm prawny a papolatria i klerykalizm

Ale co stanie na czerwonym świetle czy słynne polskie „dzięki, prowadzę” ma wspólnego z sytuacją w Kościele? Otóż, więcej niż może się wydawać! Te same mechanizmy i nieuświadomione nieraz przekonania, które sprawiają, że działamy nieracjonalnie w sprawach przyziemnych, odpowiadają także za myślenie i wybory w dziedzinie najważniejszej – w życiu duchowym i religijnym. Słowem, papolatria, czy też klerykalizm, są takim samym objawem braku umysłowej niezależności, jak uleganie pozytywizmowi prawnemu w życiu społecznym.

Uchwycenie w sobie tego momentu utraty niezależności myślenia może być skuteczną bronią przeciwko nadużywaniu władzy papieskiej, biskupiej czy kapłańskiej dla celów sprzecznych z dobrem i prawdą religijną. Jak dla prawodawstwa państwowego zasadniczym źródłem jest prawo naturalne, tak w wierze punktem odniesienia są źródła objawienia, a więc Tradycja i Pismo Święte. W tej kolejności.

Jak we wszystkim, trzeba kierować się zdrowym rozsądkiem. Jeżeli widzimy, że Kościół jest w kryzysie, a ze strony hierarchii i duchowieństwa docierają niejednoznaczne i niepokojące przekazy, to znaczy, że sytuacja wymaga od nas więcej inicjatywy i samodzielnego zgłębiania Magisterium Kościoła, byśmy mogli ocenić, czy to, co głosi papież, biskup albo ksiądz ma jakikolwiek związek z nauką Pana Jezusa.

Sfery społeczną i religijną łączy podobny mechanizm psychologiczny. Przekroczenie nakazów władzy – świeckiej czy duchownej – budzi w nas lęk, niepokój, wytrąca ze strefy komfortu. Ale tego wymagają nieraz dobro i prawda! Refleksję na temat papolatrii podjął jakiś czas temu prof. Roberto de Mattei (którego artykuł znajdą Państwo na naszych łamach). Wyraźnie zaznaczył on, że papolatria (jako bezrozumne przypisywanie papieżowi „nieomylności” we wszystkim, co mówi) narodziła się po Soborze Watykańskim II.

Ale dużo ciekawszego przykładu dostarcza nam historia niejakiego Magdiego Cristiano Alama, włoskojęzycznego dziennikarza, który porzucił islam i przyjął chrzest z rąk Benedykta XVI. Alam nawrócił się, ponieważ poznał naukę Pana Jezusa i uznał ją za prawdziwą. Natomiast po wejściu do wspólnoty Kościoła, spostrzegł, że jego oficjalne struktury niekoniecznie są zainteresowane głoszeniem prawdy, która odmieniła jego serce. W pewnym momencie z goryczą skonstatował, że nie po to przyjmował religię objawioną, aby dowiedzieć się od jej hierarchów, że „uważają szatański islam za prawdziwą religię”. Szukając przyczyn tego zjawiska, Alam podejmuje temat papolatrii.

Czy papolatria jest dogmatem czy dewiacją? Czy wolno nam krytykować papieża czy też obowiązuje nas absolutne posłuszeństwo? – pyta w swoim liście otwartym. I kontynuuje: Czy wolno mi na przykład potępić janopawłowe pocałowanie Koranu, twierdząc, że jest to zdrada wiary chrześcijańskiej, gdyż Koran jest tekstem szatańskim, w którym zły Allah nakazuje mordować, nienawidzić i czynić sobie poddanych z tych, którzy nie chcą zostać mahometanami? 

Refleksja ta pojawia się, gdy Benedykt XVI porzuca obowiązki Namiestnika Chrystusa, a rządy obejmuje „populistyczny” Franciszek. Islamski konwertyta znów zadaje pytanie, czy jako katolik ma prawo podważać kurs ku „postępowi”, który zradykalizował się wraz z nowym pontyfikatem.

Czy wolno mi czynić to wszystko? A może bluźnię, gdyż w żadnym razie nie wolno mi skrytykować papieża? Czy papolatria jest częścią wiary katolickiej czy może jest dewiacją fanatycznych papistów, których celem jest rezygnacja z używania rozumu i narzucenie wyłącznej hegemonii wierzeń? – podsumowuje.

Zwróćmy uwagę na końcowy akcent: rezygnacji z używania rozumu towarzyszy oparcie się na wierzeniach. Z całą pewnością autor celowo użył słowa wierzenia, aby przeciwstawić je wierze rozumianej po katolicku: jako zgoda rozumu na to, co Pan Bóg objawił, a Kościół podał do wierzenia. Świadectwo nawróconego muzułmanina jest tym bardziej cenne, że nie miał on wcześniej związku z „posoborowym” środowiskiem katolickim, a więc nie miał okazji zarazić się panującymi tam przesądami – jego umysł pozostał względnie czysty. Czasem wydaje się, że nie mamy wpływu na zamęt w Kościele, gdyż zatacza on zbyt duże kręgi. Jednak podjęcie tematu z pozycji, jaką wskazują prof. de Mattei czy Magdi Cristiano Alam, uspokaja nas świadomością, że zaciemnienie rozumu przez popalatrię czy klerykalizm może dotknąć jedynie tych, którzy uchylą się od samodzielnego poznania prawdy bądź lękliwie ulegną tyranii duchowej narzuconej Kościołowi przez propagatorów modernizmu.

Na koniec warto zauważyć, że sprzeciw wobec pozytywizmu prawnego i papolatrii ma wspólny mianownik. Jest nim zdrowo pojęta wolność. Nie tylko wolność w znaczeniu negatywnym, czyli wolność od tych zjawisk (ona jest niejako wskaźnikiem, ile wolności jest w naszym stylu życia), ale przede wszystkim wolność w ujęciu proaktywnym – prawda was wyzwoli.

Człowiek wolny w swojej mentalności i duchowości nie będzie musiał ostentacyjnie przejeżdżać z butelką piwa obok radiowozu ani palić na rynku miejskim podobizny papieża Franciszka. Będzie swobodnie poruszał się po świecie, nie zajmując się zbytnio złem, lecz w duchu uśmiechając się do Tego, który jest dawcą wolności, Pierwszym Poruszycielem wszelkiego rozumu oraz miarą tego, co dobre, a co złe.

Filip Obara

PAŃSTWO A DEKALOG. Feliks Koneczny.

Treścią niniejszego dziełka jest teza, że prawo ma słuszność natenczas tylko, gdy wywodzi się z etyki, a zatem same zasady państwa muszą być zgodne z zasadami etyki. W cywilizacji łacińskiej nie ma dwoistości w etyce, te same zasady obowiązują w prawie prywatnym [i publicznym, w życiu domowym i na wielkim boisku państwa. Lecz osoby, związane bliżej z ustrojem państwowym, wyrażają się zwykle o moralności w polityce bardzo sceptycznie. Oświadczają, że w zasadzie zgadzają się na samą tezę„ więc tym bardziej żałują, że to są mrzonki niewykonalne. Ich zdaniem, polityka nie da się żadną miarą pogodzić z moralnością.

Przypuszczam, że tym razem upór godzien jest w sam raz tej sprawy. Nie odstępuję od swego twierdzenia. Narażony przeto jestem na wyzwanie, żebym konkretnie wykazał, jak pojmuję stosowanie moralności w sprawach państwowych, żeby nie poprzestać na wywodach, lecz wskazać przykłady praktyczne. Nie cofam się przed tą próbą. Przypuszczam, że zrobię dobry początek, zabierając się do sprawy całkiem po prostu i przyjmując miernik znany każdemu dziecku; Dziesięcioro Bożych przykazań.

Zaczynam od fundamentu. Przyjdą zapewne inni i gmach wykończą. A styl jego będzie i być musi religijnie katolicki i cywilizacyjnie łaciński.

Zadajmy sobie pytanie wstępne, czemu moralność w ostatnich czasach tak wielce upadła i czemu propaganda etyki staje się niemal beznadziejną? Zawodzą: kler, szkoła i dom rodzinny. Niemoralność rozszerzyła się tak dalece, iż gdyby chcieć umoralniać jednostkę po jednostce, aż z tych jednostek całość się złoży trzeba by na to setek lat. Ilość osób pozyskiwana tym sposobem jest stale zbyt mała. Słowem: szerzenie etyki indywidualnej okazało się niewystarczającym i utknęło.

Przyczyna w tym, że natrafiło się na mur niemoralności w życiu publicznym. Stosunki prywatne i publiczne pozostają bowiem w nieustannej styczności, oddziaływują na siebie i stają się wzajemnie od siebie zależnymi. Stan moralny (lub niemoralny), dążności w narodzie, społeczeństwie i w państwie wpływa, i to szybko, na moralność życia prywatnego. Zrozumieć więc łatwo, czemu moralność upada za naszych czasów. Postęp zaś jej możliwym jest obecnie tylko przez moralne odrodzenia życia publicznego. Inaczej mógłby przepaść cały nasz dorobek cywilizacyjny.

Np., jeżeli państwu wolno wszystko, a zatem wolno mu nie dotrzymywać zobowiązań. Zrobiono też tak niejeden raz. Dobra szkoła dla ludności! Jeżeli osoby z takimi zasadami będą rządzić przez czas dłuższy, wszelkie umowy staną się „świstkami papieru”, aż w końcu niemożliwymi staną się w ogóle stosunki między ludźmi Musiałby nastąpić zastój całego życia społecznego, a zatem rozluźnienie, a w końcu rozkład społeczny. Naród zamieniłby się w dziką hordę, gdyby uwierzył w wszechmoc państwa. Jeżeli zaś państwo nie uznaje moralności w stosunku do obywateli, jakimże cudem mają się brać u ludności przymioty moralne względem państwa? Doszło do tego, iż usłyszeliśmy z wysokiego miejsca oświadczenie, że polityka jest właściwie fałszywą grą. Skoro osoby zajmujące się polityką mogą być fałszywymi graczami, jakżeż tedy obywatel, nie politykujący, ma prowadzić uczciwą grę ze swymi politykami?

Przeciwko „fałszywej grze” występowano z naszej strony już z początkiem XIX w. Zabrał głos mąż jak najkompetentniejszy, dyplomata zawodowy, Adam Czartoryski. W r. 1823 napisał „Essai sur le diplomatie”. Ponieważ jednak ta książka mogła dotknąć nazbyt ówczesnych suwerenów, nie mogła być ogłoszona drukiem, aż w r. 1830. Przewidywał koniec panowania austriackiego we Włoszech; radził Anglii, żeby zlikwidować „kompanię wschodnio-indyjską” i żeby rząd sam sprawował bezpośrednio władzę w Indiach; zapowiadał wreszcie, że nie będzie w Europie ni spoczynku ni bezpieczeństwa, póki się nie naprawi bezprawia rozbiorów Polski. W r. 1864 wyszło wydanie drugie. Czartoryski uznaje wielkie postępy nauk „moralnych i politycznych”, zaprowadzenie równości wobec prawa, wolność osobistą, zniesienie tortur, jawność rozpraw sądowych i szereg udoskonaleń w przewodzie karnym; lecz wszystko to tyczy spraw wewnętrznych, więc tym bardziej biada nad zacofaniem moralnym, w jakim ciągle pogrążone jest zawiadywanie sprawami zewnętrznymi. Woła, że płonne są dzieła dyplomacji, jeżeli mieści się w nich pogwałcenie prawa słabych, jeżeli nie opierają się na poszanowaniu praw narodów i nie poddają się prawu moralności. Gorszy się, że wielka polityka nie ma żadnych zasad, a pomiata wskazówkami religii, sprawiedliwości i moralności. Państwa uważają to za dowód suwerenności, że mogą być niesprawiedliwe i szkodzić sobie wzajemnie, bez żadnej kontroli. „Polityka, ustalająca stosunki międzynarodowe, była na ogół zaciętą nieprzyjaciółką rodzaju ludzkiego i główną przyczyną jego nieszczęść”. Ale przemoc, choćby długotrwała, nie ma mocy prawa i nie może go usunąć. Litera traktatów podyktowanych przemocą nie stanowi powagi sumienia ludzkiego, gdy się w nim odezwie prawo moralności. Pisze wyraźnie, że do dyplomacji należy wprowadzić sprawiedliwość i moralność, żeby polityka była ludzka i dobroczynna. Czemużby chrześcijaństwo nie miało dotrzeć w sferę stosunków międzynarodowych, w sprawy zewnętrzne państw, skoro wkraczać poczęło w ich sprawy wewnętrzne. Mówi się, że byłoby to zbyt dobre i zbyt piękne, żeby miało być możliwym. Owszem, to jest możliwe. Najwyższa to z idei geniuszu ludzkiego. Sam Bóg objawił ją przez Chrystusa. Najwyższy to cel religijny i polityczny, jaki tylko może być dostępny ludziom na ziemi. Jeżeli nie można go osiągnąć, nie trzeba przynajmniej nigdy tracić go z oczu, nie zaprzestawać nigdy wznosić się ku jego spełnieniu”. Tyle Czartoryski.

Oświadczył więc publicznie wobec dyplomatów i polityków całej Europy (a był im wszystkim dobrze znany), że z metodami ich nie solidaryzuje się, a proponuje nawrót do religii. Czytając go dzisiaj, słyszy się mimo woli słowa stare, sprzed dwu tysięcy lat, a wiecznie młode, że trzeba słuchać praw Bożych bardziej, niż ludzkich. Wielce czcigodny mąż stał przy Ewangelii i wołał, że życie publiczne nie powinno się oddalać od niej. Snujmy dalej wątek jego myśli.

Wiemy, że rządzący stoją nader często pod względem umysłowym niżej przeciętności; nie pozwalajmyż im przynajmniej na niższość moralną! Szydercy, pochodzący z innych cywilizacji, wmówili w ogół, jakoby religijność była dobrą dla dzieci, że wyrażenia katechizmowe nie nadają się do poważnej dyskusji. Wmówiono w ogół, że im wyższy szczebel oświaty, tym bardziej wypada zapominać o katechizmie. Zorientujmy się nareszcie, że ci szydercy, to w naszej cywilizacji łacińskiej ciała obce, przyprawiające nasze życie publiczne o ciężkie niemoce. Nie wahajmy się użyć w momentach stanowczych wyrażenia 0 miłości Boga. Tacy, którym wydawałoby się to „nie na miejscu” w dyskusji o sprawach wielkich zrzeszeń, niechże wiedzą, że metodę tę uznawali już w starożytności Pitagorejczycy i Platon.

Mistrz zaś katolickiej syntezy, św. Tomasz z Akwinu, poucza, jako „wszelkie stworzenie, pragnąc się doskonalić, zmierza do podobieństwa z doskonałością i dobrocią Bożą”. Czemuż tedy ma się od tego wykluczać „stworzenie politykujące”. Wyznawajmy światło, że chcemy iść tą właśnie drogą! Mając zamiar powoływać się na dekalog, wkraczam niejako w dziedzinę religii, naruszam nieco granice inter sacra et prophana: trzeba od razu postawić jasno kwestię: jak, ile i jaką metodą? Nie może ulegać wątpliwości, że katolicy mają obowiązek zajmować się sprawami publicznymi i że obowiązek ten da się nawet oprzeć na wywodach teologicznych. Robiono to już od wieków, powtarzano i przypominano w każdym niemal pokoleniu; niedawno zrobił to również nasz ksiądz Prymas Hlond.

Katolicy muszą odrzucić zapatrywanie bizantyjskie, jakoby wszelką politykę należało uznać za monopol tych, którzy dzierżą władze, nie pytając, w jaki sposób ją osiągnęli. Powiedziano: „Gdzie są dwaj albo trzej zgromadzeni w imię Moje, tam jestem pośrodku nich”. Czy pod tym warunkiem, że będą się zgromadzać tylko dla spraw prywatnych? Czy może idea Chrystusowa, gdy chodzi o sprawy publiczne, przebywa tylko pomiędzy policjantami i biurokratami? Teologicznie rzeczy biorąc, nie można przystać na taki monopol. Na pytanie o wciąganie religii do polityki odpowiadam jasno, że ‘ należy rozstrząsać sprawy publiczne ze stanowiska etyki katolickiej.

Stawiam wymagania jak najskromniejsze. Upraszam o niewiele, bo tylko o przestrzeganie dziesięciorga przykazań. Mógłbym równie dobrze powiedzieć, że nie wciągając religii, nie odwołując się do niej w niczym, chcę roztrząsać sprawy ze stanowiska etyki cywilizacji łacińskiej. Albowiem cywilizacja łacińska nie tworzyła nowej etyki, lecz katolicką przyjęła jako swoją. Tak oto oba punkty obserwacyjne: cywilizacyjny i religijny są w tym przypadku identyczne i stapiają się w jeden. Cywilizacja łacińska nie jest bezetyczna, nie jest amoralna, więc też i państwo w cywilizacji łacińskiej winno przestrzegać etyki. Z tym zastrzeżeniem i wyjaśnieniem rozpocznijmy polityczny przegląd dekalogu. Tak jest, polityczny! Polityka stanowi również dział cywilizacji i to jakżeż znamienny, nie tylko dla rodzaju, lecz dla szczebla w danej cywilizacji. Skoro do cywilizacji należy wszystko, co pozostaje w związku z ustrojem życia zbiorowego, a zatem cywilizacyjny że tak się wyrażę przegląd tego życia, musi dokonać także przeglądu politycznego.

W myśl takich poglądów rozważajmy kolejno przykazania dekalogu.

===================

[Umieszczę kolejne teksty Feliksa Konecznego z książki „Państwo i prawo”, wydanej parę razy w ostatnich dziesięcioleciach. Opieram się na wydaniu WAM, z 1997 roku. Poszczególne przykazania z tego cyklu były już tu publikowane – ale zniszczyła je agresja na twarde dyski w mych serwerach w październiku 2021.

Nie szkodzi, sił mamy sporo, „rękopisy nie płoną” , jak mawiał Mistrz [ a raczej mówiono Mistrzowi..] u Michaiła Bułhakowa.

Prace te stworzone były ok. 90 lat temu, czyta się jakby wczoraj napisane… Ich wdrożenie jest niezbędne dla przetrwania Polski. Mirosław Dakowski]