OSTATNI POTĘPIONY, CZYLI TAJEMNICA PANA BOGA. „Kroniki anielskie”.

OSTATNI POTĘPIONY, CZYLI TAJEMNICA PANA BOGA

[z książki Vladimira Volkoff, „Kroniki anielskie”, dwunasta nowela, Wyd. KKK]

Kiedy Richter (nazwijmy go tak – był to jeden z jego niezli­czonych pseudonimów: IIjin, Starik, Frei, Pietrow, Mayer, Jorda­now, Miiller, Tulin, Peterburżec i wiele innych [my znamy go pod skywą LENIN – md), a więc, kiedy Richter stanął przed nami, zaparło nam nasz anielski dech. Stał tak – krępy, kiwając się na przykrótkich nogach, z dłońmi we­tkniętymi pod pachy i łokciami wystawionymi na zewnątrz ni­czym płetwy, zupełnie nie zbity z pantałyku, a my wiedzieliśmy, że to jest właśnie człowiek, który uczynił na świecie najwięcej zła, ale z jego postaci biła taka energia, że to my prawie mieliśmy poczucie winy.

[…]

Za życia Richter wynalazł obozy koncentracyjne, usunął do­mniemanie niewinności z procesu karnego, systematycznie zarzą­dzał masowe egzekucje, podejrzenie uznawał za dowód, domagał się bezustannego nasilania represji, głodził lud [..]

– No, dobrze – rzekł Zehanpwju – wierzył w przymus i zniewolenie. Nie on jeden. Muszą istnieć jakieś okoliczności łagodzące. Z pewnością sądził, że ma do wykonania jakąś wielką misję, a u ludzi tak już jest, że nie da się zrobić omleta, nie rozbi­jając jajek.

    – W jego przypadku – odparł Munkar – nie było omleta. Za to całe mnóstwo rozbitych jajek.

    Spytany o zdanie, Anioł Stróż przyznał, że w tym przypadku trudno nawet mówić o pomyśle na omlet.

Richter, który był ignorantem zarówno w dziedzinie filozofii, jak i ekonomii politycznej, zaadaptował doktrynę starego, broda­tego satanisty, całkiem zresztą nieaktualną w nowych strukturach społecznych, wyłącznie po to, żeby stała się siłą napędową rewo­lucji, która była dla niego celem samym w sobie. Cytował swoich mistrzów jak niepodważalne autorytety, ale wybierając jedynie to, co mu akurat pasowało. Jego ulubione hasło – “dyktatura proletariatu” – było jedynie pretekstem do rewolucji. Nawiasem mówiąc, w jego dziełach słowo “proletariat” zawsze pojawia się w dopełniaczu i nigdy nie jest podmiotem, co pokazuje, że w ludo­wych masach widział raczej środek niż cel. Tak naprawdę, Richter nie wierzył, że zwycięży i nie był przygotowany do rządzenia. Ale gdy się znalazł na szczycie, jego celem stało się utrzymanie na nim. “To nie moja wina” – zakończył Anioł Stróż.

Mimo wszystko, zelektryfikował wieś – zauważył Ze­hanpurju.

Elektryfikacja zaczęła się już za cara – odpalił Munkar, który skrupulatnie przestudiował dossier. – I czy nie jest prawdą – dorzucił – że pod koniec życia Richter miał kilka wylewów krwi do mózgu i stał się umysłowo niepełnosprawny (miał kłopo­ty z mnożeniem), a mimo to nie wypuścił z rąk władzy i nadal uparcie rządził milionami ludzi?

To prawda – przyznał Anioł Stróż – ale to nie moja wina.

————–

[str. 282 md]

Minęło kilka tysiącleci – sam nie wiem, ile. Świat zbliżał się do końca. Co jakiś czas Anioł Stróż schodził na dół, do piekła, żeby nieśmiało spytać Richtera, czy nadal uparcie odrzuca miłość, a Richter niezmiennie odpowiadał: – Tak, nie chcę o niej słyszeć.

         Tu trzeba-zaznaczyć, że piekło nie wygląda tak, jak je sobie ludzie wyobrażają, a dantejscy potępieni, którzy wyrywają sobie kawałki ciała lub pożerają swe mózgi, należą raczej do rzadkości. Kotły z wrzącą smołą też zdarzają się niezbyt często. Najokrut­niejszą torturą jest absolutna nieobecność Boga (żyjący też jej niekiedy doświadczają, tyle że na Ziemi nie jest ona absolutna). Na Richterze jednak zdawała się ona nie robić zbytniego wraże­nia i Diabeł, rozpoznając w nim kolegę po fachu, traktował go nad wyraz uprzejmie. Skutek? Podobnie jak śmiertelne ciało Richtera nie zostało przez jego wyznawców powierzone ziemi, ale zabalsamowane i w postaci bożka-truposza złożone w trum­nie z kuloodpornych szyb w porfirowym mauzoleum, tak samo jego nieśmiertelna dusza przebywała zamknięta w Pałacu Nieod­kupionej Winy – wiecznej replice doczesnego grobu.

A koniec świata zbliżał się nieubłaganie.

         Aniołowie zajęci byli oddzielaniem dobrego ziarna od plew i składaniem tego pierwszego w Spichlerzach Bytu oraz wrzuca­niem tych drugich w otchłań. Dusze, które skazane zostały niegdyś na oczyszczający ogień, opuszczały go jedna po drugiej i niczym bańki mydlane wzlatywały ku niebu, żeby tam cieszyć się wreszcie widokiem nieskończenie dobrego Boskiego Oblicza. Wkrótce na dole zostało już tylko kilku najbardziej zatwardziałych przestęp­ców, ale i ci, wyznawszy swe winy, doczekali się przebaczenia i z wdzięcznością odnaleźli swoje miejsce w niebie. Dawną zie­mię zastąpiła nowa ziemia, dawne niebo – nowe niebo, Jerozoli­ma niebieska o jaspisowych murach i złotych domach, funda­mentach z drogich kamieni i dwunastu bramach z pereł, zeszła z firmamentu, wystrojona niczym oblubienica dla swego oblubień­ca. Krótko mówiąc, nadszedł czas, by położyć kres obecnemu eonowi, zamykając piekło. Ale nie można było tego zrobić, dopóki przebywał tam ostatni człowiek – Richter. Jego Anioł Stróż miał się do niego udać i wyciągnąć go stamtąd za wszelką cenę. Już nie wymagano od Richtera, żeby się nawrócił, byle tylko opuścił to miejsce i całkiem za darmo poszedł się cieszyć Bożą chwałą.

         W Pałacu Nieodkupionej Winy Richter, ubrany w garnitur ze sztucznym gorsem, leżał na materacu z czerwonego jedwabiu, z jedną ręką na piersi, a drugą wzdłuż ciała.

– A, jesteś, głupku – rzekł z głębi swej przezroczystej trumny. – Dawno już nie miałem nieprzyjemności cię widzieć. No co, gamoniu? O czym znowu będziesz mi truł?

– Przybywam, aby cię poinformować – odparł anioł dyplo­matycznie – że czas zmazuje wszystkie winy, nawet zbrodnię Orestesa, nawet twoją. Człowiek, istota skończona, nie jest w sta­nie grzeszyć w nieskończoność. Zatem musi być i koniec dla jego kary. Możesz uznać, że ci wybaczono. Chodź, dołącz swą radość do radości całego stworzenia. Na ziemi nie ma już zła, jagnię i lew spoczywają obok siebie, a wszystko lśni Bożym światłem.

– Te ludowe rozrywki – odrzekł Richter – zawsze mnie nudziły. Mam w nosie twoje karnawałowe światełka. Półmrok, który tu panuje, bardzo mi odpowiada. A co do Boskiego wyba­czenia to uważam, że twój Bóg jest impertynentem, skoro śmie mi wybaczać wbrew mojej woli.

– Nic nie rozumiesz – upierał się anioł. – Tam, w górze, jesteśmy szczęśliwi – i ludzie, i anioły. Wszyscy się kochamy i śpiewamy wspólnie na Bożą chwałę. Ludzie stali się tacy, jacy byli przed upadkiem. Jeśli stąd wyjdziesz, sam siebie nie poznasz – będziesz dobry i szczęśliwy. Tak, tak, nawet ty, Richter! Powi­nieneś zobaczyć, jakie kozły fika stary Adam, gdy Izrafel gra na trąbie! Tu już naprawdę nie masz nic do roboty.

– Przeciwnie, mam. Mówię Bogu nie.

Anioł rozzłościł się.

– Wykorzystujesz to, że piekło się ucywilizowało. Chciałbym cię tutaj widzieć w czasach, kiedy diabły przypiekały pięty grzesznikom.

– Och, wtedy z pewnością od razu poprosiłbym o litość, ale czy nie rozumiesz, że właśnie w tym tkwiłoby moje zwycięstwo? Bo jakaś część mojego jestestwa i tak mówiłaby Bogu nie, a ta maleńka cząstka wystarczyłaby za całą moją rację.

Odmowa Richtera została przekazana drogą służbową do Uriela, regenta Słońca i Bożego Płomienia, anioła obecności i archanioła zbawienia. Ten wezwał najpierw Pedaela, anioła wybawienia.

– Idź i wybaw Richtera.

– A jeśli odmówi?

– Jesteś aniołem, mój drogi. Musisz sobie jakoś poradzić.

Richter jednak oznajmił, że nie chce zostać wybawiony, bo ni­gdzie nie czuje się tak wolny jak tam, gdzie Boga nie ma. Nie rozu­mieliśmy, jak może być tak uparty i leżeć pokurczony w ciemno­ściach, gdy świat oświetla słońce prawdy. Pedael nic nie wskórał.

        Ponieważ takie podejście wydało się Urielowi skrajnie głupie, […]

[Resztę mogą państwo przeczytać kupując tę książkę, lub – wersja dla oszczędnych –  poczekać trochę, to już chyba niedługo, sami się przekonacie o wyniku.. MD]

Plany Iljicza i Krwawego Feliksa w sprawie Trójcy…. III. [Vladimir Volkoff, „Kroniki anielskie”]

Plany Iljicza i Krwawego Feliksa w sprawie Trójcy. Cz. III.

Cz. III.

=============

Poprzednie:

DOWÓD na istnienie Stwórcy a wodzowie Wielkiej Satanistycznej Rewolucji Październikowej. Cz.I.

Stwórca a wodzowie Rewolucji: My funkcjonujemy na innym poziomie, niż wy. I mamy inne źródła informacji. [Cz.II ].

=================

[z książki Vladimir Volkoff, „Kroniki anielskie”, Wyd. KKK, Dębogóra]

[Lenin:] Chcecie wiedzieć, co się stanie, gdy ludzie nabiorą pewności, że Bóg istnieje? Chrystus przegra, bo Jego gra opiera się na miłości i wolności. A tam, gdzie jest pewność, nie ma wolności.

I święty Adam mógłby równie dobrze nie tknąć owocu z Drzewa Dobra i Zła.

– Powiem więcej – Feliks Edmundowicz mimo woli podniósł głos, jakby rozgrzane wnętrzności powodowały goto­wanie się jego umysłu – jeśli człowiek zyska pewność istnienia Boga, to drugim Adamem będzie Iljicz, a nie Chrystus. I to dzięki wam. Skutek ? Zbawienie stanie się niemożliwe, gdyż zniszczone zostanie narzędzie zbawienia.

Ale to jeszcze nie wszystko, Piotrze Piotrowiczu. Jest jeszcze lepiej, znacznie lepiej.

Przyznacie, że człowiek został stworzony z pewnymi fizycz­nymi i duchowymi potrzebami. Musi jeść, pić, rozmnażać się. Musi też wierzyć. Zupełnie jakby miał jakiś tajemniczy gruczoł wydzielający hormon wiary. Naturalnym obiektem tej wiary jest Bóg. Bóg lepiej lub gorzej pojmowany, Bóg osobowy lub nieoso­bowy, dobry lub zły, pojedynczy lub mnogi. Taki czy inny – ale zawsze Bóg. Przypuśćmy jednak, że ów instynkt, być może naj­silniejszy spośród wszystkich, jakimi zostaliśmy obdarzeni, zo­staje nagle zaburzony. Że staje w obliczu, jak by to powiedzieć wakatu. Że ten gigantyczny gejzer wiary, który tryska z nas nie­ustannie, pozbawiony zostaje przedmiotu. Co się wtedy stanie?

– Nastąpi atrofia – mruknął Piotr Piotrowicz.

– Tak. Matki w końcu tracą mleko, a prawiczki popadają w impotencję. Ale tylko wtedy, gdy ich gruczoły nie znajdą ujścia dla swoich wydzielin. Jeśli udowodnimy, że Bóg istnieje, to przejmiemy kontrolę nad narządem wiary, tak jak się przejmuje fabrykę maszyn ciężkich, żeby uczynić z niej fabrykę armat. Tyl­ko tak możemy sprawić, że ludzie będą wierzyli w to, czego nie ma, bo już nie będą mogli wierzyć w to, co jest. Nieważne, że będą wiedzieli, że Bóg jest, i tak będą woleli wierzyć w coś inne­go, bo ludzie generalnie wolą wierzyć niż wiedzieć – to ich główna cnota, ich zasadnicza, nie-burżuazyjna cecha. A i dla nas to lepiej, bo nas z kolei interesuje działanie, a wiara bardziej sprzyja dowodzeniu akcją niż pewność.

Piotra Piotrowicza zdumiało takie podejście. – Szczerze mówiąc – przyznał – nigdy o tym nie myślałem w ten sposób.

  • Człowiek – podjął Feliks Edmundowicz – lubi wierzyć. Zabierzcie mu Jowisza, zapatrzy się w Izydę. Zabierzcie Izydę, zacznie wierzyć w Matkę Boską. Zabierzcie mu religię, uwierzy w sztukę, pieniądze, spirytyzm, zen, jogę, marksizm, psychoanalizę. Nie rozumiecie, że człowiekowi, który już nie wierzy, można wmówić wszystko?
  • Piotr Piotrowicz zgodził się, ze rozmowa o wierze otwiera nowe perspektywy. – A jednak – rzekł zamyślony – jeśli będą wiedzieli, że Bóg istnieje… będą się mieli na baczności.
  • Pierwszy raz tego wieczoru usta Feliksa Edmundowicza wykrzywił uśmiech. – Właśnie – powiedział. – Kiedy będą mieli się na baczności przed Bogiem, dla Chrystusa będą straceni. Gdyby nam udało się ich do tego doprowadzić, wygramy. Oblubienica Baranka weźmie sobie za kochanka Antychrysta.
  • I święty patron Czeki, asceta tortur parsknął śmiechem.

Iljicz wybuchnął długim i okrutnym śmiechem. – Wyobrażam sobie miny naszych brodatych popów. Ale to jeszcze nic przy rzymskich, bezwąsych purpuratach i samym Świętym Ojczulku! Mam nadzieję, że ktoś im zrobi zdjęcie, kiedy się dowiedzą. A najzabawniejsi będą ci wszyscy mali ateiści z drugiej linii, ci aptekarze-wolnomyśliciele, wolteriańscy weterynarze, którzy drwili sobie ze swoich pobożnych matek i sądzili, że dowodzą nieistnienia Boga, robiąc sekcję żaby! I ci ateistyczni seminarzyści, jak ten muzyk Józef Wissarionowicz! Ten to się dopiero zdziwi! Aż mu walonki z nóg pospadają! Bardzo mnie to cieszy, naprawdę. Ach! Piotrze Piotrowiczu, pozwólcie, że was ucałuje. Z całego serca! Od dziś będą spełniane wszystkie wasze życzenia. Książki, ochrona, wygody, może panienki (niektórzy to lubią), sam nie wiem, co jeszcze…

Iljicz wstał, obszedł biurko i przykleił wargi do bladego i szorstkiego policzka Piotra Piotrowicza.

Zaraz, zaraz – rzekł profesor – powoli zaczynam rozumieć… Jeśli Bóg istnieje, a ja wam pomogę z nim walczyć, to podejmuję ryzyko, duże ryzyko…

Iljicz ponownie się roześmiał. – Ano tak. Przyznaję, pod tym materacem leży maleńkie ziarnko grochu. Ale co tam! Jesteście przecież uczonym! Nie możecie zamykać oczu naprawdę. A poza tym, wiecie. .. – lewe oko zamknęło się na chwilę- istnieją sposoby, żeby sobie z Nim poradzić. Wystarczy powiedzieć: Jestem tylko biednym grzesznikiem, a On musi wam wybaczyć.

No, dobrze. Muszę was teraz pożegnać. Od jutra dostajecie do dyspozycji samo- chód i dwóch ochroniarzy. Jak znam tych księżulków, to gotowi wam jeszcze poderżnąć gardło. Pod warunkiem, że zareagują dostatecznie szybko. Prawdopodobnie jednak zaczną od przechwalania się. „Ha ! – powie pop Makary do swojego sąsiada, nauczyciela. – Sami widzicie, Mojseiczu, że przez te wszystkie lata to ja miałem rację !”. Dopiero potem do nich dotrze, że obaj zostali zapędzeni w kozi róg. Ale nigdy nic nie wiadomo. No, dobranoc, dobranoc.

I mały człowieczek, wczepiony w ramiona profesora, wypchnął go czule za drzwi. Feliks Edmundowicz wyszedł tuż za nim, wyprostowany, kręcąc sobie brodę charakterystycznym gestem duchownego.

========================

Członkom bandy Kitajców, którzy sami byli mali, piwniczka wydawała się znacznie wyższa i przestronna, niż była w rzeczywistości. Murowane ściany ustroili po swojemu. Przykleili do nich, przypięli, przyczepili i przybili gwoździami każdą skradzioną i jeszcze nie sprzedaną błyskotkę. Były tam bożonarodzeniowe girlandy, lusterka wszystkich kształtów, wyszywane cekinami sukienki, wisiory ze sztucznych brylantów, ozdóbki z diamencikami, kawałki jedwabnych tkanin, hiszpańskie grzebienie, orientalne wachlarze, ornaty, złote i srebrne talerze, biżuteria, balowe mantylki i papierki po cukierkach.

Przywódca Kitajców, Fied’ka, miał trzynaście lat. Pozostali byli jeszcze młodsi. Ich rodziców przeważnie zmasakrowali bolszewicy, z wyjątkiem kilkorga, których zabili Biali. Kitajcom nie robiło to różnicy. Dziewczynki zebrały i kradły, co się dało. Chłopcy żebrali i zabijali. Czasem, kiedy potrzebna była większa grupa, dziewczynki przyłączały się do chłopców, atakując na ulicy jakiegoś spekulanta lub innego pijanego bogacza, zdzierając mu z głowy czapkę, zabierając ubranie i bieliznę i okładając go bez litości swymi małymi, uzbrojonymi w ostre kamienie pięściami, niczym jaskiniowcy polujący na mamuta.

Mieli swoje prawa. Kto je złamał, tracił miejsce w grupie. I nie pozostawało mu nic innego, jak umrzeć z głodu lub zimna. Pewnego zdrajcę na wszelki wypadek od razu utopiono raz w ścieku, przytrzymując mu głowę pod wodą tak długo, aż wyzionął ducha. Ostatnio wiodło im się bardzo kiepsko. Kilkoro zostało złapanych i odesłanych do ochronki lub poprawczaka. Ale jeszcze gorzej wpadła konkurencyjna banda Arbatców. Czeka otoczyła ich (całe trzy setki dziewcząt i chłopców), wywiozła do kamieniołomu i rozwaliła z karabinów maszynowych. Nieliczni, którym udało się przeżyć, przyłączyli się do Kitajców, którzy mimo dzielącej obie bandy nienawiści przyjęli ich po bratersku.

Fiedka kazał rozpalić ogień z resztek boazerii pałacu Jusupowów. Dymiło, ale dym pachnie swojsko. A wszystkie porozwieszane na ścianach i błyszczące w półmroku złociste i srebrzyste przedmioty dodawały piwniczce przytulności. Była to meta Steńki Razina, grota Ali-Baby, a dla niektórych sypialnia rodzinnego domu, gdzie przed ikoną zawsze paliła się lampka oliwna. Fiedka porozstawiał czujki i straże w promieniu trzystu metrów od meliny. Sam leżał wyciągnięty na zrabowanej skórze białe go niedźwiedzia, pieścił swoją faworytkę – dwunastoletnią Nadię i słuchał swego osobistego trefnisia, mądrali Swena (nazywanego Świnią), także dwunastoletniego okularnika (w okularach, trzymających się na jednym tylko zauszniku, błyszczało już tylko jedno szkło), który śliniąc się z emocji, opowiadał mu przygody Rocambole’a. Tańczące płomienie ognia wydobywały z cienia postarzałe, ogorzałe i naznaczone bliznami pyszczki pół tuzina innych chłopców.

– I wtedy, wiesz, kiedy on wchodzi do tej piwnicy, to tam- ten mówi mu spokojnie, prosto w oczy, a tamten szuka w kieszeni noża, ..

Czekaj, Świnia. Mów jasno – rzekł Fiedka surowo. Prosto w oczy – komu? I on w to znaczy kto, a tamten – to kto? – No, jasne że Rocambole, a tamten to…

Na zewnątrz rozległy się dwa przeciągłe gwizdnięcia. Starszy facet. Cisza. Jeden krótki gwizd. Burżuj.

Poczekaj, Świnia. Zaraz dokończysz. Czterech ludzi ze mną. Będziemy rżnąć. Głos Fiedki nawet nie zadrżał.

– Jeśli macie rżnąć – rzekła Nadia, potykając się na obscenicznym słowie – to ja idę z wami. Jeszcze nigdy nie widziałam, jak się kogoś zarzyna. Dziewczynka była blada, miała jasnozielone oczy, wciśnięte w twarz ponad zadartym i usianym piegami noskiem. Nie miała brwi, co nadawało jej wyraz zdziwienia lub bezczelności.

Piwniczka miała połączenie z kanałem ściekowym. Wspięli się po żelaznej drabince, a Fiedka wysunął głowę na zewnątrz. Stary zbliżał się pospiesznym krokiem. Nagle stanął jak wryty, jak gdyby zobaczył na trotuarze odciętą głowę. W tych czasach wszystko było możliwe. Starzec wyglądał raczej na zagłodzonego, ale miał na głowie czapkę z lisa. Jego aksamitna pelisa była już nieco wytarta. Ale to był dobry aksamit i istniała szansa, że płaszcz został podbity wiewiórczym, a może nawet sobolim futrem.

Taktyka Fiedki była prosta: z przodu dywersja, z tyłu atak, z przodu ostateczny cios. Zajął pozycję na chodniku, na wprost ofiary. Za starcem, jeden po drugim, pojawiali się kumple z bandy, otaczając go stopniowo z obu stron i tworząc obręcz, zaciskającą się powoli, w miarę jak się do niego zbliżali, niemal bezszelestnie stawiając kroki w kradzionych, filcowych butach, pod którymi śnieg skrzypiał cicho, lecz złowieszczo. Starzec cofnął się.

  • Dzieci – rzekł – drogie dzieci, Boże dziatki…
  • Fiedka gwizdnął w chwili, gdy z kanału wychodziła Nadia.

Trzej chłopcy cicho podeszli do starca od tyłu.. Jeden skoczył mu na plecy, drugi rzucił się do nóg. Kiedy upadł na ziemię, trzeci uderzył go w głowę ołowianą rurą. – Zostawcie go mnie! – rozkazał Fiedka. Dobrze ich wytresował – posłuchali natychmiast. Cofnęli się.

Fiedka wiedział, że patrzy na niego stojąca z tyłu Nadia i że w najbliższych dniach udowodni jej, że jest mężczyzną. Na razie, mimo licznych wysiłków, jeszcze mu się to nie udało. Pochylił się nad rozciągniętą na śniegu pelisą i odchylił kołnierz. Tak, pod spodem było wiewiórcze futro, a na szyi złoty łańcuszek. Eh, ci burżuje! Wszyscy tacy sami. Wierzący czy ateiści, monarchiści czy republikanie – i tak nie zdejmują z szyi krzyżyka, który matka im zawiesiła podczas chrztu.

A za złoto Jakow Jakowlewicz dawał nie wiadomo skąd zdobytą mleczną czekoladę. Fiedka bardzo lubił mleczną czekoladę.

– No, dziadku – rzekł, spluwając tą stroną ust, gdzie brakowało mu jednego zęba – jak tam zdrówko? Bida z nędzą, co? Starość nie radość, jak mówią. Ale nie martw się, my ci pomożemy. A co z polityką? Może z niej jesteś przynajmniej zadowolony? Coraz lepiej się teraz żyje w Rosji, hę? Prawda, że lepiej, gnoju? i Fiedka spojrzał przez ramię na Nadię, która złożywszy dłonie, aż dygotała z ciekawości.

Piotr Piotrowicz, leżąc na plecach w śniegu, patrzył wytrzeszczonymi oczami na wykrzywioną ponad nim twarz chłopca. Miłego chłopca, którego rąk nie widział. Przypomniał sobie chłopca, którym sam niegdyś był.

  • Posłuchaj – wymamrotał – widzisz, że jestem stary. Pomóż mi wstać. Za moich czasów uczono, że należy pomagać starszym.
  • Nagle Piotr Piotrowicz zobaczył jego ręce. Były uzbrojone w deskę nabitą gwoździami. Pozostali chłopcy potrząsali taką samą bronią.
  • – Do dzieła, chłopaki! – krzyknął Fiedka. Jest wasz. Ale walcie po głowie, żeby nie podrzeć pelisy.

Bóg Stwórca a wodzowie Rewolucji: “My funkcjonujemy na innym poziomie, niż wy. I mamy inne źródła informacji”. [Cz.II ].

DOWÓD na istnienie Stwórcy a wodzowie Rewolucji: My funkcjonujemy na innym poziomie, niż wy. I mamy inne źródła informacji. [Cz.II ].

[z książki Vladimir Volkoff, „Kroniki anielskie”]

Początek tu: DOWÓD na istnienie Stwórcy a wodzowie Wielkiej Satanistycznej Rewolucji Październikowej. Cz.I.

  • – To niepotrzebne, niepotrzebne. Pełnym obrzydzenia gestem Iljicz wskazywał na kajdanki, które eskorta uznała za stosowne założyć autorowi dowodu na istnienie Boga. Gorszkow z ulgą szybko rozkuł profesora i usłyszawszy: „Zostawcie nas, chłopcze”, zniknął z ulgą jeszcze większą. Piotr Piotrowicz już całkowicie wytrzeźwiał! Lodowato zimny samochód, trzęsący się po śnieżnych wybojach, przywrócił mu jasność myślenia. Jako człowiek, który całe życie posługiwał się intelektem, doskonale potrafił ocenić piramidę paradoksów, na szczycie której teraz się znalazł. On, ateista, dowiódł istnienia Boga, i on, rewolucjonista, miał teraz stanąć przed przywódcą rewolucjonistów – zabójców Boga. Wszystko to było tak absurdalne, że kiedy wprowadzono go do bezbożnego świętego świętych, właściwie nie odczuwał nawet strachu. Miał swoje powody. Jakiś czekista pewnie by go torturował lub po prostu wpakował kulkę w łeb! Ale Włodzimierz Iljicz, prawnik, człowiek wykształcony, a nawet po trosze szlachcic, być może zrozumie, że chodzi wyłącznie o pewną konstrukcję intelektualną, którą wystarczy zabrać sprzed oczu szerokiej publiczności, żeby przestała być groźna.
  • Ale sama obecność, wygląd i osoba Włodzimierz Iljicza natychmiast pogrążyły go w poniżającym przerażeniu, fizycznej trwodze, która sprawiła, że o mały włos nie spytał, czy może na chwilę wyjść. Fizyka czy metafizyka? A przecież drobny człowieczek, pochylony nad swoim małym i zastawionym trzema telefonami biurkiem (można się było domyślić, że czubki jego butów ledwo muskają rozłożoną na podłodze baranią skórę), nie miał w sobie nic imponującego. Ze swą łysą głową, ryżawą i przekrzywioną na bok bródką – przypominał wiejskiego belfra.

Na widok wchodzącego Piotra Piotrowicza kurtuazyjnie zerwał się na równe nogi, częstując go krótkim śmiechem i przepraszając za doznane niewygody. Trudno było uwierzyć, że ten mały człowieczek był potężniejszy od wszystkich carów razem wziętych. Ale to nie jego potęga powodowała skręt jelit profesora. A zatem co? Czy to, co było o nim powszechnie wiadomo? Kokoszkin i Szingariow zamordowani z jego błogosławieństwem w szpitalnych łóżkach? Wprawiające go w dobry humor lincze reakcjonistów lub liberałów? Rozkosz amatora, z jaką używał takich zwrotów jak: „zatłuc”, „bezlitosny terror”, „masowy terror”, których profesjonaliści, z czystej przyzwoitości, unikają, a o których on wiedział, ze znajdą natychmiastowe zastosowanie?

  • Potajemne zlecenie mordu na carskiej rodzinie, kiedy to w piwnicy zmasakrowano cara, carową, chorego carewicza, cztery młodziutkie carewny i ich wiernych służących? Nie, Piotr Piotrowicz zawsze wiedział, że umysł Iljicza w danym momencie skupiał się zawsze tylko na jednym przedmiocie, ograniczając go w sposób definitywny, i widział w tym korzyść dla rewolucji, dla której ów rewolucjonista poświęciłby Wszystko.
  • Brak litości był jego cnotą, a Piotr Piotrowicz nie bał się cnoty. Coś innego mroziło mu krew w żyłach i nie był to nawet strach o własne życie. Nie miał się cze- go bać ze strony tego człowieka, którego bał się i tak. Przez kilka chwil Iljicz przyglądał się swemu gościowi spod przymkniętego lewego oka i wygiętej w łuk prawej brwi. Potem uprzejmie wskazał mu wyplatane krzesło o prostym oparciu.
  • Proszę usiąść, Piotrze Piotrowiczu. Piotrowicz, tak? Czebrukow, prawda? Profesor, nieprawdaż? Fizyk metafizyczny. Tak, tak. Proszę siadać.
  • Gdy tylko Piotr Piotrowicz usiadł, Iljicz chwycił drugie krzesło za oparcie i unosząc je jedną ręką, z siłą, której nikt by się nie spodziewał po tak drobnym mężczyźnie, postawił je tuż obok pierwszego i usiadł, kolanami niemal dotykając kolan swego rozmówcy, co stwarzało wrażenie niezwykłej bliskości. – A więc, powiedzcie mi. . . – zaczął przyjaźnie, a jego łysina świeciła pod szklanym abażurem niczym aureola w naprawdę sądzicie, żeście dowiedli jego istnienia?
  • Piotrowi Piotrowiczowi zależało na życiu, odpowiedział więc szybko – za szybko: – Ależ nie, nie, wielce szanowny Włodzimierzu Iljiczu, nie można powiedzieć, że dowiodłem. Wręcz przeciwnie.
  • Iljicz gwałtownie odsunął się do tyłu. – A to szkoda – rzekł sucho. – Jeśli to prawda, to naraziłem Was na stratę czasu i bardzo za to przepraszam. Jak wiecie, w naszych czasach nie jest bezpiecznie żartować sobie publicznie na takie tematy i śledztwem będzie się musiała zająć Czeka. Krótko mówiąc, wrócicie w „nie tak bardzo odległe” miejsce, z którego przybyliście (roześmiał się niewesoło, używszy tego eufemizmu, za caratu służącego za określenie zachodniej Syberii), ale pewnie nie będzie wam tam tak wygodnie, jak tutaj. (wypowiadał się w ładnym stylu – brzmiało to jak tekst z książki szalenie „kulturalnego” autora). A jednak, mam nadzieję, Piotrze Piotrowiczu, że grzeszycie teraz skromnością lub niepotrzebnym lękiem i ze z Bożą pomocą uda nam się skłonić wasz mózg do pracy tu i teraz, w tym względnie cywilizowanym miejscu.
  • Piotr Piotrowicz obrzucił przelotnym spojrzeniem wyklejone mapami ściany, okna bez zasłon, słowniki i atlasy na regałach, portret Marksa, tabliczkę „Zakaz palenia” oraz głośno huczący holenderski piec i pomyślał, że faktycznie, lepiej mu było w tym spartańsko urządzonym biurze niż w betonowej klatce w podziemiach budynku Wszechrosyjskiego Towarzystwa Ubezpieczeniowego. Rachunek prawdopodobieństwa dowodzi, że znacznie mniej się ryzykuje, przebywając w oku cyklonu lub w leju po bombie.
  • Iljicz wstał i przemierzał pokój z założonymi rękami – prawą dłoń wsunął pod lewą pachę, a lewą pod prawą, co nadawało mu wygląd małej beczki na wodę. – Piotrze Piotrowiczu – rzekł – znam waszą reputację. Jesteście uczonym, nie – Bogu dzięki – jakimś żartownisiem. Przestaliście w i e r z y ć szesnaście lat temu, brylowaliście w lutym, my z głupoty pozbawiliśmy was stanowiska, ale wy nie mieliście nam tego za złe. Krótko mówiąc, jakoś tak odruchowo mam do was zaufanie i jeśli mówicie, żeście dowiedli istnienia Boga, to wierzę wam bez dwóch zdań. Zanim jednak pójdziemy dalej, powiedzcie mi jedno: czy to odkrycie zmieniło coś w waszym życiu?
  • Piotr Piotrowicz zastanowił się przez chwilę. Iljicz naciskał: – Zaczęliście może całować ściany, bić pokłony, robiąc sobie siniaki na czole i wybaczać Wszystkim naokoło, w tym carowi?
  • Nie, Włodzimierzu Iljiczu. Nic takiego nawet nie przyszło mi do głowy.
  • Świetnie, doskonale. I kiedy mówicie, żeście dowiedli istnienia Boga, to macie na myśli fakt, że zbudowaliście równanie opisujące wszechświat, a jego rozwiązaniem, czyli powiedzmy dla uproszczenia, wartością x, jest Bóg?
  • Włodzimierzu Iljiczu, mam nadzieję, że nie mylicie beznamiętnego badania naukowego z zaangażowaniem politycznym. To prawda, że moje obliczenia, jakby to powiedzieć, poprowadziły mnie w kierunku, który wskazujecie, ale daję wam słowo honoru, że nigdy nie wyjawię wyników, do których doszedłem. Za bardzo jestem przywiązany do zdobyczy rewolucji w tej dziedzinie, jak i Ww każdej innej…
  • Powoli, powoli. Najpierw odpowiedzcie mi na następujące pytanie: czy Bóg, którego odkryliście, jest po prostu wolterowskim Zegarmistrzem, platońskim daimonem czy też Wielkim Piłkarzem, który silnym kopniakiem wprawił w ruch wszechświat?
  • – Hm, nie bardzo… Włodzimierzu Iljiczu, udowodniłem matematycznie, że Bóg jest zarazem jednią i trójcą, że stworzył świat i działa w nim jako mediator.
  • Krótko mówiąc, ten Bóg, którego istnienie żeście udowodnili, to nie jakiś tam bóg, ale ten, który wskrzesza zmarłych, każe rodzić dziewicom i zakazuje chabaniny w poście?
  • Piotr Piotrowicz nie miał odwagi odpowiedzieć. Iljicz, który teraz przestał chodzić, wpatrywał się w niego, lekko się kołysząc, jakby czuł się trochę niepewnie. Przez grzeczność, Piotr Piotrowicz także chciał wstać.
  • Iljicz roztargnionym gestem pchnął go z powrotem na krzesło. Jego oczy błyszczały – zwłaszcza to, które miał półprzymknięte.
  • Tak, tak… Co za okazja! Co za okazja! – wymamrotał. – Teraz mam cię w garści, mój drogi. Zawsze powtarzam – kto kogo… I to ja dorwałem ciebie, teraz jestem już pewien. Przekonasz się, ze ukrzyżowanie to była bułka z masłem.
  • Wybuchnął porozumiewawczym śmiechem, a gdy jego oczy pozbyły się już owego chorobliwego blasku, śmiał się dotąd, aż Piotr Piotrowicz także wydał z siebie kilka uprzejmych czknięć, mówiąc sobie w duchu, że teraz już wie, co go tak przeraża w tym człowieku. Wśród ludzi są tacy, którzy kochają, i tacy, którzy nienawidzą, ale ogólnie rzecz biorąc, wszyscy bardziej kochają niż nienawidzą. Ten człowiek bardzo nienawidził i wcale nie kochał. Niczego. Nikogo. Nigdy. Och, mógł do woli bawić się z dziećmi w kotka i myszkę, albo głaskać z roztargnieniem swoją sukę Aidę, ale i tak nie było na świecie ani jednej rzeczy, ani jednego przyjaciela, ani jednej kobiety, którą kiedykolwiek obdarzyłby miłością. Nie kochał też samego siebie. Czy kochał rewolucję? Nie. Całą jego energię pochłaniała nienawiść do Boga.
  • Wszystko postawiłeś na jedną kartę, Jezusku – monologował Iljicz. – Tym razem jednak przegrałeś.
  • Piotr Piotrowicz zastanawiał się, czy przywódca narodu czasem nie oszalał. Kiedy jednak usiadł za biurkiem, żeby pedantycznie przełożyć parę nożyczek na prawo od linijki i na lewo od niebiesko-czerwonego ołówka, jego oczy były doskonale przytomne.
  • Porozmawiajmy jeszcze przez chwilę. Jeśli pokażecie swoje obliczenia jakiemukolwiek innemu matematykowi – bo to właśnie jest, zdaje się, kryterium obiektywizmu, prawda? – to dojdzie on do takiego samego wyniku jak wy? – Włodzimierzu Iljiczu, nie zachowałem tych obliczeń i przysięgam, że…
  • Ale moglibyście je odtworzyć?
  • Nie zrobię tego. Słowo honoru.
  • Nie macie chyba zaników pamięci, co?
  • Piotr Piotrowicz pomyślał, że Iljicz rzuca mu ostatnią deskę ratunku i wybełkotał z wdzięcznością: – Tak, właśnie tak. Ostatnio coraz bardziej…
  • Ale nie tym razem – rzekł Iljicz zimno. – I to w waszym własnym interesie ~ dorzucił z porozumiewawczym uśmiechem. – Ile wam zajmie odtworzenie obliczeń?
  • Czy ja wiem… Kilka godzin.
  • – Świetnie. Czy są w naszym kraju matematycy zdolni pojąć wasz tok rozumowania?
  • Doskonale. (Iljicz wstał i znowu zaczął chodzić, opleciony własnymi ramionami). Drogi Piotrze Piotrowiczu, rewolucja miała swoje trudne czasy. Zdarzało jej się nawet wisieć na włosku. Gdyby Kołczak był piechurem, a nie marynarzem, ja, który do was mówię, już leżałbym w jesionowej skrzynce, a Jego Cesarska i Pobożna Wysokość Wielki Książę Kirył Władimirowicz byłby dziś carem Wszechrosji.
  • Teraz jest nieco lepiej, ale wciąż jeszcze bywa różnie i to wcale nie z przyczyn ekonomicznych, bo Rosjanom, dzięki Bogu, nie przeszkadza zdychanie z głodu. Zresztą, po wprowadzeniu NEP-u powinno być lepiej. Nie, tym, który wciąż próbuje nam wsadzić kij w szprychy, jest... O n.
  • Kto? – spytał Piotr Piotrowicz, bojąc się, że rozumie, i bojąc się, ze nie rozumie.
  • Zawsze ten sam, rzecz jasna.
  • Czyli kto? Kto? ~ naciskał uczony niemal histerycznym tonem. Iljicz ze złością zmrużył lewe oko.
  • No ten, przeciw któremu zrobiliśmy rewolucję. Nie myślicie chyba, że rozpętaliśmy ją przeciw carowi? Jedynym przeciwnikiem na naszą miarę jest Galilejczyk, jak Go nazwał Julian Apostata, wyznając, że został przez Niego pokonany. Król żydowski. Słowo Wcielone. Syn Człowieczy. Syn Boży. Mesjasz. Pomazaniec Boży. Nazwijcie Go, jak chcecie.
  • Proszę wybaczyć, Włodzimierzu Iljiczu. Może to zmęczenie, może wódka (nie nawykłem), a może późna pora lub po prostu strach… Ale mam wrażenie, że słyszę coś, co jest zupełnie niemożliwe. Wierzycie w Jezusa Chrystusa? Wy?
  • Iljicz sprawiał wrażenie, jakby nie usłyszał pytania. – Jednak, chwała Bogu – ciągnął – z waszą pomocą wytrącimy Mu broń z ręki. Wasza dzisiejsza wizyta, drogi Piotrze Piotrowiczu, jest czymś absolutnie niespodziewanym. Powiedziałbym nawet: opatrznościowym. Wiecie, że nie oszczędzaliśmy dotąd na środkach. Neron i Dioklecjan to przy nas smarkacze. Ale ja, głupiec, zupełnie nie wyciągnąłem wniosków z historii. Mówiłem sobie: za mało ich zabili. Zabijmy ich więcej, a w końcu go zniszczymy. Ale to nie poskutkowało. Bo On jest bardzo silny, rozumiecie? Kiedy zaczyna zwyciężać, idzie Mu gorzej. Ale męczony, rośnie w siłę z każdym ciosem. Nie rozumiałem tego. Postanowiłem więc dobrać się do tego ich Kościoła. I stworzyłem inny – taki, w którym popi mogą się rozwodzić ze swoimi wąsatymi popadiami i żenić z młódkami. To jednak nie działa. On nadal jest silny, bo słabość to Jego siła. Ale wy, jeśli Bóg pozwoli, zapędzicie Go w kozi róg. Tak, zaiste sam Bóg was zsyła. Nareszcie rozumiem. Piotr Piotrowicz wyprostował się z godnością, z godnością uczciwego człowieka nauki, i patrząc w oczy absolutnemu panu i władcy stu osiemdziesięciu milionów ludzi, rzekł:

– Szanowny Włodzimierzu Iljiczu, nie wiem, czy kpicie sobie ze mnie, ale to, co mówicie, jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Zechciej cie mi to wytłumaczyć. Włodzimierz Iljicz roześmiał się uprzejmie i wyrozumiale. – Powierzę wam pewną tajemnicę. Ja sam nigdy nic nie rozumiałem z tej historii. Ale kiedy ma się w ręku twarde fakty… Fakty, które na naszym poziomie…

Podniósł słuchawkę jednego z trzech telefonów i wykręcił dwucyfrowy numer. , a wygląda na to, że daliście nam broń, jedyną broń…

Po czym rzucił w słuchawkę : – Feliks Edmundowicz? Wybaczcie, że kazałem Wam czekać. Nie, Boże broń, nie sądzę, żebyście musieli zabierać mojego przyjaciela, Piotra Piotrowicza, do waszego mrocznego królestwa. Wygląda na to, że gotów jest mówić bez tych waszych środków perswazji. Jest tylko, co zrozumiałe, nieco zaskoczony i pobudzony. I sądzę, że jesteście bardziej kompetentni ode mnie, żeby mu to wszystko wytłumaczyć. To nie moja dziedzina, rozumiecie. Czekam na was.

Iljicz odłożył słuchawkę i znowu roześmiał się krótko i szczerze.

– Widzicie, Piotrze Piotrowiczu, nie bardzo wiedziałem, jak się zachowacie. Musicie mi więc wybaczyć, że na wszelki wypadek poprosiłem naszego wspaniałego Feliksa Edmundowicza, by czekał w gotowości. To wszystko jest dla nas absolutnie zbawienne (proszę się nie doszukiwać gry słów). .. Gdybyście nie wykazywali chęci do współpracy, musielibyśmy prosić, żeby Feliks Edmundowicz was do niej nakłonił. A ponieważ jesteście naprawdę sympatyczni, dziękuję Bogu, że to on będzie mówił do was, a nie odwrotnie. Sami zobaczycie – jest niesamowity.

============================

Piwnice budynku Wszechrosyjskiego Towarzystwa Ubezpieczeniowego wydrążono w głąb. W taki sposób, by utworzyć wiele podziemnych pięter (a raczej negatywów pięter), na których mieściło się mnóstwo betonowych cel. Niektóre z nich, niskie i po- dłużne, tworzyły coś w rodzaju grobowca dla jeszcze żywych trupów. Inne miały kształt szafek, W których można było przebywać Wyłącznie na stojąco. Jeszcze inne, tak zwane „dyscyplinarki”, były tak zbudowane, aby nie można W nich było ani stać, ani siedzieć, ani się położyć.

Pewnego dnia będzie tutaj można otworzyć niezwykłe muzeum. Przesłuchiwany przez Bezzuba ksiądz wrzucony został do nieco większej celi – metr na dwa. Teraz klęczał i podzwaniając łańcuchami, bił pokłony, dysząc, rzężąc i uderzając krwawiącym czołem o betonową podłogę, po czym odrzucał głowę w tył, wbijając pytający wzrok w betonowy sufit, jakby to była kopuła cerkwi lub sklepienie niebios. Po jakimś czasie ujrzał, jak z kąta celi wydostaje się światło. Wcale go to nie zaskoczyło i odwrócił się ku światłu z jękiem wdzięczności. – Wyślij swoje anioły, Panie! Wyślij swoje anioły! Wszak Cię ostrzegłem. Nie pozwól mu! Niech się nie waży! Powstrzymaj go, Panie! Panie Jezu Chryste, Synu Boży, zabij go! Bo nie ma innego wyjścia.

===============================

Profesor wiedział, kim jest Feliks Edmundowicz. Wszyscy wiedzieli, kim jest Feliks Edmundowicz – naczelny oprawca nowej władzy. Ponieważ jednak profesor był zwolennikiem nowej władzy, nie myślał o nim w ten sposób. Dla niego był to ktoś, kto się poświęcał, wykonując brudną, acz niezbędną robotę i ukręcając łeb reakcjonistycznej hydrze. Nie bądźmy sentymentalni. Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą – mówi ludowe przysłowie. Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Nie wleciał przez nie nawet najlżejszy podmuch. Światło nawet na moment nie przygasło.

Zjawił się nagle, niczym duch. Czarne spodnie, czarny sweter, czarna koszula, czarne włosy sterczące nad owalnym czołem, pięknie wykaligrafowane, niemal chińskie brwi- władcze, wypielęgnowane, gładkie i szpiczaste. Było w nim coś za- równo z don Kichota, jak i Mefistofelesa.

  • Feliksie Edmundowiczu, oto Piotr Piotrowicz Czebrukow. Tak, Feliksie Edmundowiczu, raczej mam do niego zaufanie. On zaś chciałby zrozumieć. Wiecie, że to nie moja działka. To wy, dzięki Bogu, studiowaliście u rzymskich katolików. Seriös. Gründlich. Nie jak nasi tłuści i żonaci popi. Oczywiście, przeczuwałem… Marks też musiał przeczuwać… Ale jestem wam wdzięczny, żeście mi uświadomili. … A teraz wyjaśnijcie to jemu.
  • Piotrowi Piotrowiczowi nagle zrobiło się zimno. To ci dwaj mężczyźni emanowali zimnem – jeden siedzący za biurkiem, roześmiany, z dłońmi pod pachami, zmrużonym okiem, prowokującą bródką – można by rzec: karykatura z „Krokodyla”; drugi – stojący, z małą, jeleniowatą głową, chwiejącą się pod zielonym abażurem, jakby była oderwana od czarnego korpusu, także wydzielający chłód, niczym lodówka. A może było inaczej, może wcale nie emanowali zimnem, tylko pochłaniali całe ciepło. Normalnie wszystkie rzeczy – ściany, karty do gry, ludzka skóra – odbija wydzielane przez nas ciepło. Oni nie.

Feliks Edmundowicz zaczął mówić przymilnym głosem, mocno z polska akcentując przedostatnie sylaby i wymawiając „l” jak „ł”.

– Pozwolicie, że spytam: jesteście ateistą?

– Ależ oczywiście. Macie mnie za zacofanego?

– I dowiedliście istnienia Boga?

– Dowodzi się, drogi panie, tego, co jest. Nie tego, czego by się chciało dowieść. – Świetnie. I mimo to nadal jesteście ateistą?

Piotr Piotrowicz nigdy się nad tą kwestią nie zastanawiał. Jednak natychmiast ocenił jej daleko idące konsekwencje.

– Moja ateistyczna Weltanschauuung nie uległa zmianie. Muszę jednak ugiąć się przed tą matematyczną prawdą: Bóg istnieje. Lub raczej – ponieważ słowo „istnieje” komplikuje sprawę – Bóg jest..Równanie uniwersalne nie znajduje innego rozwiązania.

– I wasza Weltanschauuung nawet w obliczu tego faktu pozostaje niewzruszona? Zapał naukowy Piotra Piotrowicza był tak silny, że zapomniał o strachu i zimnie. Zastanowił się przez chwilę, a Feliks Edmundowicz uprzejmie czekał na odpowiedź. – Wiecie – rzekł w końcu profesor z lekkim śmiechem – zaczynam rozumieć, co macie na myśli. Zasadniczo byłoby to logiczne, nieprawdaż, by od chwili, gdy ma się pewność, zacząć się zachowywać jak wierzący. Mnie to jednak nawet nie przyszło do głowy. Pewność i wiara to dwie różne sprawy. Chcę przez to powiedzieć, że fakt, iż x/y = B to jedno, a poszczenie w piątki to drugie.

  • I nigdy nie przyszło wam do głowy – spytał Iljicz – że teraz możecie być pewni własnej nieśmiertelności? Albo raczej, że rezerwujecie sobie miejsce w piekielnym kotle? –
  • – Otóż, proszę sobie wyobrazić, że nie. Po prostu, stwierdziłem, że rozwiązałem równanie. Tylko tyle. Dwaj pochłaniający ciepło mężczyźni pokiwali do siebie głowami.
  • A co wiecie o Ewangelii? – spytał Feliks Edmundowicz głosem kaznodziei. – – No, cóż. Naturalnie, kazano mi ją czytać, kiedy byłem mały – rzekł Piotr Piotrowicz, wciąż rozdarty między pragnieniem przedstawienia sytuacji obiektywnie a obawą, że w oczach tych dwóch ateistów, którzy mieli władzę nad jego życiem i śmiercią, wyjdzie na wierzącego. Ale niewiele mi zostało w głowie. Pamiętam tylko, że pełno tam cudów.
  • – Cudów. Świetnie. (Zabrzmiało to tak, jakby Feliks Edmundowicz postawił mu dobrą ocenę). Ale może nie aż tak wiele, jak wam się wydaje. Są tam też pewne nauki. Jednak z naszego punktu widzenia, macie rację – to cuda są najważniejsze.
  • – Nigdy w to nie wierzyłem – rzekł Piotr Piotrowicz, jakby uprzedzając cios.

– I nadal nie wierzycie? – spytał Feliks Edmundowicz. – Mimo waszego odkrycia?

– To znaczy… Oczywiście, macie rację. Jeśli zmienia się hipotezę, to całe rozumowanie także się zmienia. Założenie, że 1 = 1, to coś innego niż przyjęcie, ze świat można poprawnie opisać wyłącznie zakładając, że 1 = 3, to… tak, oczywiście… Coś, co jest absurdalne w świecie, gdzie 1 = 1 jest całkowicie naturalne w świecie, gdzie 1 = 3.

  • Robimy postępy. Ale nie o to mi chodziło. Jeśli chodzi o te cuda… niczego nie zauważyliście? Co?
  • Nie mogę powiedzieć, bym… Piotr Piotrowicz rzucił spojrzenie Iljiczowi, który z ramionami przyciśniętymi do ciała, przekrzywioną na jedną stronę bródką i miną groźnego, ale i nie pozbawionego poczucia humoru karła, wydawał się szczerze ubawiony.
  • Proszę sobie wyobrazić, jak w każdej chwili życia Jezus musiał walczyć z pokusą czynienia cudów. Oczyścił dziesięciu trędowatych, a przecież było ich dziesięć tysięcy. Wskrzesił Łazarza, a przecież w Izraelu każdego dnia umierało mnóstwo ludzi. Jezus szedł przez życie, powstrzymując się od czynienia cudów. Musicie zrozumieć, że dla Niego, Stwórcy świata, rozmnożenie dwóch ryb do liczby pięciu tysięcy nie było trudniejsze niż dla nas przemnożenie pięciuset przez dwa. Trzeba sobie zdać sprawę, że Słowo Wcielone było w sytuacji agenta wykonującego misję. Jaką misję? Oto jest pytanie. W każdym razie, tajną.

Sam powiedział, że mógł uniknąć ukrzyżowania – gdyby tylko poprosił, dwanaście anielskich legionów przybyłoby Mu na ratunek. Ale nie wysłał tej prośby do Centrali. A przecież nie chciał zostać ukrzyżowany, To też powiedział. Mogę warn podsunąć odpowiednie cytaty, jeśli was to interesuje. Skąd więc to zachowanie, tak niezrozumiałe dla każdego, kto nie jest zawodowcem? A stąd, że tajemnica stanowi część misji. Faryzeusze krzyczeli do Niego: „Zejdź z krzyża, jeśli potrafisz!”. Oczywiście, że potrafił. Ale nie zszedł. Bo gdyby to zrobił, zdradziłby tajemnicę. A to oznaczałoby klęskę misji.

Kiedy wysłałem szpiega do Kołczaka, a Kołczak go zamknął, ów człowiek, chociaż mógł się ze mną skontaktować, nie poprosił, bym rzucił na jego ratunek Armię Czerwoną. Gdyby bowiem jego list został przechwycony, tajemnica wyszłaby na jaw. Umierał więc bez słowa skargi. I prawie się nie zastanawiał, dlaczego nic w jego sprawie nie robię. A ja nie robiłem nic, ponieważ agent zdemaskowany jest bezużyteczny. (Feliks Edmundowicz mówił tonem nieskończenie cierpliwym, jakby przemawiał do upośledzonego na umyśle). Nie wiem, czy wyrażam się jasno. Nie zwykłem mówić do uczonych.

  • Rozumiem doskonale.
  • Świetnie. Jak więc widzicie, czynnik tajemnicy jest nie- zwykle ważny. Ojciec zgadza się, by Jego Syn zmarł na krzyżu, by fakt, że jest Synem, nie wyszedł na jaw przed czasem, a tylko On jest panem czasu. Zwróciliście na to uwagę? Wróćmy teraz do cudów. Od pierwszego poczynając. W Kanie brakuje wina, Maria interweniuje – wie, że Syn może uratować sytuację. On początkowo odpowiada: Jeszcze nie zacząłem mojej misji. Chcesz, żebym się zdradził, pokazując, że mogę przemieniać wodę w wino, bo wino i woda do Mnie należą, a przemiana jednego w drugie jest dla Mnie równie łatwa, co powiedzenie: oto woda, o, przepraszam, chciałem powiedzieć – wino?”. A jednak w końcu to czyni, bo wypełniając misję i tak zdradzamy się na każdym kroku.
  • Nie ryzykuje jedynie ten, kto nic nie robi. A przecież czasem trzeba wyciągnąć sztylet, zatelefonować lub poszukać czegoś w sejfie. Chodzi jednak o to, żeby zdradzić się w jak najmniejszym stopniu. Właśnie ta umiejętność, ta zawodowa przezorność wygląda z kart Ewangelii. Syn uzdrawia paralityków i ślepców, wskrzesza umarłych, ale jakże oszczędnie! Zwykle dopiero wtedy, gdy Go o to proszą. I często zaleca dyskrecję. „Nikomu ani słowa. Zachowaj to w tajemnicy”. Czasem tylko mówi: „Idź i pokaż się kapłanom”. Jakby przekazywał hasło. Półgłosem. Zawsze półgłosem. Dlaczego? Otóż dlatego, że bez tajemnicy Jego misja przestałaby mieć rację bytu. A przecież mógłby powiedzieć: „Jestem Mesjaszem. Dowód? Proszę bardzo! Mówię tej górze, by rzuciła się w morze…”. I góra natychmiast rzuciłaby się w morze, bo kiedy ja postanawiam strzelić palcami, to mój kciuk i środkowy palec natychmiast robią „klik!” (Jego palce strzeliły głośno). Ale On tego nie zrobił. Dlaczego? Swoją tożsamość odkrywał za pomocą aluzji, pytań i sugestii – i czynił to nawet wobec swoich agentów, których po kolei werbował. „Za kogo mnie uważacie?”. „Rzekłeś”. „Mój Ojciec”. Tak. Tylko tak. Ale nigdy Wprost: „Jestem Synem Bożym”. Ani: „Jestem Synem Człowieczym”. Dlaczego? Teolodzy mają na to gotową odpowiedź: nie chciał gwałcić naszej wolności. Słusznie, tylko co to właściwie znaczy? Czy my wahamy się pogwałcić wolność ludzi dla ich własnego dobra? A przecież On miał klucze do dobra absolutnego…
  • Można powiedzieć, że w pewnym sensie jest On Wszechmocny, ale być może, w jakiejś chwili słabości zrezygnował ze swojej wszechmocy, a my prześliznęliśmy się przez oczka sita. I oto jesteśmy. Mamy naszą szansę. Mamy szansę Go pokonać. Sam nam ją dał. A ponieważ Go nienawidzimy, zamierzamy wykorzystać okazję, którą w swojej naiwności nam podsunął. Czy wyrażam się jasno? Rozumiecie, co mówię?

Piotr Piotrowicz wymamrotał ironicznie, że jest w stanie zrozumieć funkcje różniczkowe, a przy niewielkim wysiłku nawet całkowe.

Feliks Edmundowicz ciągnął więc niewzruszony: – Co jest celem Boga? „Bóg stał się człowiekiem, by człowiek mógł stać się Bogiem”. Cyprian z Kartaginy. Historia zbawienia to zaledwie epizod w historii przebóstwienia człowieka. Jeśli Bogu nie uda się przebóstwić człowieka, Jego akt stworzenia okaże się chybiony. Co, nie ukrywam, sprawiłoby nam wielką przyjemność. (Iljicz pokiwał głową i kilkakrotnie stuknął niebiesko-czerwonym ołówkiem w leżące na biurku papiery). Żeby jednak dokonać przemiany człowieczeństwa w Bóstwo, potrzebne jest pewne narzędzie. I to właśnie narzędzie próbujemy w miarę możliwości sabotować. Jak na razie, szło nam kiepsko. . . Ale wy daj ecie nam do ręki broń, która pozwoli nam je zniszczyć.

  • Zaraz, zaraz – rzekł Piotr Piotrowicz. – Cały wasz wywód prowadzony jest tak, jakby Bóg naprawdę istniał. Ale przecież wy nie jesteście matematykami. Nie dowiedliście Jego istnienia. Czy to znaczy, że… wierzycie…?
  • Jego spojrzenie wędrowało od jednej twarzy do drugiej. Na ustach Iljicza igrał uprzejmy uśmiech. – Niech wam to nie zaprząta głowy, miły Piotrze Piotrowiczu. My funkcjonujemy na innym poziomie, niż wy. I mamy inne źródła informacji. To nie jest tak, że istnieje tylko dowód matematyczny i prosta wiara ludu.. .

– Feliksie Edmundowiczu, mówcie dalej.

  • A zatem, kontynuuję. Jak wiecie, Bóg nigdy nie objawił się ludziom. Wprawdzie ukazał się Mojżeszowi, ale w postaci zawoalowanej. Co to oznacza? Teolodzy sądzą, że widok Boga byłby dla nas niczym oglądanie słońca z bliska ~ światło o niewyobrażalnie wielkiej mocy oślepiłoby nas i spłonęlibyśmy na miejscu. Faktycznie, niewykluczone, że widok Boga musiałby zniszczyć człowieka w jego obecnym stanie. Ale możliwe też, że to taka sama bajeczka jak ta o wilkołaku w szafce z konfiturami. Nieważne.
  • Plan Boży nie przewiduje, by człowiek ujrzał Boga – wszystko się do tego sprowadza. W waszym dowodzie nie chodzi o to, żeby Boga zobaczyć, a co za tym idzie, nie ryzykujemy, że zostaniemy oślepieni. Mamy Go odkryć za pomocą poznania, które nie jest dla nas groźne, ale i tak sprzeczne z Bożym planem.
  • Teraz rozumiecie zapewne, dlaczego nas to interesuje. Zajmijmy się teraz owym narzędziem przebóstwienia człowieka, które zwie się wiarą. Jest to narzędzie sensu stricte. Kiedy Jezus mówi o wierze przenoszącej góry, należy to brać dosłownie. Wiara to buldożer. Wróćmy do cudów. Zdarzają się tylko wtedy, gdy wiara jest wystarczająco silna. Wiara została poczytana Abrahamowi za cnotę. Wiara jest dla człowieka przepustką do tamtego świata. Spójrzcie na mnichów, którzy dla niej gotowi są zrezygnować z doświadczeń męskości. Spójrzcie na męczenników, którzy dla niej pozwalają rozszarpać swoje ciało na kawałki. Wiara to obrona przed upadkiem. Wiara to znaczona karta Pana Boga. Cała zawiera się w jednej formule, równie genialnej co wzór Einsteina: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie”. Gdyby nie był w niebie, czyli gdzie indziej, nie byłoby wiary. Albowiem wiara zakłada brak pewności. Przypomnijcie sobie Pawła z Tarsu. Powiedział, że Grecy szukają mądrości, Żydzi znaków, a jedyne, co można im zaoferować, to ukrzyżowany Bóg. Czyż nie oznacza to, że wiara jest jedyną możliwą drogą? Postanowiliśmy więc zniszczyć wiarę, która jako jedyna może doprowadzić do realizacji Bożego planu. Użyliśmy wszystkich dostępnych środków terroru propagandy, infiltracji.

Ale okazało się, że te środki, jakże skuteczne w walce politycznej – w końcu to za ich pomocą zniszczyliśmy monarchistów, liberałów, mienszewików, a za chwilę przeciągniemy na naszą stronę zagraniczne mocarstwa są zupełnie nieskuteczne W walce z wiarą. Wiara wciąż się nam opiera. Niezrozumiałe? Przeciwnie. To przez ten Chrystusowy kruczek: kto traci, ten zyskuje. On po prostu gra w inną grę niż my. Włodzimierz lljicz jest człowiekiem praktycznym, więc powiedzieliśmy sobie (obaj mężczyźni wymienili spojrzenie, które można by uznać za niemal frywolne), że musimy się nauczyć w nią grać. Ale nie wiedzieliśmy, W jaki sposób. Zresztą, jak by to powiedzieć, nie było to zgodne z naszym temperamentem. Nasz cel jest jasny: doprowadzić do tego, żeby Bóg zostawił człowieka w spokoju, żeby przestał kołatać do jego drzwi. I najprostszą metodą jest mu je otworzyć. A jak? Mamy wrażenie, że właśnie Wy możecie nas tego nauczyć.

***

Cela księdza była teraz skąpana w tak silnym świetle, że musiał zamknąć oczy i przycisnąć do nich pięści, gdyż powieki nie stanowiły już dostatecznej ochrony dla jego źrenic. Wciąż jednak rzęził:

Wyślij swoje anioły, Panie Zastępów! Wyślij swoje anioły, bo będziemy zgubieni. Ocal nas. Ocal drugiego Judasza.

***

Powstaje następujące pytanie – ciągnął Feliks Edmundowicz. Co się stanie, gdy ludzie zyskają pewność, że Bóg istnieje? To prawda, nie wszyscy zrozumieją wasze matematyczne wywody ale ludzie mają zaufanie do lepiej od siebie wykształconych. Nikt nie podważa odkryć Newtona czy Einsteina, a jeśli pewnego dnia kosmonauci polecą na Księżyc, to cała ludzkość przyjmie to za fakt, choć nie będzie im w tej podróży towarzyszyła. Tylko, że taki kredyt zaufania nie ma nic wspólnego z wiarą. Wynika z tak zwanego poznania pośredniego, a to coś innego. Zatem na słowo kilku uczonych ludzie przyjmą, że Bóg istnieje, podobnie jak przyjmują, że E = mc2. Czy ich życie się zmieni? Zakładam, że będą starali się zabezpieczyć.

Spróbują dowiedzieć się od Bóstwa, jaki jest aktualny kurs grzechów i kar, dobrych uczynków i nagród. I jeśli tę wiedzę posiądą, będą ją stosowali najlepiej jak potrafią, w swoim dobrze pojętym interesie. Jeśli zaś nie posiądą, to zgodnie z własnym instynktem spróbują prognozować i podejmować ryzyko. Wszyscy dobrze wiemy, że istnieje policja, a mimo to popełniamy przestępstwa. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Zdaję sobie sprawę, że przed Nim raczej trudno się ukryć. Skoro jednak Bóg nie może na poważnie domagać się, żebyśmy byli doskonali (sam nas stworzył, wie, jacy jesteśmy), to mamy jakiś margines tolerancji. Ludzie będą mieli nadzieję, że ten margines jest spory i nie staną się wiele lepsi. Będą natomiast, być może, chodzili w niedziele i święta do kościoła. Trzeba będzie zbudować więcej cerkwi. Ale będą do tego podchodzili jak do służby wojskowej. Z obowiązku. Żeby sobie uzbierać więcej zasług. A przecież nawet ja, który wywodzę się z Kościoła rzymskokatolickiego, dobrze wiem, że zasługi to tylko element dyscyplinujący i Duch Święty nic do tego nie ma. Może będą dawali większe jałmużny, ale tylko tak, jak się płaci podatki. I będą co tydzień przyjmowali komunię , tak jak się przyjmuje lekarstwo. Jak widzicie, dalekie to wszystko od planu Jezusa Chrystusa, który mówi: „Weź swój krzyż i pójdź za Mną”.

W wierze jest swoisty dynamizm, ponieważ jest ona chwiejna. W wiedzy tego dynamizmu nie ma, właśnie dlatego, że z definicji jest ona czymś pewnym. Czy słyszeliście, by ktoś oddał życie za wzór matematyczny?

– No może… Galileusz – nieśmiało mruknął Piotr Piotrowicz.

– Galileusz! Ależ on się wycofał! A jeśli nawet Giordano Bruno zginął na stosie, to wcale nie dla nauki, ale dla wolności, czyli znowu dla Chrystusa. Jest inny problem, powiecie. Ludzie przestaną się zapisywać do organizacji ateistycznych, zatriumfują kółka różańcowe, a komuniści i ich partie poniosą klęskę. I co z tego! Co nam po partiach i samych komunistach? Zdecydowanie wolimy kółko różańcowe bez Chrystusa od bolszewickiej komórki partyjnej wciąż jeszcze zajętej walką z Chrystusem. Włodzimierz Iljicz ma takie powiedzonko które lubi powtarzać: „Kto kogo dopadnie?”. Tylko to się liczy. Tak, ludeczkowie zamiast się gimnastykować, będą chodzili na pielgrzymki, zamiast Międzynarodówkę będą śpiewać kantyczki i będą adorować ikony zamiast haseł na murach. I co z tego? My pierwsi się nawrócimy. Tu obecny Włodzimierz Iljicz każe się wybrać patriarchą (sami wiecie, że jeśli chodzi o infiltrację, to nie ma sobie równych), a ponieważ oszczędzamy na ekumenizmie, w trymiga zostanie papieżem. Słowo będzie nasze! Bóg może działać jedynie przez Kościół _ sam narzucił taką regułę, więc skoro to my będziemy Kościołem. . .? Nie macie chyba złudzeń co do związku: Marks – Lenin? Marks tylko użycza nam swego nazwiska. W innych czasach Włodzimierz Iljicz byłby Ariuszem, Julianem Apostatą, Konstantynem Kopronimem, papieżycą Joanną – Bóg wie kim jeszcze. Jest Antychrystem lub jest nikim. (Iljicz wydawał się rozbawiony; kołysał głową, a jego łysina rzucała świetlne refleksy, kiedy znalazła się w kręgu światła abażuru).

[ciąg dalszy tej przemiłej historii umieszczę, przypomnę. Ponieważ każdy, nawet pijany czekista wam powie, że Бог Тройцу любит , będzie i trzecia część. MD]