Wyziew z piwnicy Okrągłego Stołu

Wyziew z piwnicy Okrągłego Stołu

Witold Gadowski 6–8 minut https://niezalezna.pl/471278-wyziew-z-piwnicy-okraglego-stolu

Żadna z tych „formacji” nie powstała bowiem jedynie pod wpływem oddolnych procesów społecznych. Przebieg tych karier jest zwykle wpisany w schemat: nagłe pojawienie się nowej postaci, która jednak znana jest już na innej niwie i nie trzeba jej zbyt intensywnie kreować, potem szybki – błyskawicznie syntetyczny – przyrost „poparcia” w postaci rosnących słupków w kolejnych mniej lub bardziej dziwacznych sondażach, następnie relatywny sukces wyborczy (tu musi nastąpić czas na przeprowadzenie zakulisowych rokowań) i dołączenie do antypatriotycznego obozu władzy. Końcowym etapem funkcjonowania takiej efemerydy jest szybkie gaśnięcie i rozpływanie się w substancji, z której stronnictwo zostało ad hoc ulepione.

Posługując się doświadczeniem moich wieloletnich obserwacji polskiego życia politycznego, krótko to opiszę.

Realnie przebiega to mniej więcej tak: do drużyny czynnych ciągle „ubeków Okrągłego Stołu”, strażników gnijącej bajki, przychodzi kilku znanych im „biznesmenów”, którym fortuny wykreowali ojcowie dzisiejszych ubeków. „Ubeckie, pookrągłostołowe fortuny” mają to do siebie, że ciągle muszą być podlewane nieformalnymi wpływami w machinie państwa i służb specjalnych, gdyż w przeciwnym wypadku sczezną jak interesy pewnego krakowskiego „przedsiębiorcy”, ongiś szpanującego paleniem cygar i zatrudnianiem znanego księdza w radzie nadzorczej jednej ze spółek, który naraz został odcięty od cyca zakulisowych wpływów i pozostało mu jedynie widowiskowo splajtować. Tak więc przychodzą te biznesowe, czerwone niedojdy i proszą wpływowych oficerków o spreparowanie partyjki, która mogłaby przeprać trochę „nieistniejących” oficjalnie pieniędzy, ale nade wszystko zadbać w przyszłym parlamencie o interesy pokomunistycznych klanów, których pociechy niezbyt garną się do uczciwej pracy. Taka partyjka ma narobić sporo szumu, ale istnieć powinna jedynie w celu pozałatwiania biznesowych spraw, potem mogą ją diabli porwać. To abstrakcyjna opowieść – często jednak pasująca do realiów.

I takie urządzenia jednorazowego użytku, swoiste prezerwatywy ancien regime, powoływane są do istnienia w momentach, gdy nadchodzi wyborczy sezon.  

Od dłuższego czasu przypatruję się karierze niezbyt ekscytującego człowieka, jakim jest Szymon Hołownia. Właściwie to taki ni pies, ni wydra życia publicznego. Miernie elektryzujący konferansjer, który ogromnym nakładem walterowsko-weychertowskiej kliki – skupionej w TVN – wykreowany został na publiczną postać. Mówca motywacyjny bez ikry, któremu cały pokomunistyczny układ na rynku książki windował notowania do nieprzyzwoicie nieprzystających do postaci poziomów. Wreszcie dziwaczny publicysta „ponoć katolicki”, który robił wszystko, aby polski katolicyzm rozwodnić i rozpłynąć na wszelkie możliwe strony. Kiedy już cały ten podwatowany zakulisowymi wpływami kapitał został pieczołowicie zgromadzony, pan Hołownia dowiedział się, że odtąd ma już przestać pocić się przed kamerami TVN, a zostać… liczącym się na scenie politykiem! Nikłe potencje własne pana Hołowni nie były w stanie oponować. Skoro trzeba było założyć partię, no to trzeba to zrobić – nawet z postaciami, które zostały mu przedstawione w ostatniej chwili. I tak na polskim gnilnym firmamencie polityki wytrysła „gwiazda” Szymona Hołowni i natychmiast posłusznie poszybowały za nią słupki społecznego poparcia. Inna sprawa, że znajdujemy się właśnie w sytuacji, gdy każde pojawienie się nowej, w miarę dobrze skonstruowanej politycznej propozycji może budzić niekłamaną ekscytację. Pan Hołownia zatem dostał dwa prądy wznoszące pod swoje skrzydełka: poparcie sił ancien regime i rozczarowanie dotychczasowym obliczem polskiej polityki. Gdyby produkt „Hołownia” dał się swobodnie nieść siłom, które go wykreowały, miałby o wiele mniej kłopotów, niż ma dziś, i o… wiele większe poparcie. To właściwie powtórzenie syndromu Ryszarda Petru: dopóki się nie odzywał, był i ekspercki, i „zagramaniczny”. Jednak z każdym publicznym „występieniem” rzeczonego czar pryskał niepowrotnie. Podobnie rzecz ma się z Szymonem Hołownią – każda jego łza nie wraca kryształem, lecz jedynie odchlapuje mu pomyją. Przy okazji wyszły kwestie, które zupełnie nie powinny dziwić: partia Hołowni ma kłopoty z rozliczeniem swojego budżetu – no bo skąd ma dysponować przejrzystymi pieniędzmi, skoro powita została w nader nieprzejrzystych okolicznościach, a pierwsze popchnęły tę tratwę wiatry wydmuchiwane z zatęchłych piwnic Okrągłego Stołu. Nie dziwią mnie więc także kłopoty z rozliczeniem przed Państwową Komisją Wyborczą. Od dawna nie jest też tajemnicą kolejna oczywistość – pan Hołownia (przypadkiem naturalnie) powiązał finansowo swoją fundację z fortuną Kulczykowstwa (w tym wypadku z żeńską odroślą tej familii – Dominiką). Kompletny zbieg okoliczności, przecież postkomunistyczny kapitał przechodził jedynie przypadkiem koło siedziby Hołowni i zostawił coś na wycieraczce. 

Analizując zatem przypadek „Hołownia”, ziewam ze znużenia – od trzydziestu ponad lat wykładam przypadki Republiki Okrągłego Stołu i nic się nie zmienia. Ciągle te same tępe pomysły pokomunistycznych zupaków działają nie najgorzej – mam jednak nadzieje, że… do czasu. 

==============

mail: Warto pamiętać, że parę lat przed pandemią pan H. prowadził rekolekcje w 
parafiach warszawskich i podwarszawskich,
w tym rekolekcje adwentowe w parafii św. Antoniego, przy Senatorskiej.