Tu nie ma co „rozważać”
Stanisław Michalkiewicz nie-ma-co-rozwazac
Afera z ukraińskim zbożem zatacza coraz szersze kręgi i wygląda na to, że może stać się motywem przewodnim kampanii wyborczej. Jest to prawdopodobne tym bardziej, że zapowiadana na wiosnę miażdżąca ukraińska ofensywa jakoś nie może się rozwinąć, a w dodatku z Pentagonu wyszły jakieś fałszywe pogłoski o dużych ukraińskich stratach i zużyciu amunicji, którego nie mogą uzupełnić pośpieszne dostawy z Zachodu. Oczywiście winni są jacyś hakerzy, którzy albo zostali przez pierwszorzędnych amerykańskich twardzieli wynajęci, żeby przy pomocy tych fake-newsów zdezorientować Putina i wciągnąć go w zasadzkę, albo nie zostali wynajęci przez żadnych twardzieli, tylko produkują fałszywe pogłoski w tak zwanym czynie społecznym.
Chodzi o to, że w tych pogłoskach nie ma ani słowa prawdy, bo prawda wygląda tak, że niezwyciężona armia ukraińska codziennie rozgramia jakiś ruski batalion i jeśli tak dalej pójdzie, to do lipca nie będzie tam już ani jednego rosyjskiego żołnierza i w ten sposób zostanie osiągnięte ostateczne zwycięstwo, o którym w proroczym natchnieniu mówił podczas wizyty w Warszawie amerykański prezydent Józio Biden – że mianowicie Ukraina “musi” wygrać. Wyraziłem wtedy przypuszczenie, że prezydent Biden najwyraźniej związał swoje osobiste losy z losem Ukrainy, w związku z czym wojna musi potrwać co najmniej do listopada przyszłego roku, kiedy to w Stanach Zjednoczonych odbędą się wybory prezydenckie. Muszę się pochwalić – bo jak sam się nie pochwalę, to któż mnie pochwali? – że i mnie w tym wypadku wspierały proroctwa, bo właśnie prezydent Biden powiedział, że “chyba” będzie w tych najbliższym wyborach kandydował.
Najwyraźniej musi uważać się za męża opatrznościowego dla Ameryki, podobnie jak Konrad Adenauer, który został pierwszym powojennym kanclerzem Niemiec w wieku 73 lat. Prezydent Biden jest trochę starszy, bo ma już, chwalić Boga, 81 lat, ale teraz ludzie żyją długo i szczęśliwie, zwłaszcza w Ameryce, której nie deptała stopa żadnego agresora. W takiej sytuacji jest szansa, że prezydent Biden pobije rekord Guinessa, bo Donald Trump miał zaledwie 70 lat, a Ronald Reagan – 69. Byłby to jeszcze jeden liść do wieńca sławy – jednak pod warunkiem, że Ukraina do listopada 2024 roku wygra. Bo jeśli przegra…? Ach lepiej nawet nie rozważać takiej myślozbrodni, która w dodatku mogłaby być gwoździem do trumny prezydenckiej kariery Józia Bidena. Jest rozkaz, że Ukraina wygrać musi – i tego się trzymajmy.
“Toteż i baba w piecu drożdżowa puchnie…” – ach co ja tu plotę o jakiejś babie drożdżowej, co to puchnie w piecu, podczas gdy należy skomentować poświąteczną wyprawę pana premiera Morawieckiego do Ameryki, gwoli odbycia bliskiego spotkania III stopnia z panią Kamalą Harris. Z komunikatu wynika że stosunki się zacieśniają, z czego możemy się tylko cieszyć, bo nie ma nic gorszego, niż stosunki rozluźnione. Tedy, jeśli można tak powiedzieć – idąc za ciosem – pan premier Morawiecki uprosił panią Kamalę, żeby zwiększyła kontyngent wojska amerykańskiego w Polsce. Pani Kamala się zgodziła, więc esperons, że wkrótce wojska amerykańskie w Polsce nie będą stacjonowały w granicach dawnego zaboru pruskiego i częściowo – austriackiego – tylko również na terenie Kongresówki – żeby Putin przypadkiem sobie nie pomyślał, że się go boimy.
Tymczasem my się wcale Putina nie boimy, bo nie o Putina tu chodzi, tylko o rozważenie alternatywy, jaka się rysuje przed naszym nieszczęśliwym krajem. Jeśli kontyngent wojska amerykańskiego w Polsce jeszcze się powiększy, to myślę, że nie ma co czekać, tylko trzeba przyłączyć Polskę do Stanów Zjednoczonych. Jest tu wprawdzie jeden plus ujemny, że w ten sposób zrezygnowalibyśmy z niepodległości państwowej – ale, powiedzmy to sobie otwarcie i szczerze – że i tak zostały z niej same strzępy, a i z tymi mamy tylko same zgryzoty.
Tymczasem lista plusów dodatnich jest znacznie dłuższa i bogatsza. Po pierwsze, w takim przypadku Stany Zjednoczone nie popychałyby nas do bezpośredniej wojny z Rosją, bo same wolą wojować z Putinem do ostatniego Ukraińca. Gdyby Polacy stali się obywatelami USA, to rząd amerykański nie wpychałby nas w maszynkę do mięsa, bo zaraz byśmy zagłosowali na opozycję. To po pierwsze primo.
Drugie primo jest takie, że nie musielibyśmy płacić Stanom Zjednoczonym za dostawy broni, bo przecież ta broń stacjonowałaby na terytorium USA , a rząd musiałby instalować ją u nas za darmo, podobnie jak za darmo uzbrajać te 200 tysięcy dodatkowych żołnierzy, o których Naczelnik Państwa pragnie powiększyć naszą niezwyciężoną armię. Stałaby się ona integralną częścią niezwyciężonej armii USA i kto wie, czy w rezultacie polskie oddziały nie zostałyby wysłane do Niemiec, z czego mogłoby wyniknąć wiele korzyści również dla pana wiceministra Mularczyka, który w tej chwili prowadzi tylko ożywioną działalność epistolarną, niczym panna de Lespinasse, z tą różnicą, że ona podobno na swoje listy otrzymywała niekiedy odpowiedzi.
Po trzecie primo – i to wydaje się w perspektywie najważniejsze – w takim przypadku Stany Zjednoczone musiałyby uchylić ustawę nr 447, bo przecież ze swego własnego terytorium żadnych roszczeń by Żydom nie wypłacały. Jak widzimy, plusy dodatnie przeważają nad plusem ujemnym, a przecież to tylko przykładowa wyliczanka.
W takiej sytuacji przyjrzyjmy się drugiemu członowi alternatywy – żeby Polska została przyłączona do Ukrainy. To, że w piśmie „Foreign Policy” pojawiają się takie pomysły, to nie dlatego, że mają one jakikolwiek sens, tylko dlatego, że Stany Zjednoczone przy pomocy takich balonów próbnych sondują, w jakim stopniu na wyobraźnię Polaków oddziałują „post-jagiellońskie mrzonki” i czy można ich oduraczyć, żeby wkręcić w maszynkę do mięsa na wypadek, gdyby zabrakło ostatniego Ukraińca. Gdyby Polska została przyłączona do USA, tego rodzaju publikacje nigdy by się w „Foreign Policy” nie pojawiły, a gdyby nawet jakimś cudem się pojawiły, to można by tylko zapytać redaktora naczelnego, od kiedy ma te objawy. W takiej sytuacji staje się oczywiste, że pomysł przyłączenia Polski do Ukrainy przyniósłby nam tylko krew, pot i łzy. Dlatego ktoś powinien to wytłumaczyć panu prezydentowi Dudzie, żeby się opamiętał, no i panu ministrowi Zbigniewowi Rau, żeby się nie narkotyzował rządową propagandą, tylko odzyskał poczucie rzeczywistości i rozważył nakreśloną powyżej alternatywę. Piszę, żeby ją „rozważył”, ale tylko przez grzeczność, bo liczę na to, iż pan minister Rau jest na tyle dużym chłopczykiem, żeby wiedzieć, że tu nie ma co „rozważać”, tylko załatwić sprawę, bo w przeciwnym razie ukraińscy oligarchowie zasypią nasz nieszczęśliwy kraj „zbożem technicznym” z robalami, które będą ponad podziałami obgryzały zarówno Donalda Tuska, jak i Jarosława Kaczyńskiego.