Tusk, czyli egzamin na granice zawierzenia

Tusk, czyli egzamin na granice zawierzenia

7 stycznia, wpis nr 1242 dziennikzarazy.pl/7-01-tusk-czyli-egzamin-na-granice-zawierzenia

Wersja audio

Ekipa Tuska nie daje się nudzić. Ci, co narzekali, że się ślamazarzą (a byli tacy, nawet wśród wiernych i cierpliwych) mają chyba dość wrażeń. Tylko ultrasi wciąż popędzają, że za mało, ale im to nigdy nie dogodzisz. Dziś będę chciał porozważać jak się w elektoracie Tusków będzie układało przyzwolenie do ewolucji własnych poglądów, bo coś mi się widzi, że w tej dynamice „zdarzeń” stopień i podgrupy poparcia dla Tuska będą się zmieniać i to dość szybko.

W ogóle jest tak, że przeciwnicy centrozlewu uważają, że wszystko się mu tam posypie. Jest w tym więcej kibicowania na pohybel niż realnych kalkulacji. Wiadomo – życzą im jak najgorzej, zwłaszcza, że tuski specjalnie eskalują swym chamstwem. Po pierwsze mogą, po drugie chcą, prowokując PiS, pokazać jego nadreakcję, po trzecie wreszcie – dostarczają swemu elektoratowi emocjonalnej satysfakcji. To ostatnie jest najważniejsze, bo odsuwa elektorat od grzebania w dowożeniu przedwyborczych obietnic, których jak wiadomo było ze sto, po jednej dziennie. Ale „to nie dobra jest o tym mówić”, a więc mamy igrzyska, bo z chlebem będzie cieniutko.

Wielu po stronie przeciwników nowej ekipy paradoksalnie… kibicuje jej w tych eskalacjach. Niespełnianie obietnic, rażąca hipokryzja, wpadki i „nie mamy Pana płaszcza i co nam Pan zrobisz” ma według przeciwników centrozlewu doprowadzić do szybkiej jego autokompromitacji. Tym szybszej im jazda już nawet poza bandą jest na bezczela. Nie podzielam tej nadziei z kilku powodów. Po pierwsze takie myślenie zakłada przebudzenie się zawiedzionego elektoratu. Ale czemu tak miało by być i w jaki sposób miało by się to objawić? Lud jagodny tak łatwo się nie przebudzi, gdyż – jak pisałem wyżej – merytorykę rozliczeń swych wybrańców jest cwanie zagłuszana tamtamami rozliczeń. I jak by miało wyglądać takie przebudzenie? Co, tuski wyjdą na ulicę przeciwko samym sobie? Kto zwoła marsz miliona (zawiedzionych wtedy) serc? A co, może sondaże im spadną i się Donald zawstydzi, i odda zabawki? Lud wcale nie musi być zawiedziony, jemu dobrze, dopóki doginają kaczorów, zaś jak przyjdzie do rozliczeń nowej władzy, to wszystko i tak da się zrzucić na schedę po nieudolności PiS-u.

Po drugie, takie wishfull thinking zakłada, że się coś z tym zrobi, choćby – jak ja uważam – nie będzie po stronie jagodzian jakiegoś buntu czy oporu. Jak to ma wyglądać w sensie politycznym, hę? Przecież jesteśmy tuż po wyborach, suweren dał głos i następuje czteroletnia flauta, czas na realizację nie tyle wyborczych obietnic, nawet nie programu, ale interesów interesariuszy. Program jest moim zdaniem dwupunktowy: dezintegracja opozycji, ze szczególnym uwzględnieniem anihilacji partii Kaczyńskiego, z nim osobiście. Drugi punkt to szybka i na chama realizacja podstawowych działań wiążących nas z Brukselą, czytaj – z Berlinem. Atom, port kontenerowy, żeglowność Odry, CPK, złoty czy polityka imigracyjna zostaną w tempie ekspresowym złożone na stosie ofiarnym oświetlającym naszą zbiorową szczęśliwość projektu federalizacyjnego Unii. I ma to się odbyć bezpowrotnie, nawet choćby potem przyszło tysiąc pisowców i każdy zjadłby tysiąc tuskowców. I każdy nie wiem jak się natężał, to nie podźwigną – taki to ciężar. Dlatego nie podzielam odłożonego entuzjazmu przeciwników Tuska, liczących na przegięcie przezeń pały i szansę przełożenia wajchy. Do tej pory – moim zdaniem – zostaną poczynione nieodwołalne kroki. Coś jak z szaleństwem zagwożdżenia kopalń przez PiS – to se ne vrati, towarzysze.

No dobrze, bez wieszczeń, bo tego pełno na przełomie roku. Miało być o elektoracie tusków i jego możliwych przesunięciach w przyszłości. Po pierwsze – podzielmy toto na podgrupy. Pierwsi i być może najważniejsi, to elektorat estetyczno-impulsowy. To on, ten frekwencyjny ruch dał władzę nowej koalicji. Chcieli odsunąć obciachowy PiS od władzy, bez większych rachub na wcale nie uboczne konsekwencje swego aktu wyborczego. Ci nie za bardzo kalkulowali jak widać, a więc ciężko im będzie tłumaczyć, że ich wybrańcy czegoś nie dowieźli. Dowieźli, bo wykopali PiS i już po sprawie. Teraz można zająć się już beką, z resztą będzie jak będzie. Mamy też grupę jądrowców, czyli zaprawionych w bojach antypisowców. Ci, moim zdaniem, będą się dzielić wyraźniej na dwie podgrupy. Jednych, którzy jednak będą rozliczać PO, z mniejszą lub większą ostrożnością, by krytyką nie zaszkodzić formacji, bo na to tylko czyha ten straszny PiS. Ten proces będzie kontrolowany i zarządzany przez drugą grupę – ultrasów. Ci będą stali na straży odstępstw, sygnalizowali wszelkie przekroczenia taktyki, żeby mówić o Tusku jak o zmarłym, czyli dobrze, albo w ogóle. Tylko ta grupa będzie miała przystawiony do ust mikrofon, bo jak widać już teraz, medialna taktyka „żadnych odstępstw, czyli wątpliwości” stała się obowiązująca. Pytanie tylko: na jak długo?

Doświadczenia każe przypuszczać, że na długo i będzie się to odbywać w dawkach narastających. To znaczy, że będzie (tak, tak…) jeszcze bardziej eskalować. Gdy rzeczywistość będzie skrzeczeć w pętlach sprzeczności pomiędzy realem a medialem, to media będą podkręcać wymagania wobec zwartości swych szeregów. Będzie tylko ostrzej. Paradoksalnie skończy się jak z PiS-em, który też nadawał już tylko do swego elektoratu, mając w poważaniu potencjał wahających się. Tak samo postąpią tuski – żadnych sentymentów, bo po co? Jak pisałem – przez cztery lata można tak nabroić, że będzie to już nie do odkręcenia, zaś sondaże staną się nieważne po tym, jak odbędą się wybory samorządowe i do europarlamentu. Wtedy opadną już wszystkie maski, zaś to co widzimy dziś, oceniając to jako rympał rządzących, to będzie pikuś w stosunku do tego co zrobią, jak już nie będą musieli niczego udawać. Wtedy zacznie się okres surowości, bo teraz to są pieszczoty, za którymi jeszcze zatęsknią i to nie tylko zwolennicy PiS-u.

I tu docieramy do ściany psychologii społecznej, za którą coś jest ale nikt nie wie co. Co bowiem się będzie działo w umysłach zawierzonych nowym rządzącym, kiedy ci w sposób wyraźny nie dowiozą nie tyle obietnic, co wyobrażonych nadziei? Są dwa wyjścia – internalizowanie albo sprzeciw. Internalizowanie jest procesem politycznym trwającym już ponad trzydzieści lat. Tyle bowiem trwa uporczywe wpieranie ludowi polskiemu dogmatów III RP, które – fałszywie, mim zdaniem – lud bierze już za swoje. Nawet jak się z nimi nie zgadza, to one określają wdrukowaną mapę mentalną ludu, tę konstrukcję pseudomyśli i łże-wartości, wokół których to wszystko się kręci. Mimo, że to konstrukcja pozorna, wcale nie opisująca naszych rzeczywistych priorytetów. Tak nas ulepiły media. Ale dochodzimy przy tej ścianie do momentu, w którym obiekt poddany manipulacji musi podjąć decyzję, jeśli w ogóle jest świadom swej sytuacji. Oczywiście nie każdy ma taką zdolność, ale załóżmy, że niektórzy tak będą mieli. I wtedy dochodzimy do momentu, który na skalę społeczną ćwiczyliśmy za kowida. Wtedy wielu uwierzyło w (eskalowane) strach i podsuwane solucje. I jak się okazało, że to wszystko blaga, każdy z nich musiał (jeśli blagę skonstatował) podjąć decyzję: czy ciągnąć to dalej, samookłamując się, czy powiedzieć samemu sobie, że dał się nabrać. I wcale z tego nie wyciągać żadnych konsekwencji politycznych – jak widać po wyborach, nie tylko w Polsce, na zasadzie tego mechanizmu nikt politycznie nie beknął za kowidowe szaleństwa władz. Po prostu psychiczni wspólnicy szaleństwa władz sami się czuli winni tego stanu, a więc większość przyjęła aksjomaty kowidowe za… swoje własne przemyślenia i decyzje, choć te były stymulowane umiejętnie przez lata i miały swe źródła wszędzie, tylko nie w wolnej woli podmiotu.

To samo pytanie jest i będzie aktualne wobec elektoratu świeżych zwycięzców. Czy będą się samookłamywać, że tak miało być, choćby i byli codziennie zaskakiwanie skalą i kierunkiem zmian politycznych? Czy będą je uznawali za swoje, czy choćby za to, że im tam, rządzącym „widnieje”, czyli wiedzą „tam wyżej” coś, czego my nie wiemy, że tak robią? No dobrze, przyjmijmy, że ich odrzuci, ale znowu – każdego z osobna, na różne tematy, w więc w różnych momentach. Co politycznie można zrobić w taki przypadku? Niewiele. Pamiętajmy, że takim refleksjom będzie towarzyszył eskalujący świat równoległego rewanżyzmu, takie dylematy będą niczym w porównaniu ze spektaklem wyprowadzania prezesa NPB przez „silnych ludzi”, czy delegalizowaniem uchwałami prezydenta RP. Po drugiej stronie będzie przecież ziała straszna wizja powrotu PiS-u, który już przedstawia siebie jako jedyną alternatywę tego strasznego Tuska, zaś każdego, który w to wątpi postponuje jako zdrajcę, tak samo jak u tusków. Mamy więc jeszcze bardziej zagęszczony beton dwójpolówki plemiennej, coś, co się nawet niedawno wydawało już niemożliwe, że można jeszcze ten stan wojny polsko-polskiej pogłębić.

Bo może nadzieja jest jednak w elektoracie pozaplemiennym, którego może być o wiele więcej niż nam się wydaje, sądząc po wynikach wyborów. Ja tam widzę ten potencjał, wystarczy tylko od tych plemiennych twardych ultrasów odjąć głosy tych głosujących za „mniejszym złem”, tej zmory polskiej polityki. Wedle moich wyliczeń jest to większość głosujących, niezadowolonych ze swych decyzji wyborczych już w momencie ich podejmowania, złapanych w pułapkę bezalternatywności manichejskiego sporu Polaków, który po odarciu tego z pustosłowia górnolotnych zaśpiewów plemiennych staje się tylko brutalną walką gangów politycznych o to, który z nich będzie eksploatował lud tubylczy.    

Nie widzę jednak wyjścia z tej sytuacji. Losy nasze są znowu poza nami. Uratuje nas chyba już tylko zamieszanie wśród wielkich tego świata, które może nam dać szansę po odpuszczeniu wielkich interesów realizowanych obcymi rękami w Polsce. Albo – jak to też drzewiej bywało – ta sama sytuacja wśród wielkich tego świata może spowodować, że to my pójdziemy pierwsi na przemiał, może nie w obozach zagłady, ale rozpuścimy się w tyglu europejskości grzanym na ogniu niemieckich ambicji przewodzenia Europie. Znowu projekt pt. „Polska” wydaje się nie udawać, co światu jest obojętne, zwłaszcza, że sami dostarczyliśmy mu dowodów, że radzimy sobie jakoś z walką o własną niepodległość, ale sami nie potrafimy jej utrzymać. Jedyna różnica może więc polegać na tym, że taka historyczna konstatacja zawsze oznaczała u nas ofiary z krwi, zaś teraz oddamy nie tyle życie, ale duszę. Ciekawe tylko czy zacznie się wtedy znowu mozolne odbudowywanie tkanki narodowej, analiza przyczyn i źródeł klęski, które jak widać wiele nie dały? Inaczej nie powtarzalibyśmy tych lekcji, a taka powtórka się właśnie szykuje. Ciekawe więc czy wrócimy się znowu klasę niżej, czy w ogóle projekt pt. „Polska” zostanie odwołany.  

Wystąpił Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.