Ukraińcy, ustawa 447 i „macice”

Stanisław Michalkiewicz http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5190 4 czerwca 2022

Wprawdzie pan prezydent Andrzej Duda podczas swojej ostatniej pielgrzymki do Kijowa trochę spuścił z tonu, w porównaniu do przemówienia z 3 maja, kiedy zapowiedział zlikwidowanie granicy między Polską i Ukrainą, bo powiedział, że ta granica powinna „łączyć”, a nie „dzielić” – ale jeśli ma „łączyć”, cokolwiek by to miało znaczyć, to musi jednak istnieć. Ale granice formalnie istnieją również w Unii Europejskiej, a nawet w poszczególnych państwach członkowskich, na przykład, jako granice między landami w Niemczech, więc istnienie granicy o niczym jeszcze nie przesądza, zwłaszcza w świetle złożonej w Kijowie deklaracji pana prezydenta, że „nic” nie rozłączy Polski z Ukrainą.

Bardzo to podobne do stypulacji małżeńskiej: „dopóki śmierć nas nie rozłączy”, więc możliwe, że stosowne decyzje gdzieś już zapadły, tylko Nasi Umiłowani Przywódcy jeszcze nie wiedzą, jak powinni nas o tym powiadomić. Bardzo możliwe, że zakomunikują nam to w postaci deklaracji, że oto rozpoczynamy w ten sposób realizację programu jagiellońskiego, co oczywiście będzie wymagało od nas rozmaitych poświęceń. Jakie one będą – tego jeszcze nie wiemy, bo wiele zależy od rozwoju sytuacji na Ukrainie. Jak wiadomo Stany Zjednoczone, na czele pozostałych 40 państw od nich zależnych, wojują tam z Rosją do ostatniego Ukraińca.

Wprawdzie ostateczne zwycięstwo jest zatwierdzone ponad wszelką wątpliwość, ale rozmaici eksperci, między innym pan red. Wyrwał twierdzą, że Ukraina może tę wojnę przegrać. Jeszcze nie wiadomo, co to konkretnie znaczy tym bardziej, że jeśli nawet przegra, to „i tak” wygra – podobnie, jak to było z panem Tadeuszem Mazowieckim podczas wyborów prezydenckich w 1990 roku. Jak pamiętamy, miał on „i tak” wygrać, to znaczy – taki był rozkaz – ale stało się inaczej.

Na razie jest tak, że Polska wysyła na Ukrainę broń i amunicję, zgodnie z zadaniami wyznaczonymi naszemu bantustanowi na niedawnej konferencji w Ramstein, a Ukraina wysyła nam swoich obywateli, których wkrótce będzie u nas 4 miliony, to znaczy – tych, którzy mają status „uchodźców”. Jeśli tedy Ukraina na razie przegra, chociaż w ogóle to na pewno zwycięży, to liczba ukraińskich obywateli w Polsce może gwałtownie wzrosnąć. Jeśli będą chcieli pozostać w naszym nieszczęśliwym kraju, to trzeba będzie jakoś ich status uregulować, żeby nie czuli się „wykluczeni” lub, nie daj Boże – „stygmatyzowani”. Wtedy granica między Polską i Ukrainą straci wszelkie znaczenie, bo Ukraina po prostu przeniesie się do nas.

W tej sytuacji warto zapytać o status obywateli tubylczych – czy zgodnie z deklaracją pana Łukasza Jasiny, rzecznika MSZ, „Polska”, a więc również jej obywatele, będą „sługami narodu ukraińskiego”, czy też ta sytuacja zostanie uregulowana jakoś inaczej. To nie jest wykluczone, bo nie zapominajmy, iż wiszą nad nami również roszczenia żydowskie, których realizacji będą pilnowały Stany Zjednoczone na podstawie ustawy 447. Realizacja tych roszczeń jeszcze bardziej skomplikowałaby sytuację ludności tubylczej, bo musiałaby ona wtedy służyć dwu panom, a to – jak pamiętamy z Pisma Świętego – nie może być udanym eksperymentem. Być może jakieś rozwiązanie przyniósłby kompromis – że mianowicie w dni parzyste będziemy sługami narodu ukraińskiego, a w dni nieparzyste – żydowskiego, albo odwrotnie – bo wtedy trzeba by jakoś rozwiązać problem sobót – na przykład tak, żeby w jednym tygodniu Żydom służyli Polacy, a w tygodniu następnym – Ukraińcy – bo skoro cieszyliby się oni równouprawnieniem, to sprawiedliwe byłoby również symetryczne rozłożenie obowiązków – również tych służbowych.

Jak widzimy, mimo mnóstwa problemów do rozwiązania, jakich nastręczy nam wojna na Ukrainie, może jakoś sobie z nimi poradzimy. W tej sytuacji warto zatrzymać się nad deklaracją Donalda Tuska, którą wygłosił podczas swego tournee, by promować Volksdeutsche Partei. Donald Tusk pozostaje w opozycji do Zjednoczonej Prawicy, która tworzy rząd „dobrej zmiany”. Rząd ten nie stawia już żadnych granic swej rozrzutności w nadziei, że większość obywateli nie skapuje, iż przekupuje ich on ich własnymi pieniędzmi i będzie na Zjednoczoną Prawicę głosować. Donald Tusk na to liczyć nie może, bo – po pierwsze – to Zjednoczona Prawica wpadła na pomysł, by dzielić się z obywatelami okruszkami ze stołu pańskiego, podczas gdy obóz zdrady i zaprzaństwa w okresie dobrego fartu zżerał wszystko sam. Po drugie – bo jest w opozycji, więc nie może głosić tego samego programu, chociaż – jak pamiętamy – podczas kampanii wyborczej w roku 2020, Volksdeutsche Partei wzięła udział w licytacji, kto wyda więcej pieniędzy. Teraz jednak przelicytować Naczelnika Państwa niepodobna, więc Donald Tusk postanowił wrócić do ideałów głoszonych we Francji na przełomie wieku XIX i XX, to znaczy – „gryźć proboszcza”, czyli dokonać rozdziału Kościoła od państwa. Taki właśnie był podówczas program „obrońców republiki” (Verteidiger der Republik), w które to piórka najwyraźniej stroi się dzisiaj Donald Tusk. Za rządów Waldeck-Rousseau uzależniono legalizację zakonów od państwowego pozwolenia, a za czasów Combes’a, nawiasem mówiąc – byłego księdza, a tacy są najgorsi – przeprowadzony został „rozdział Kościoła od państwa”. Polegał on na rabunku własności Kościoła katolickiego m.in. w postaci 10 tysięcy szkół, które – oczywiście w imię „wolności” i „postępu” – zostały zlikwidowane, tysiące księży i zakonnic zostało z Francji praktycznie wygnanych, a w końcu rząd przejął na własność wszystkie należące do Kościoła nieruchomości. Combes nakazał też inwentaryzację przedmiotów kultu religijnego (monstrancje, kielichy itp), którą opinia katolicka uznała za wstęp do konfiskaty. Doprowadziło to do rozruchów, w których przeciwko demonstrantom rząd wysyłał wojsko. Wojsko jednak raczej sympatyzowało z demonstrantami, zwłaszcza kiedy wybuchła afera generała Andre, który, jako minister wojny w rządzie Combes’a podzielił oficerów na dwie grupy: grupę przeznaczonych do awansów, których fiszki trzymał w pudle z napisem „Korynt” i pozostałych, których fiszki trzymane były w pudle „Kartagina”. Podział nastąpił według kryterium wyznaniowego; katolicy trafiali do „Kartaginy”, podczas gdy ateiści – do „Koryntu”. Do „Kartaginy” można było trafić np. za obecność w kościele podczas Pierwszej Komunii syna. Wtedy taki oficer zostawał „klerokanalią”, albo „klerokaraluchem” – no i miał przechlapane. Wprawdzie deputowany, który aferę ujawnił, zmarł w niejasnych okolicznościach, ale Combes musiał podać się do dymisji. Bardzo możliwe, że Donald Tusk pociągnie za sobą emerytowanych ubowców i kobiety z „macicami”, a może nawet – gwoli podlizania się elektoratowi – sam zostanie kobietą, też będzie wszystkich epatował „macicą” i zostanie premierem – ale co z tego przyjdzie obywatelom?